piątek, 23 grudnia 2016

Dzieciństwo na PRL-owskiej dolnośląskiej wsi w latach pięćdziesiątych w mojej pamięci

Przez wiele lat po wojnie dzieci rodziły się w domu, a porody odbierały doświadczeńsze w tym względzie kobiety. Działo się tak z powodu braku podstawowej wiedzy medycznej, ale też rachitycznej lub zgoła żadnej komunikacji zbiorowej w  znacznej części wsi, przez które nie przejeżdżała kolej oraz wyłączenia ludności wiejskiej z ubezpieczeń społecznych. Korzystali z niej tylko pracownicy państwowych zakładów pracy. Nawet gdy zmuszono rolników indywidualnych do zrzeszenia się w spółdzielniach produkcyjnych, zwanych popularnie kołchozami, nie uzyskali oni prawa do  bezpłatnej opieki medycznej.
Jak tylko pamiętam przez wieś przejeżdżała "buda" wożąca dość licznych we wsi górników (na ogół posiadających też kilkuhektarowe gospodarstwo i mających status tzw. chłopo-robotników) kopalni miedzi "Konrad" w odległej o kilkanaście kilometrów wsi Iwiny. Gdzieś w połowie lat pięćdziesiątych podobne pojazdy pojawiły się jako transport zbiorowy pod nazwą Państwowa Komunikacja Samochodowa (PKS). Dzięki temu gospodynie wiejskie mogły wozić do pobliskiej Złotoryi drób i nabiał na targ i zrobić zakupy, a młodzież szkół średnich zrezygnować z internatu i codziennie dojeżdżać do miasta, albo nawet dalej, do odległej o ok. 25 km Legnicy, gdzie oprócz liceów ogólnokształcących było Liceum Pedagogiczne oraz technika i szkoły zawodowe. Potem ich absolwenci mogli dzięki PKS-owi podjąć pracę w Złotoryi.

niedziela, 27 listopada 2016

Pół wieku temu: pierwsze wykłady, pierwsze ćwiczenia

Już zanim zacząłem studiować wiedziałem, że trzeba będzie uczęszczać na wykłady, ćwiczenia, lektoraty języków obcych oraz W-F. Mogły być jeszcze laboratoria, czyli zajęcia praktyczne, ale nie było ich w porządku studiów humanistycznych. Były za to zajęcia wojskowe, które zabierały cały dzień.
Na tablicy informacyjnej harmonogram u wejścia do siedziby katedry wywieszony został harmonogram zajęć oraz informacja o tym, że jeśli chodzi o języki obce, to obowiązywać będzie łacina, język angielski i niemiecki (nie było rosyjskiego!) i że w zależności od tego, jakiego języka uczyliśmy się w szkole średniej należy wybrać kurs dla zaawansowanych, a dla pozostałych obowiązywał kurs początkowy. W liceum uczyłem się francuskiego, więc wybrałem tylko kursy początkowe.
Łaciny uczył wytrawny dydaktyk, były dyrektor liceum pedagogicznego w Lubomierzu  i nauczył nas bardzo dużo. I choć był wymagający, na jego zajęcia chodziłem z dużą przyjemnością. I wyniesioną wiedzę mimo nader sporadycznego kontaktu z łaciną w dużym stopniu zachowałem. Zapamiętałem przede wszystkim wyuczone wtedy sentencje. Niemieckiego uczyła pani Gabriela Sorbian, która też była bardzo wymagająca, ale nie wiedzieć czemu jakoś nie dała się lubić. Zupełnie liberalna była lektorka angielskiego pani Maria Miękiszowa. Nie nauczyła nas wiele, ale jednak wystarczająco, żeby bez większego wysiłku przygotowywać w domu krótkie eseiki na wybrane tematy, a na egzaminie poradzić sobie z przetłumaczeniem na polski fragmenty artykułów gazetowych.

środa, 23 listopada 2016

60 lat studiów bibliotekoznawczych we Wrocławiu. Relacja z uroczystości i garść wspomnień sprzed pół wieku

Dziś brałem udział w jubileuszu Instytutu Bibliotekoznawstwa. Spotkałem swoich dawnych wykładowców (niewielu ich już zostało), kolegów i koleżanki, z którymi przez kilkanaście lat współpracowałem jako asystent, a potem adiunkt w Instytucie oraz moich studentów, tych, którzy jako dyrektorzy bibliotek lub profesorowie zostali na uroczystość zaproszeni lub przyjechali jako uczestnicy okolicznościowej konferencji naukowej na temat książki w kulturze.
Imprezę zaszczycił swą obecnością nowy rektor uniwersytetu prof. Adam Jezierski, który nie tylko przemówił, ale wręczył Złoty Medal Uniwersytetu prof. Krzysztofowi Migoniowi, a potem na zabytkowych organach z XVII w. zagrał hymn na cześć laureata, a potem jeszcze krótki utwór na organy Bacha. Bo to chemik z artystyczną duszą.
Trudno w takiej sytuacji nie wrócić pamięcią do moich lat studenckich w katedrze, as potem instytucie oraz do lat pracy.
Pół roku temu napisałem o egzaminie wstępnym na studia (Zdarzyło się pół wieku temu), więc teraz parę refleksji o pierwszych wrażeniach ze studiów.
Zanim jednak zaczęło się studiowanie zostałem wezwany na wrześniowy obóz dla pierwszoroczniaków w ośrodku wojskowym w Wędrzynie w Zielonogórskiem. Jechało się tam pociągiem cały dzień. Było nas tam ze dwie lub trzy setki, a kadrę stanowili uniwersyteccy urzędnicy oraz młodzi działacze organizacji młodzieżowych i partyjnych, wśród nich studenci starszych lat. Okazało się bowiem, że w części świeżo przyjętych studentów dojrzano przyszłych aktywistów. Dlatego też dość regularnie odbywały się ni to zebrania ni szkolenia, na które przyjeżdżali starsi działacze partyjni oraz kadra kierownicza uczelni. No i część obozowiczów zaczęłą działać jak nie Związku Młodzieży Socjalistycznej (do którego zostałem zapisany, podobnie jak cała X klasa liceum w Złotoryi), to w Zrzeszeniu Studentów Polskich.
Należałem do tych migających się od tych zajęć. Preferowałem zbieranie grzybów w okolicznych lasach, a gdy udało się ich trochę zebrać, wieczorami czyściłem je, kroiłem i nizałem na nitki, żeby je suszyć, najczęściej w salach, które nie były zajęte przez obozowiczów. A poza tym chodziliśmy do wsi po piwo i biesiadowali. Lubiłem też pojedynki słowne na tematy polityczne i światopoglądowe z pierwszorocznym studentem prawa Leonem Kieresem, obecnym członkiem Trybunału Konstytucyjnego, a wcześniej szefem IPN-u i parlamentarzystą. Zaspokajało to próżność nas obu, bo mieliśmy dość liczną widownię. A mnie dodawało trochę pewności, że jako prowincjusz radzę sobie w dysputach z innymi studentami.
Pożytek z obozu był taki, że poznałem kilkanaścioro moich koleżanek i kolegów, więc gdy przyjechałem do Wrocławia, byłem już trochę otrzaskany towarzysko i miałem już pewne towarzystwo. Na uroczystej inauguracji i immatrykulacji nie miałem dzięki temu poczucia samotności.
A zajęcia dydaktyczne zaczęły się przywitania nas przez kogoś z kierownictwa katedry, nie pamiętam jednak przez kogo, a potem zabrał głos mgr Stanisław Jerzy Gruczyński, który poinformował nas o różnych sprawach porządkowych, o tym, w jakich sprawach możemy liczyć na jego pomoc i urządził nam wycieczkę do miejsc, które powinniśmy byli często odwiedzać, czyli czytelnię zbiorów specjalnych, która służyła też jako czytelnia literatury bibliotekoznawczej, bibliotekę Ossolineum oraz wypożyczalnię i czytelnię główną Biblioteki Uniwersyteckiej. Wszędzie zostaliśmy poinstruowani o zasadach korzystania ze zbiorów i usług, a w tej ostatniej bibliotece musieliśmy niedługo potem odstać całe godziny, żeby się zapisać i otrzymać karty biblioteczne.
Zostaliśmy też oprowadzeni po gmachu głównym uniwersytetu, gdzie chodziliśmy potem na wykłady z filozofii i ekonomii politycznej oraz odbywaliśmy zajęcia wojskowe. Męska część studentów musiała bowiem stanąć przez komisją wojskową, która kwalifikowała do odbycia służby wojskowej. A po zakwalifikowaniu zgłosiliśmy się na pierwsze zajęcia wojskowe, nota bene w dzisiejszym pięknie odrestaurowanym Oratorium Marianum, w naszych czasach zwanym sala muzyczną, zamalowaną całą na biało, w której stały rzędy ław. Tam otrzymaliśmy mundury wojskowe (bluza, spodnie, płaszcz, czapka) oraz buty. Potem zaś przez dowódcę kompanii, podpułkownika w dość podeszłym wieku, mówiącym po polsku z dziwną składnią i kresową wymową. Okazało się, że najważniejsze to punktualność, poszanowanie dla umundurowania i krótkie włosy. Wyjaśnił, że długimi włosami mogą imponować czeladnicy u szewca, a my jako studenci mamy imponować  schludnością i kulturą zachowania.
O zajęciach, wykładowcach, egzaminach i zaliczeniach - następnymi razy

Znalezione obrazy dla zapytania biblioteka uniwersytecka na piasku Tak to wyglądało w czasie moich studiów

Znalezione obrazy dla zapytania biblioteka uniwersytecka na piasku A to Czytelnia zbiorów specjalnych, w budynku"Na Piasku", gdzie często siadywaliśmy całymi godzinami. Ale woleliśmy mniejsza czytelnie na zapleczu, żeby nie być na oczach surowych pan bibliotekarek, dla których cisza była świętością

poniedziałek, 21 listopada 2016

Teodor Parnicki - zapiski z ostatnich lat życia

Ze wstydem przyznaję, że nie przeczytałem żadnej z licznych powieści Teodora Parnickiego. Nie wiem czemu, ale nie gustuję w powieściach historycznych. Ale że Teodor Parnicki wielkim pisarzem był, postanowiłem przeczytać jego Dzienniki z lat osiemdziesiątych, wydane kilka lat temu przez krakowskie Wydawnictwo Literackie, z którego redaktorami pisarz utrzymywał przyjazne kontakty, ale jako autor wierny był "Pax"-owi, choć ostatnimi laty oddawał swoje teksty do druku w Wydawnictwie Poznańskim.
Do sięgnięcia po tę książkę przymierzałem się od dawna, a pociągał mnie w niej to, że opis niemal każdego dnia pisarz zaczynał od odnotowania, że pił alkohol bądź, że był to dzień bez alkoholu. Mogło więc zdawać się, że autor miał z tym jakiś problem. Ale nic z tego! Można sądzić tylko, że starał się pić nader umiarkowanie, co mu się zresztą udawało. Fakt, że zaczął pisać swe dzienniki będąc już po "siedemdziesiątce" i wtedy umiar był już wskazany. Ale cóż on wypijał?! Najwyżej dwa kieliszki mocniejszego trunku (od tzw. wódek gatunkowych, po tequilę lub brandy, bo za whisky raczej nie przepadał) lub wyjątkowo trochę więcej wina. Ale miewał całkiem często dni bez alkoholu, zwłaszcza w okresach złego samopoczucia lub choroby.

niedziela, 6 listopada 2016

Gehenna dzieci żydowskich


O zagładzie Żydów w czasie ostatniej wojny* napisano już wielką bibliotekę książek. Zdawałoby się, że ukazano ją we wszystkich możliwych aspektach. 
Ale przebierając w pośpiechu w książkach historycznych wartych zabrania do szpitala natknąłem się na wznowioną w 2012 r. publikację Henryka Grynberga Dzieci Syjonu (Wielka Litera). Po bliższym wejrzeniu w nią w domu uznałem, że jest zbyt przerażająca lektura na pobyt szpitalny, nawet wziąwszy pod uwagę, że czekały mnie tylko badania. Sięgnąłem jednak po nią po powrocie do domu i czytałem po kawałku. O ile bowiem dziecięcy opis ostatnich dni pokoju był nieomal idylliczny, a pierwsze dni wojny podobnie relacjonują relacje świadków dorosłych i są na ogół znane, to już opowieści dzieci, świadków okrucieństwa Niemców w stosunku do Żydów, ich rodzeństwa, ojców, matek czy dziadków, strzelania jak do łownej zwierzyny, bicia bez powodu, wyrywania bród razem ze skórą, rabunku sklepów i dobytku rodzinnego, budziły grozę. Dzieci opowiadały o licznych przypadkach wskazywania domów i sklepów żydowskich przez Polaków, czasem ich dobrych znajomych. Po przejściu Niemców, którzy rabowali cenniejsze i łatwiejsze do transportu trofea, pod domy, jeśli nie zostały natychmiast spalone, podjeżdżały furmanki Polaków, którzy przywłaszczali sobie to wszystko, czym wzgardzili Niemcy.

wtorek, 25 października 2016

Piwnica pod Baranami ma 60 lat

1956 rok w Europie Wschodniej oznaczał zniesienie kultu jednostki Stalina, ogłoszonym przez Nikitę Chruszczowa, wieloletniego bliskiego współpracownika tyrana, opuszczenie bloku krajów komunistycznych przez Austrię, najazd Sowietów na Węgry, a w Polsce wyraźną odwilż polityczną. Przez krótki czas media mogły cieszyć się względną wolnością, sztuka uwolniona została z ciasnego gorsetu socrealizmu, a na uczelnie mogli powrócić odsunięci od dydaktyki liczni profesorowie. Część tych zmian okazała się trwała, choć granice wolności ulegały powolnemu zacieśnianiu.
Rok ten zaznaczył się też powstaniem nowych bytów. Część z nich niebawem zniknęła, ale niektóre trwały przez lata i nawet trwają nadal, choć w postaci w jakimś stopniu zmienionej. W roku tym ruszyło emitowane do dziś słuchowisko radiowe "Matysiakowie", a we wrocławskim radiu audycja satyryczna "Studio 202", a w Krakowie, w piwnicznych pomieszczeniach pałacu Potockich, zwanym "Pod Baranami" pierwszy spektakl dali młodzi artyści i studenci szkól artystycznych,  rok później zaś zaczął ukazywać się tygodnik "Polityka",  a we Wrocławiu swą pierwszą premierę dał studencki teatr "Kalambur".

poniedziałek, 17 października 2016

Wojna i powojnie. Polska A.D. 1945

Dopiero nagroda w tegorocznym rozdaniu Nagrody Nike skłoniła mnie do sięgnięcia po książkę Magdaleny Grzebałkowskiej 1945 : wojna i pokój (Agora 2015). I odrywałem się od czytania tylko w razie pilniejszych zajęć lub potrzeby snu.
To w szczególny sposób opowiedziana historia roku, w którym na jednych terenach Polski już było po wojnie, a na drugich jeszcze ona trwała. Szczególna dlatego, że autorka opowiedziała ją przez indywidualne losy ludzi, którzy wojnę przeżyli i dożyli sędziwego wieku, dzięki czemu mogli o swych lub osób im bliskich przypadkach opowiedzieć. I opowiedziała na podstawie rozmów oraz zachowanych wspomnień, dzienników lub dokumentów urzędowych. Jest to więc książka z pogranicza reportażu i efektu badań terenowych.
Mamy tu więc historię szabru nie tylko na "polskim Dzikim Zachodzie", czyli na południowym i wschodnim Nadodrzu, ale też na pograniczu wschodnim, wszak Warmia i Mazury to były Prusy Wschodnie i tam też mieszkali Niemcy i stamtąd albo uciekali do Niemiec, albo byli wysiedlani, zostawiając niemal cały dobytek, będący łakomym kąskiem dla Polaków mieszkających na obszarze dzisiejszej Litwy lub Białorusi, a potem musieli wszystko to zostawić, bo sami zostali wysiedleni do Polski w obecnych jej granicach, na ogół na tzw. Ziemie Odzyskane.

sobota, 15 października 2016

Inauguracja dwudziestego roku akademickiego w Dolnośląskiej Szkole Wyższej

Zajęcia na studiach zaocznych w naszej uczelni zaczęły się już w połowie września i potrwają pewnie do połowy lipca. Studenci studiów dziennych oraz doktoranckich rozpoczęli je z początkiem października. Inauguracje zaś odbywały się do tej pory zwykle około 20. października, a w tym roku już w połowie miesiąca.
Jak zwykle rozpoczęło ją odśpiewanie hymnu narodowego oraz wystąpienie rektora, którym jest od samego początku prof. Robert Kwaśnica, specjalizujący się naukowo w filozofii edukacji. Co widać - rzekłbym coraz widoczniej - w jego przemówieniach. Zawsze nieszablonowych nie tylko dzięki swobodzie, z jaką się wypowiada, ale przede wszystkim dzięki wpleceniu jakiejś ogólniejszej refleksji. Tym razem spoglądając na niespełna dwadzieścia lat pracy w uczelni, która szybko zyskała status najsilniejszej niepublicznej szkoły wyższej na Dolnym Śląsku oraz wszystkie uprawnienia akademickie - jako jedna z czterech uczelni prywatnych w kraju - stwierdził, że stało się to jego sensem życia. Nie byłby sobą, gdyby nie podjął próby zwięzłego, wszak było toi przemówienie, wyjaśnienia zdefiniowania owego sensu. Uczynił to przez opisanie sytuacji takich, jak chęć działania, traktowanie trudności jako wyzwań, a przede wszystkim przez czerpanie radości z pracy.

sobota, 8 października 2016

Powojnie na Dolnym Śląsku - część trzecia i ostatnia

Po opisaniu powojnia we wsi, w której spędziłem dzieciństwo i wczesną młodość, postanowiłem przejrzeć skromne archiwum po moich rodzicach. I oprócz zachowanego dowodu osobistego oraz legitymacji do otrzymanych wojennych odznaczeń znalazłem dwa dokumenty o charakterze majątkowym. Szczególnie ciekawy jest akt nadania gospodarstwa w Uniejowicach w pow. złotoryjskim, które rodzice przejęli w 1949 r.
Dokument wystawiony został w listopadzie 1953 r., więc tylko potwierdza stan faktyczny. Ale formularz pochodzi prawdopodobnie sprzed uchwalenia Konstytucji z 22 lipca 1952 r., gdyż nazwa państwa brzmi jeszcze "Rzeczpospolita Polska". Na dole zaś dużymi literami wydrukowane jest hasło "Stare ziemie piastowskie wróciły do macierzy". Po bokach zaś  figurują herby miast będących siedzibami województw nazywanych Ziemiami Odzyskanymi. Herb Wrocławia jest bardzo podobny do obecnego, czyli z końca XIII w., podczas gdy w 1948 r. ustanowiony został herb przedstawiający na lewej połowie pół orła białego na czerwonym tle z godła Polski, a po prawej pół czarnego orła śląskiego na żółtym tle.
Z dokumentu wynika, że państwo przyznaje nas własność ok. 7 hektarów gruntów, dom mieszkalny z oborą i świniarnią [sic!], jedną krowę i jednego wołu. Ale od kiedy pamiętam mieliśmy siwą klacz. 

czwartek, 29 września 2016

Biblioteki i "czarny poniedziałek"

Przeważającą większość pracowników bibliotek, podobnie jak nauczycieli, personelu pomocniczego w szpitalach, stanowią kobiety. Nie znam dokładnych statystyk, ale przypuszczam, że stanowią nie mniej niż 80 %. Taką co najmniej część stanowiły kobiety, kiedy kierowałem zatrudniającą łącznie ok. 300 osób Biblioteką Uniwersytecką. Nie bez kozery znany aktor i satyryk Stefan Friedman opowiadając kiedyś swoje życiowe dzieje (najpewniej w dużej części fikcyjne), poinformował, że przez dwa lata pracował jako... bibliotekarka. 
Nieco, a może nawet wyraźnie inaczej wygląda to, gdy idzie o kadrę kierowniczą. Pamiętam jak podczas jakiegoś ogólnopolskiego spędu kadry kierowniczej bibliotek w latach osiemdziesiątych któryś z kolegów zauważył, że w bibliotekach same kobiety, a na konferencjach kadry kierowniczej głównie mężczyźni.
Ostatnimi laty w zawodach sfeminizowanych zaczyna przybywać mężczyzn, ale nie na tyle, żeby można było mówić o wyraźnych zmianach. Trudno, żeby było inaczej, gdy weźmie się pod uwagę, że mężczyźni stanowią nie więcej niż 10 do 15 % studentów bibliotekoznawstwa. Część z nich zresztą po studiach poszukuje pracy w zawodach bardziej atrakcyjnych finansowo. Ale ci, którzy wybrali pracę w bibliotekach relatywnie szybko dochodzili do stanowisk kierowniczych. Mawiało się zresztą - dziś zalatuje to seksizmem - że mężczyzna w bibliotece, to albo d... albo kierownik.

niedziela, 18 września 2016

Znów leżę. Tym razem z przypadłością laryngologiczną

Po niespełna dwóch tygodniach po opuszczeniu Dolnośląskiego Centrum Chorób Płuc znów wylądowałem w szpitalu.
A przecież czułem się świetnie! Gdyby nie konieczność brania leków mógłbym rzec, że nie mam astmy. Korzystając z pięknej, letniej jeszcze pogody codziennie chodziłem do pracy pieszo, uzbrojony w kijki, które bardzo polubiłem. I czułem wręcz euforyczną radość, że chodzę bez obaw o zadyszkę. Nawet nie zabierałem ze sobą inhalatora na wypadek, gdyby jednak się zdarzyła. Nie miała prawa!
I oto nagle którejś nocy poczułem ból w ustach przy połykaniu śliny. Tabletka przeciwbólowa zadziałała natychmiast, więc rano poszedłem do pracy. Jednak koło południa poczułem znów ból, a do tego gorączkę. Jedna z koleżanek zasugerowała poradę u laryngologa. Syn mnie zawiózł do przychodni, skąd po pół godzinie po dość wnikliwych badaniach (firma "Medicus" jest świetnie wyposażona w nowoczesną aparaturę) wyszedłem ze skierowaniem do szpitala w trybie nagłym. Sympatyczna pani doktor zasugerowała Wojskowy Szpital Kliniczny, który ma nie tylko znakomitą renomę, ale krócej trwa procedura przyjmowania na tzw. SOR-ze, czyli Szpitalnym Oddziale Ratunkowym.

niedziela, 4 września 2016

Szpitalne wakacje 2016

Inaczej wyobrażałem sobie tegoroczne. Ostatnią dekadę lipca mieliśmy z żoną spędzić w Polanicy, gdzie mieliśmy już wykupiony tygodniowy pobyt. A potem tradycyjnie około dziesięciu dni w Gdańsku.
Tymczasem gdzieś w połowie maja zacząłem się szybciej męczyć. Kiedy postanowiłem na początku czerwca nie jechać na marsz KOD-u, żona uznała, że muszę iść do lekarza. Zdiagnozował zapalenie oskrzeli. Po dwóch tygodniach uznała, że stan zapalny ustał. Ale poprawa samopoczucia była niewielka.
Odwiedziłem więc profesora, który postawił mnie na nogi 30 lat temu. Zaniepokoił go mój stan. Zlecił tomografię, którą i tak musiałem powtórzyć pół roiku po poprzedniej, gdyż pojawił się kilkumilimetrowy guzek na prawym płucu. Zmiana na gorsze nie nastąpiła, ale trzeba było szukać przyczyn pogorszenia samopoczucia i skierował mnie do laryngologa. Podejrzenie, że pewną rolę pełniło w tym stwierdzone zapalenie zatok przynosowych, potwierdziło się.


sobota, 3 września 2016

Powojnie we Wrocławiu oczami niemieckiego historyka

Z lekcji historii w szkole podstawowej i liceum  wiedziałem, że Wrocław należał do najbardziej zniszczonych miast w Polsce, to znaczy w jej powojennych granicach.
Toteż kiedy przyjechałem tu pół wieku temu na studia niewiele mnie dziwiło. Tym bardziej, że kilka lat wcześniej jako uczestnik wycieczki szkolnej widziałem zniszczoną Warszawę, gdzie pomiędzy zrujnowanymi budynkami stał już wysoki do nieba, jak się dziecku mogło wydawać Pałac Kultury i Nauki. A z jego tarasu widokowego rozpościerał się widok na liczne ślady wojny i odbudowaną już starówkę.
W mieście moich studiów, i jak się okazało, odtąd już stałego miejsca zamieszkania, w oczy rzucały się zwłaszcza ruiny przyległego do budynku Wydziału Filologicznego kościoła, porosłymi chaszczami od stropu kryjącego parter budynkami przy ul. Kurzy Targ, ruiny Pałacu Hatzfeldów przy ul. Wita Stwosza, kościoły z raptem zabezpieczonymi wieżami oraz rozległe połacie wolnych przestrzeni w centrum miasta i w jego okolicach, co do których trudno było mieć wątpliwości, że do wojny były gęsto zabudowane. Jak się okazuje, przez parę lat po wojnie także. Czego sam nie dostrzegłem, pomógł mi zobaczyć bardziej wnikliwie mój kolega z roku i z pokoju w akademiku, który przyjechał na studia we Wrocławiu z certyfikatem przewodnika turystycznego po Łodzi i najszybciej jak było to możliwe rozpoczął kurs na przewodnika we Wrocławiu. Z natury rzeczy więcej o Wrocławiu, jego historii i współczesności czytał i w ramach zajęć praktycznych oglądał. Dzielił się z nami, czyli kolegami z pokoju swoją wiedzą, a na koniec na nas ćwiczył oprowadzanie wycieczek.

sobota, 20 sierpnia 2016

Świat oczami Jerzego Pilcha

Jak już zaznaczałem, lubię czytać wspomnienia, pamiętniki i dzienniki znanych ludzi. Jedne dlatego, żeby bliżej, z perspektywy świadków lub uczestników zdarzeń poznać epokę, w której sam wzrastałem i osiągnąłem wiek dojrzały i może więcej z tych zdarzeń zrozumieć. Z tych powodów mocowałem się z dziesięciotomową edycją Dzienników politycznych Mieczysława F. Rakowskiego lub - jak niedawno - z dwoma (z ogółem czterech) tomami dzienników Jana J. Szczepańskiego, doprowadzonych do roku 1980. Dzienniki Stefana Chwina, Józefa Hena i - ostatnio - Jerzego Pilcha, osób przeze mnie cenionych jako pisarzy, żeby wiedzieć, jak oni postrzegają bieg rzeczy w ostatnich latach, dostrzec zjawiska, których ja, prowincjusz, nie dostrzegam lub widzę w sposób nie dość przenikliwy i zyskać satysfakcję, gdy ich spojrzenia i oceny pokrywają się z moimi.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Powojnie na dolnośląskiej wsi - zabudowa, sprzęty i kuchnia

Dwa tygodnie temu zapowiedziałem dalszy ciąg relacji o osadnictwie w moich rodzinnych stronach. Niestety, podczas wakacji nie miałem dostępu do dużego komputera, a na tablecie pisze się niewygodnie. W sumie może i dobrze się stało, bo mimo dość umiarkowanej aury odbywałem długie spacery i spotkania z przyjaciółmi. Co po miesiącach odczuwania zmęczenia po ujściu kilkuset metrów dawało mi dodatkową radość.
Ale do rzeczy. Co na wsi podzłotoryjskiej trafiało pod władanie nowych jej mieszkańców? Moim rodzicom trafiło się w gruncie rzeczy niewiele. Po niespełna czterech latach wyprowadzili się z dużego gospodarstwa podzielonego na czterech osadników, do których trafiły przesiedlone ze wschodu żony lub założyli nowe rodziny, przenieśli się do niewielkiego gospodarstwa złożonego z domu mieszkalnego oraz budynku będącego w połowie stodołą, a w połowie pomieszczeniem służącym za chlew, oborę z dwoma stanowiskami i boksem dla jednego konia. Oba budynki łączył drewniany kurnik. Nie było jednak studni. To znaczy przed frontem domu mieszkalnego stały nałożone na siebie dwa kręgi studzienne, ale wewnątrz nich był grunt. Dokąd tata nie zdecydował o ich usunięciu właziliśmy tam dla zabawy. Wodę przynosiło się ze studni u najbliższej sąsiadki. Po kilku latach tata zrobił beczkowóz i jeździliśmy po wodę do odległego od domu niespełna kilometr źródła, w którym pływały kijanki. Był to początek niewielkiego strumyka, który kilometr dalej wpadał do rzeki Skorej. Podobno obecność kijanek świadczyła to o czystości wody. Była zimna i naprawdę smaczna. Okoliczni mieszkańcy brali ją jako podstawę wypieków i zup. A krowy i konia, przez jakiś czas także gęsi, prowadzało się do rzeki. Widać właścicielem tego gospodarstwa był ktoś, kto trudnił się czymś poza rolnictwem, a trochę pola, ogród, sad, trzoda i drób stanowiło uzupełnienie dochodów lub po prostu pozwalało mieć własne mięso, zboże i nabiał. Może był zarządcą znajdującego się w sąsiedztwie wielkiego gospodarstwa z pałacem służącym za dom mieszkalny, w którym po wojnie mieszkała kierowniczka szkoły z rodziną? 

niedziela, 31 lipca 2016

Powojnie na Dolnym Śląsku. Perspektywa osobista

Czytaniu ostatnich rozdziałów książki Polski Dziki Zachód Beaty Halickiej towarzyszyło konfrontowanie jej opartej na źródłach historii wrastania w Ziemie Odzyskane*  z własną pamięcią o realiach sprzed ponad 60 lat.
Urodziłem się w roku, na którym opisywany przez historyczkę okres się kończy, a cokolwiek zacząłem rozumnie dostrzegać kilka lat później, na początku lat pięćdziesiątych. Wydaje się jednak, że obraz zbytnio nie odbiegał od tego opisanego w książce, albo jakby stanowił jego rozwinięcie lub ciąg dalszy.
We wsi Wojcieszyn, w której osiedli moi rodzice (wtedy jeszcze o sobie nawzajem nie wiedząc) i w sąsiednich Uniejowicach, dokąd rodzice się przenieśli, gdym miał niespełna roczek (wtedy to były jeszcze Liszkowice) zamieszkiwały zasadniczo trzy grupy ludności: osadnicy wojskowi, tacy jak mój tata, przesiedleńcy ze Wschodu oraz centralacy. Jak pamiętam, zaburzanie i centralacy już jako tako zintegrowani, pożyczający sobie nawzajem konie w ramach tzw. sprzążki, maszyny rolnicze w rodzaju młockarni czy wialni (nazywanej popularnie młynkiem), robiąc wzajemnie zakupy w pobliskiej Złotoryi itd. Pewien dystans dzielił ich wobec Niemców. Na wsi było wtedy jeszcze kilka Niemek, czasem z dziećmi, sprowadzonych do statusu pomocy w gospodarstwach, ale traktowanych życzliwie, bez śladów poniżania. Kilka pełnych rodzin niemieckich zamieszkiwało w domach dawnej służby w dużym majątku ziemskim. Pozostawiono je, gdyż zwłaszcza mężczyźni potrzebni byli w zlokalizowanym w tym majątku PGR-ze jako znający się na hodowli, obsłudze maszyn rolniczych, młyna oraz na uprawie obszernej plantacji chmielu. Rodziny te stanowiły jakby ciało obce. Zamieszkałe po drugiej stronie rzeki Skorej, nie próbowały porozumieć się z osiedleńcami. Ale mój młodszy kolega przechodził przez płyciznę rzeki na drugą stronę, bawił się z niemieckimi rówieśnikami i szybko dzięki temu uczył się niemieckiego. Kiedy w 1955 r. poszedłem do szkoły, miałem w niej kilku niemieckich kolegów, mówiących chropawą polszczyzną. Źle znosiłem pogardliwe traktowanie ich przez proboszcza, gdy po październiku 1956 roku religia wróciła do szkół. Wyzywał ich od burków i bez względu na porę roku wyrzucał z klasy przed lekcjami religii.

sobota, 30 lipca 2016

Powojenna wędrówka ludów. Przeczytane w szpitalu

Zeszłego czwartku pojechałem do szpitala na badanie, bo szybko się męczyłem. Miałem nadzieję najdalej ok. 9.30 - 10.00 być już w pracy. Tymczasem profesor, do którego pierwszy raz trafiłem 30 lat temu poprosił, żeby zrobiono mi spirometrię, po czym zdecydował: zostaje pan na oddziale. Pozostało mi nic innego jak zatelefonować do żony, żeby nie szykowała dla mnie obiadu, bo zjem w szpitalu. Żona jednak jak to żona: muszę ci przywieźć pidżamę, owoce, kawę i herbatę, filiżankę, coś do czytania itd. I dwie godziny potem już z tym majdanem była.
Trafiłem na Oddział... Geriatrii i Alergologii, pod opiekę znakomitego lekarza (nie podaję nazwiska, może sobie tego nie życzyć) i niezwykłego w swej pogodzie ducha i uczynności personelu pomocniczego. W tym także pielęgniarza około "sześćdziesiątki", dla którego nie mogłem nie wyrazić podziwu. Tkwi we mnie pewnie jakiś atawizm mentalny, każący mi postrzegać mężczyzn jako ludzi łatwiej poddających się uczuciu zniecierpliwienia, a ten pan kaprysy chorych znosił z taką samą anielską cierpliwością i uprzejmością, jak panie.
Denerwująca była jedna pacjentka, niepełnosprawna intelektualnie, która jakby znajdowała upodobanie w tym, że wszyscy wokół niej skaczą.
Bo leżałem na sali koedukacyjnej, a chorych dzieliły tylko leciutkie przepierzenia. A ja do tego w sąsiedztwie tej kobiety, która nie zdawała sobie sprawy, że mogę nie chcieć oglądać jej rozkopanej tylko w jakichś krótkich gatkach, z wywalonym brzuchem. Więc gdy ona odsuwała przepierzenie, ja je zasuwałem. Zwłaszcza na czas posiłków. Bo każdą niemal chwilę przeznaczałem na czytanie i spacery  w przyszpitalnym parczku. Płynny i głęboki oddech odzyskałem bowiem szybko dzięki, jak się pan doktor wyraził, uderzeniowej dawce sterydów, w postaci trzy razy dziennie serwowanej inhalacji i dwa razy iniekcji.
Poza tym rozmaite badania, w tym gastroskopia, którą zniosłem zadziwiająco dobrze. Za miesiąc czeka mnie powtórka.

sobota, 16 lipca 2016

Biblioteka Uniwersytecka we Wrocławiu i ja. Epizod drugi

Biblioteka Uniwersytecka we Wrocławiu stale przewijała się na mojej bibliotekarskiej drodze. Jako student bibliotekoznawstwa niejako skazany byłem na nią jako użytkownik. Godziny całe przesiadywałem w ówczesnej Czytelni Zbiorów Specjalnych na Piasku,  nazwanej potem Czytelnią Bibliologiczną. Skrypty,  w postaci nędznie wyglądających maszynopisów skopiowanych na powielaczu należały do rzadkości, więc z natury rzeczy źródłem wiedzy były monografie i artykuły w czasopismach. Siadywało się najczęściej w czymś, co nazywano czytelnia studencką, którą stanowił wielki stół z krzesłami wokół oraz regałami z czasopismami. Tam mniej rzucaliśmy się w oczy starszym paniom bibliotekarkom, które wręcz obsesyjnie strzegły ciszy.
Pamiętam, że kiedyś z kolegą usiedliśmy naprzeciwko lady bibliotekarskiej, mieliśmy przed sobą numer chyba "Przeglądu Bibliotecznego". Kolega trafił na artykuł autora o nazwisku "Au" i spontanicznie ołówkiem domalował wykrzyknik. Zareagowałem stłumionym śmiechem, ale wystarczyło to, żebyśmy obaj wylądowali za drzwiami.
Chadzałem też do biblioteki głównej przy Szajnochy. Szanse na pożyczenie jakiegoś potrzebnego podręcznika były zerowe, ale zamawiałem teksty beletrystyczne i czasem udawało się nie znaleźć rewersu w holu wśród załatwionych odmownie. A czas oczekiwania, trwający co najmniej godzinę spędzałem w czytelni czasopism bieżących, bo jak już wielokrotnie wspominałem, od dziecka czytałem prasę, a tu oprócz gazet i czasopism popularnych miałem dostęp do miesięczników literackich, teatralnych i filmowych oraz prasy sportowej.

niedziela, 3 lipca 2016

Moja pierwsza praca

Podczas wczorajszego spotkania rocznika studiów bibliotekoznawczych, na który zostałem zaproszony jako jeden z wykładowców (na trzecim roku prowadziłem ćwiczenia z czytelnictwa, traktowanego wówczas jako teoria, historia i metodologia, a nie jako metodyka pracy z czytelnikiem), jedna z moich ówczesnych studentek, a dziś dyrektor biblioteki Collegium Polonicum Uniwersytetu Viadrina z siedzibą w Słubicach), zachęcała mnie usilnie, żebym spisał swoje losy zawodowe, gdyż jej zdaniem jest to żywot niepospolity.
Rzeczywiście,  nie była to (a właściwie nie jest, bo ona wciąż trwa) kariera tuzinkowa, bo jednak to i owo w życiu osiągnąłem i jestem postacią w środowisku rozpoznawalną. Poznałem jednak na swej drodze zawodowej postaci znacznie bardziej ode mnie znaczące, ale także takie, które osiągnęły zawodowe mistrzostwo, ale z różnych powodów, osobowościowych lub wynikających z niezależnych od nich okoliczności, pozostały anonimowe. O niektórych z nich  - i tych znanych, i tych nieznanych - pisałem na moich blogach. Więc może spisanie moich losów oraz przypomnienie przy okazji innych postaci, które poznałem, a przyjaźnią niektórych z nich mogłem się szczycić, ma jakiś sens.

Polska lat siedemdziesiątych oczami pisarza i intelektualisty

Kilka lat temu pisałem już o pierwszym bodaj tomie dzienników Jana Józefa Szczepańskiego, znanego głównie jako autora powieści "Polska jesień", setek opowiadań i nowel, stałego recenzenta filmowego "Tygodnika Powszechnego", a także współscenarzystę filmu Zanussiego "Z dalekiego kraju" (o drodze życiowej Karola Wojtyły).
Na czas po usunięciu zaćmy i związanych z tym trudności z czytaniem, wziąłem do przeczytania tom czwarty, drukowany nieco większą czcionką (z wyjątkiem przypisów i indeksu), obejmujący lata 1973-1980. Opasły, liczący blisko 700 stron. Ale znacznie ciekawszy niż pierwszy. Pewnie dlatego, że autor tymczasem stał się znaczącym pisarzem i publicystą, cenionym nie tylko za pisarstwo, ale i za niezależność intelektualną, mocno osadzonym w środowisku literackim, członkiem władz Związku Literatów Polskich oraz PEN-Klubu na szczeblu ogólnopolskim i lokalnym, mającym rozległe koneksje literackie i polityczne, a dzięki temu znającym życie intelektualne Gierkowskiej Polski od podszewki. A poprzez lekturę dzienników mogą je poznać także ci wszyscy, dla których wydaje się ono interesujące. A zwłaszcza ci, co pamiętają te czasy.

wtorek, 28 czerwca 2016

Jak się pół wieku temu zdawało maturę

Od studniówki (w szkolnej sali gimnastycznej, z grającą na co dzień w kawiarni sekcją rytmiczną) zaczęła narastać gorączka przedmaturalna. Niedługo potem bowiem pisaliśmy maturę próbną.
Wprawdzie jeszcze gdzieś do marca, a może nawet do początku kwietnia realizowany był program kształcenia, ale w razie gdy ktoś był wzywany do odpowiedzi i niezbyt sobie radził, słyszał najczęściej (a wraz z nim cała klasa)  z wyrazem zatroskanie w głosie profesora "No, nie wiem, jak ty sobie poradzisz na maturze". A potem już powtórki, sprawdziany "z całego materiału" oraz wspólne uczenie się u złotoryjskich kolegów i koleżanek. Sam najchętniej odwiedzałem jedną z koleżanek z równoległej klasy. Róża mi się podobała, a nie miałem dość odwagi, żeby jej wcześniej zaproponować "chodzenie". Ale skoro ona mi zaproponowała wspólne uczenie się z nią i jej dwiema czy trzema koleżankami, a jej rodzice mnie polubili... Z maturą dała sobie radę, ale potem mimo zdanych egzaminów na studia nie została przyjęta. Przyjąłem to z przykrością.

piątek, 17 czerwca 2016

Zdarzyło się pół wieku temu

Za dwa tygodnie minie pół wieku od dnia rozpoczęcia przeze mnie egzaminów wstępnych na studia. Ostatecznie zdecydowałem się na bibliotekoznawstwo, choć profesorowie licealni widzieli mnie raczej na polonistyce, historii, prawie lub na studiach technicznych. Matematyk nawet zagroził, że jeśli wybiorę studia humanistyczne, to mi na świadectwie da tróję, choć zwykle miałem u niego mocną czwórkę. No i postawił mi tę tróję jako znak niezgody na to, że marnuję mój potencjał.
Ostatecznie o wyborze kierunku zdecydowała koleżanka, która była na pierwszym roku studiów i z zachwytem opowiadała o znakomitych profesorach i asystentach oraz o poważnym traktowaniu studentów. A że ponadto myślałem o przyszłych studiach dziennikarskich, do których droga wiodła przez uzyskanie magisterium, wybór studiów czteroletnich wydawał się całkiem racjonalny.
Jakoś w połowie czerwca przyszło zawiadomienie o terminie egzaminów oraz o możliwości ubiegania się na ten czas o miejsce w domu studenckim. Szybko napisałem i wysłałem podanie i powiadomiony zostałem o miejscu w akademiku "Pancernik" przy ul. Tramwajowej.
Pod podaniem musiałem jednak podpisać się jako Stefan... Głowacki. Choć na świadectwie maturalnym figurowałem jeszcze jako Kubów.

sobota, 11 czerwca 2016

Szkoła średnia na PRL-owskiej prowincji - perspektywa osobista

Zdolniejsza młodzież wiejska po podstawówce wybierała średnie szkoły zawodowe. Chłopcy technika samochodowe lub mechaniczne, dziewczęta zaś szkoły ekonomiczne. Bywało, że chłopcy najpierw szli do "zawodówek", żeby szybciej mieć fach w ręku i zacząć zarabiać. W latach 60-tych w mojej wsi oznaczało do dojazd najpierw PKS-em do Złotoryi, a potem pociągiem do Legnicy. Ponad godzinę w jedną stronę.
I ja chciałem do samochodówki, co spodobało się nawet moim rodzicom, a mnie imponował starszy kolega, który już zarabiał na stacji paliw. Ale pani kierownik szkoły wyperswadowała mi to w dość ostrych słowach i przekonała rodziców, że przede mną są studia, a przedtem "ogólniak" w Złotoryi, tak jak jej dwoje młodszych dzieci, z których syn był już inżynierem we Wrocławiu, a córka kończyła liceum (a potem skończyła polonistykę). Za negatywny przykład posłużyć zaś miał jej syn najstarszy, który po zawodówce pracował jako mechanik maszyn rolniczych i wracał do domu późno i zmęczony.
Egzaminy wstępne pisemne nie sprawiły mi żądnych trudności. Natomiast ustne zapamiętałem jako wielogodzinne oczekiwanie. Drugiego dnia po kilku godzinach puściła mi się krew z nosa. Ktoś z komisji pomógł mi krwotok zatamować, doczyścić koszulę i uznał, że w tej sytuacji trzeba mnie od razu przepytać. Po jakiejś pół godzinie wyszedłem z zapewnieniem, że zostanę przyjęty.

czwartek, 9 czerwca 2016

Medal dla Biblioteki Dolnośląskiej Szkoły Wyższej

Wczoraj byłem na uroczystej gali w Teatrze Wielkim w Warszawie zorganizowanej przez Business Centre Club z okazji XXVII edycji konkursu dla firm ubiegających się o Medal Europejski. Patronem tego konkursu jest Europejskie Biuro Ekonomiczno-Społeczne w Brukseli. Medalem tym, przyznawanym dopiero od  szesnastu lat, wyróżniane są wyroby i usługi, które odpowiadają standardom europejskim. Muszą w związku z tym spełniać wymagane prawem normy oraz posiadać niezbędne licencje i patenty, a ponadto wykazywać się dynamiką, rokującą dalszy rozwój.
Kiedy dwa miesiące temu z okładem dowiedziałem się, że władze uczelni postanowiły ubiegać się o ten medal dla naszej biblioteki i poproszony zostałem o napisanie uzasadnienia, poczułem się mocno podniesiony na duchu, że to właśnie biblioteka miałaby być nagrodzona i uznałem, że nawet jeśli na napisaniu wniosku się skończy, to i tak bardzo wiele, bo świadczy to o znaczeniu biblioteki w oczach władz uczelni i całej naszej społeczności akademickiej i docenieniu pracy naszego zespołu.
A tu, akurat podczas konferencji na temat jakości w pracy bibliotek w Gdańsku doszła mnie wieść, że medal został nam przyznany, a gdy po powrocie do Wrocławia rektor uczelni przyszedł do biblioteki, żeby zgodnie z przyjętym przed kilkoma laty zwyczajem złożyć nam życzenia z okazji Tygodnia Bibliotek i Bibliotekarzy, wręczył mi zaproszenie na uroczystość w stolicy. Zaproszony był sam, ale uznał, że moja tam obecność dodatkowo podkreśli zasługi naszej kilkuosobowej załogi i moje, bom przecież 19 lat temu tę bibliotekę urządzał i wprowadził do katalogu pierwszych kilka tysięcy pozycji.

piątek, 27 maja 2016

Żyć w "państwie budującym socjalizm". Takim jak NRD

Wielokrotnie nachodziła mnie myśl, że rozpoczęcie Wiosny Ludów w Europie Środkowo-Wschodniej w 1989 r. miało miejsce w Polsce dzięki Wojnom Gwiezdnym, które były udaną mistyfikacją Reagana, ale osłabiły ekonomicznie Związek Radziecki, gdzie tymczasem trwała pierestrojka i zaczął się powolny rozpad imperium oraz w jakimś stopniu papież Polak, ośmielający polską opozycję do oporu przeciw władzy. Ale już sama opozycja i jej siła wzięła się ze względnie łagodnego reżimu autorytarnego w naszym kraju, nie bez kozery nazywanym najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym. Po upadku stalinizmu mieliśmy Październik 1956 nastąpiło radykalne zelżenie straszliwego do tej pory reżimu i łagodniał on aż do Okrągłego Stołu wiosną 1989 r. i wyborów, których 27. rocznicę będziemy obchodzili za tydzień.
Tymczasem w innych krajach satelickich Związku Radzieckiego destalinizacja trwała bardzo powoli i nie osiągnęła tego punktu, do jakiego doszła ona w Polsce już pod rządami ekipy Gomułki. W Czechosłowacji reżim stalinowca Gottwalda przeszedł gładko w ręce byłego obozowego kapo Novotnego, w NRD nadzieje na poprawę bytu rozwiało rozbicie protestu w 1953 r., a na Węgrzech - interwencja sowiecka w 1956 r. Panoszyła się wszechobecna bezpieka z gęstą siecią donosicieli, a do więzienia trafiało się za dowcip polityczny, pracę zaś można było stracić np. za  nie zgłoszenie otrzymania korespondencji zagranicznej.
W Polsce zaś żyło się biedniej niż na Węgrzech, w Czechosłowacji czy NRD, trudniej było zwłaszcza kupić żywność, a szczególnie mięso, lepszą gatunkowo odzież czy obuwie. Ale jednak trwało dość intensywne życie artystyczne, z trudem, ale jednak uzyskiwało się paszport i możliwość wyjazdu za granicę i nawet urzędnicy bez obaw opowiadali dowcipy polityczne. Szybciej też mogła zorganizować się opozycja, podziemny ruch wydawniczy, niezależne związki zawodowe, które w końcu w wyniku strajku w Stoczni Gdańskiej i strajków solidarnościowych w całym kraju zostały zalegalizowane. Był to wyłom w systemie komunistycznym na tyle silny, że pomimo wprowadzenia stanu wojennego i osłabienia struktur związkowych, władza musiała w końcu usiąść z opozycją do stołu rokowań z opozycją i w rezultacie ustąpić.

piątek, 13 maja 2016

O jakości w pracy bibliotek na konferencji w Gdańsku

Moja jeszcze nie tak dawno studentka na Uniwersytecie Śląskim Maja Wojciechowska jest już profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Zanim do tego doszło była laureatką Nagrody Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich za najlepszą pracę magisterską (było nią opublikowanie jej w formie książkowej), świetnej rozprawy doktorskiej, również (o zarządzaniu zmianami w bibliotekach), również opublikowanej oraz rozprawy habilitacyjnej o zarządzaniu zasobami niematerialnymi w bibliotekach. Stworzyła też czasopismo naukowe "Zarządzanie biblioteką", którego jest redaktorką naczelną.
W 2007 r. Maja , jeszcze jako dyrektorka biblioteki Wyższej Szkoły "Ateneum" w Gdańsku zaprosiła zainteresowanych na I Bałtycką Konferencję "Zarządzanie i marketing w bibliotekach" Konferencja była jednodniowa i udział w niej był bezpłatny, w związku z czym w auli uczelnianej zgromadziło się grubo ponad sto osób. Byłem i ja, z referatem, choć dziś już nie pomnę na jaki temat. A w dniach 11 i 12 maja tego roku byłem już po raz ósmy, na dziesiątej konferencji, już obrosłej tradycją, dobrą renomą, z udziałem doborowych firm sponsorskich i... już od kilku lat płatną. Ale umiarkowanie. 
Poświęcona była nowatorskim rozwiązaniom w zapewnianiu jakości pracy bibliotek, szczególnie w relacjach z użytkownikami. 
W  auli Biblioteki Uniwersyteckiej pierwszego dnia zasiadło ponad sto osób z całego kraju, a wśród nich całkiem wiele osób z tytułami i stopniami naukowymi. W większości praktyków w zawodzie bibliotekarskim, łączących codzienną pracę z realizacją wężej lub szerzej zakrojonych projektów badawczych, czasem podjętych ad hoc, pod kątem udziału w konferencji, ale też byli "czyści" teoretycy, przedstawiający zagadnienia ze swego warsztatu badawczego.

sobota, 30 kwietnia 2016

Prohibita w bibliotekach w późnym PRL-u

Publikacje objęte zakazem upowszechniania mogły przechowywać tylko biblioteki naukowe. Rzecz w tym, że publikacje te musiały się znaleźć na liście publikacji objętych zakazem. Tymczasem publikacje wysyłane z zagranicy do bibliotek polskich zatrzymywane były przez urzędy celne „po uważaniu”. Jeśli celnik zajmujący się kontrolą przesyłek, na ogół będący na usługach bezpieki, uznawał po pobieżnym przejrzeniu książki, że zawiera ona treści godzące w ustrój socjalistyczny lub sojusz ze Związkiem Radzieckim, podejmował decyzję o jej zatrzymaniu. Na szczęście w takich razach biblioteka, do której szła wysyłka była zawiadamiana o zatrzymaniu, z podaniem elementarnych danych bibliograficznych.
Co więc robiły biblioteki w takich razach? Biblioteka Uniwersytecka we Wrocławiu (przypuszczam, że jako jedna z wielu) przekazywała sprawę do uczelnianego radcy prawnego, a ten wnioskował do Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk (tak malowniczo nazywał się urząd cenzury) o… wydanie zakazu upowszechniania zatrzymanych książek. I wtedy, gdy przychodziło pismo zawiadamiające o wydaniu zakazu, można było wzywać urząd celny do ich przysłania.

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Powojenne przesiedlenia, wypędzenia, wędrówki ludów w oczach wiejskiego dziecka

Czeka mnie jutro około ośmiu godzin w podróży do Zlina na południu Moraw na zabieg usunięcia zaćmy. wybrałem takie rozwiązanie, gdyż czeskie kliniki wykonują te zabiegi za stawki Narodowego Funduszu Zdrowia, na które polskie kliniki się nie godzą. Pozostaje czekać latami lub słono płacić. A tak płacę za dowóz w obie strony i badania przed zabiegiem i po nim, a od momentu kontaktu z firmą pośredniczącą minęło dziesięć dni. A proponowano mi wyjazd w dwa dni.
Mam nadzieję, że będę mógł część czasu przeznaczyć na lekturę i zabieram na nią książkę Beaty Halickiej. profesor uniwersytetów w Poznaniu i Frankfurcie nad Odrą "Polski Dziki Zachód : przymusowe migracje i kulturowe oswajanie Nadodrza 1945-1948" (Kraków, Universitas, 2015), którą wcześniej wpisałem na listę "Do przeczytania".
Po drodze do domu zatrzymałem się w okolicznym pubie na piwko i przeczytałem obszerny wstęp, wielce zresztą zachęcający do dalszej lektury.

Czeski mąż stanu o sobie, swoich czasach i o polityce

Dwóch postaci możemy Czechom zazdrościć - Jana Husa i Tomasza Garrigue Masaryka. Choć czasem zastanawiam się, czy nie powinniśmy im zazdrościć recepcji myśli i czynów akurat tych dwóch osób.Pierwszy próbował wprowadzić zasady przyzwoitość w Kościele, a drugi w polityce. Niestety, ten pierwszy musiał przypłacić za to utratą życia, drugi. szczęśliwie dożył sędziwego wieku, ukoronowanego kilkunastoletnia prezydenturą państwa, w którego niepodległość wniósł walny udział.
Przez kilkanaście ostatnich lat swego życia Masaryk najpierw jako prezydent Czechosłowacji spotykał się ze swym ulubionym rozmówcą wybitnym czeskim pisarzem Karelem Capkiem. Czasem  były to istotnie rozmowy, czasem Masaryk cofał się o dziesiątki lat, opowiadając o różnych wątkach swego długiego życia, czasem wyłuszczał swoje zdanie w różnych kwestiach - filozoficznych, politycznych, moralnych lub np. o edukacji - a czasem po prostu wspólnie sobie milczeli. To znaczy pisarz o coś polityka zapytywał, a ten wypowiadał zdawkowe dwa - trzy słowa i odpowiadał tylko sam sobie milcząc, a pisarz mu w tym nie przeszkadzał. 
Ale i rozmowy i seanse wspólnego milczenia zaowocowały grubym tomem. Pisarz zaproponował politykowi wydanie drukiem jego biografii i przemyśleń. O ile jednak tych przemyśleń trochę się uzbierało, o tyle o kolejach losu Masaryka  miał do pisania niewiele, bo niewiele się z rozmów dowiedział. Dając jednak swemu partnerowi rozmów do przeczytania kolejne partie szykowanej książki (w sumie ukazały się za życia Masaryka trzy wydania, a każde następne było obszerniejsze) otrzymywał  z powrotem wersje uzupełnione o rozległe, obfitujące w liczne szczegóły opowieści.
Opowiada Masaryk, że urodził się (w 1850 r.) w rodzinie pańszczyźnianych chłopów na Morawach i od dziecka czuł się raczej Słowakiem niż Czechem. Jeśli wiedział o jakimś dużym mieście, to nie była nim Praga, lecz  Wiedeń. Rodzice posługiwali u państwa. I musieli mieć ich zgodę na to, żeby posłać syna do szkoły, o co szczególnie zabiegała mająca pewne obycie matka. Otrzymał nie tylko zgodę, ale i wsparcie, dzięki któremu po ukończeniu szkoły realnej w pobliskim miasteczku, gdzie okazał się zdolnym uczniem został posłany do Wiednia na naukę rzemiosła ślusarskiego. Uciekł stamtąd po dwóch tygodniach i zaczął terminować u miejscowego kowala, żeby po osiągnięciu szesnastego roku zacząć szkolę nauczycielską. Ale przypadek zrządził, że już jako  czternastolatek zaczął uczyć dzieci. Opowiedział o tym, jak matki jego uczniów poszły na skargę do księdza dziekana ze skargą, gdyż nauczał ich dzieci, że Słońce stoi w miejscu, a Ziemia krąży wokół niego, co jest niezgodne z Biblią.  Ojcowie przyszli jednak do szkoły, żeby przekazać mu, że ma się kobietami nie przejmować i uczyć tak, jak jest napisane w książkach. Rok później już był uczniem (niemieckiego) gimnazjum w Brnie. Niedaleko od rodzinnego domu, gdyż na niedzielę chodził do rodziców na piechotę. Ruchawki w Europie Środkowo-Wschodniej przerwały ten okres edukacji na kilka lat. A bezpośrednio przyczynił się do tego on sam stając przed dyrekcją w obronie dziewczyny, w której się zakochał. Został usunięty  za krnąbrność. Wznowił naukę w 1869 r. w gimnazjum akademickim w Wiedniu, gdzie też ukończył studia filozoficzne, zarabiając na nie korepetycjami i guwernerką. Wsiąkł w środowisko akademików wiedeńskich, głównie czeskich, których oprócz filozofii interesowała też polityka. A jego samego również rozmaite inne gałęzie nauki,  które zgłębiał dzięki samodzielnym lekturom. 
Podczas pobytu naukowe w Lipsku poznał swoją przyszłą żonę, Amerykankę Charlotte Garrigue. Kiedy ta wróciła do kraju popłynął wnet za nią  i zyskał akceptację jej rodziców. I tu wyjaśnia się jego podwójne nazwisko. Uznał bowiem, że skoro kobieta i mężczyzna mają równe prawa, to nie tylko zona powinna przyjąć nazwisko męża, lecz także mąż nazwisko żony. i pilnował, żeby nazywać go dwoma nazwiskami..
Po kilkunastu latach w Wiedniu uznał, że jego miejsce jest w Pradze i tam powinien kontynuować karierę naukową. Uruchamiał czasopisma naukowe, oprócz prac badawczych zajmował się publicystyką polityczną, odbywał liczne podróże, podczas których poznawał najwybitniejsze postaci europejskiej kultury i polityki, zjednując je  dla idei wybicia się poszczególnych narodów słowiańskich na niepodległość. Przyniosło to owoce pod koniec I wojny światowej, gdy w wyniku rozpadu potęg europejskich pojawiło si na mapie tego kontynentu kilka nowych państw, wśród nich Czechosłowacja. Sam Garrigue Masaryk przebywał wtedy w Stanach Zjednoczonych i z tamtejszej prasy dowiedział się, że został obwołany jej prezydentem. Pełnił ten urząd przez 17 lat. I co ważne, dbał o rozwój kadr politycznych, żeby mieć komu oddać ster państwa. Jak wiadomo, po jego odejściu prezydentem został jego najbliższy współpracownik Edward Benesz.
Drugą część książki stanowią zapisy rozmów pisarza z politykiem, pozwalające poznać jego poglądy filozoficzne, stosunek do religii (był bardzo religijny i nie krył, że w życiu prywatnym i jako polityk kierował się Ewangelią i uważał katolicyzm za niezbywalny czynnik relacji międzyludzkich i międzynarodowych) oraz na historię jako  czynnik spajający narody, stanowiący o tożsamości ich członków. Natomiast w wielu miejscach opowieści o swoim życiu Garrigue Masaryk snuje swoje rozważania o tym, jak państwo powinno organizować system edukacji, odwołując się nierzadko do pism - kogoż by innego! - Amosa Komenskiego. 
Trzecia część książki stanowi opowieść Karela Capka o powstawaniu książki i jego rozmowach z prezydentem Czechosłowacji.
Wydawnictwo "Książkowe Klimaty" wydało tę książkę z właściwą sobie starannością, zadbało o druk dostatecznie duża czcionką i z interliniami umożliwiającymi czytanie osobom z osłabionym wzrokiem.Tomáš G Masaryk1918.jpg

niedziela, 10 kwietnia 2016

Kochaj albo... giń. We Wrocławiu

Wrocławska pisarka Nadia Szagdaj nie zwalnia tempa. Po debiucie w 2013 r., o którym tu pisałem, wydała jeszcze dwie powieści kryminalne, których akcja toczy się w niemieckim Breslau, napisała kryminał osadzony w realiach dzisiejszego Wrocławia. Fakt, że poprzednia książka nominowana była do nagrody Angelusa, każe sądzić, że autorka pisze coraz lepiej, rozwija się.
Po lekturze powieści Love... a bez niej tylko mrok (Nadia Szagdaj and Wydawnictwo Bukowy Las, 2016) trzeba się zgodzić, że tak jest w istocie. Tu już nie znać szwów, tak widocznych w debiucie, w którym widać, że realia dawnego Wrocławia opisane zostały na podstawie dość powierzchownie prześledzonych planów i fotografii miasta, bo nie było to konieczne, gdyż autorka osobiście poznała miejsca, o których pisze. 

wtorek, 29 marca 2016

Piotr

Coraz częściej przychodzi mi pisanie o tych, co odeszli. Coraz rzadziej o moich mistrzach, a częściej o koleżankach i kolegach. Jak nie ze studiów, to z pracy.
Piotr na kęgielni niespełna rok temu

Wraz z życzeniami świątecznymi jedna z moich koleżanek, a wcześniej studentek, przekazała mi informację o śmierci mego kolegi ze studiów i z pracy, Piotra Litwiniuka.
Mimo że był moim rówieśnikiem, studiował bibliotekoznawstwo dwa lata niżej, gdyż zanim rozpoczął studia uczył się w Lotniczych zakładach Naukowych, swego czasu bardzo wysoko ocenianej szkole średniej. Rodzicie chcieli, żeby szybko posiadł jakiś konkretny fach. Jako studenci widywaliśmy się na instytutowych korytarzach, w czytelni, a czasem przy piwku w nieodległym "Słoneczku" (czyli kawiarni "Słoneczna").

wtorek, 15 marca 2016

Narodowy Program Czytelnictwa sobie, a czytelnictwo sobie

Dwa lata trwa realizacja Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa, a doroczne raporty Biblioteki Narodowej o stanie  czytelnictwa są coraz bardziej alarmujące.
Tylko kogo one alarmują? Premiera, prezydenta, rząd, ministra kultury w randzie wicepremiera? Mają ważniejsze sprawy. Realizują "dobrą zmianę". A właściwie wymianę. dotychczasowych dyrektorów, prezesów, członków rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa na swoich. Nie przepuścili nawet stadninom koni, w których dyrektorów nie wymienił nawet okupant w czasie ostatniej wojny.
Może to i dobrze, bo dobra zmiana w sprawie czytelnictwa sprowadziłaby się do wymiany dyrektorów bibliotek publicznych. Ale jeśli ten rząd jeszcze trochę potrwa i doprowadzi do "dobrej zmiany" w samorządzie terytorialnym, dojdzie i do tego. A ci nowi, od których zamiast kwalifikacji fachowych lub przynajmniej zarządczych oczekiwać się będzie właściwej legitymacji partyjnej lub choćby dalekiego pokrewieństwa z posłem, senatorem lub radnym z partii rządzącej lub satelickiej. A jak jeszcze przyznają, że wprawdzie nigdy w bibliotece nie byli, ale  czują, że bibliotekarstwo stanie się ich pasją, to już będzie szczyt tego, czego można będzie od nich oczekiwać.

wtorek, 1 marca 2016

Lektury i rozrywki dla seniorów

Apel to pewnie zbyteczny, gdyż każdy rozumny człowiek w moim wieku lub starszym na pewno to wie. Świadczy o tym widok, na jaki często sam trafiam wychodząc na spacer do parku. Bardzo często widuję tam grupę starszych pań i panów ćwiczących pod okiem instruktorki chodzenie o kijkach (nordwalking) i używających ich w charakterze sprzętu gimnastycznego. Trudno oczekiwać, żeby jednocześnie przy tym czytali lub rozwiązywali krzyżówki. sądzę jednak, że podchodząc rozsądnie do  sprawności ciała, podchodzą podobnie do sprawności umysłu.
A wstęp ten służy mi do tego, żeby zaprezentować cykl książeczek, które opracował pan Andrzej Kaczmarek, emerytowany inżynier, który pomyślał o ludziach w takim  wieku jak on i starszych, i przyniósł do biblioteki w nadziei na ich rozpropagowanie.

czwartek, 25 lutego 2016

Waleczni Czesi

My, Polacy, postrzegamy Czechów tak, jakby każdy był Josefem Szwejkiem,  czyli legalistą do granic śmieszności lub wręcz przez ten legalizm denerwującym władzę idiotę. Pamiętam usłyszany w radiu żart sprzed ponad 20 lat, że obchody półwiecza powstania praskiego trwały dłużej niż samo powstanie (5-8 maja 1945 r.), co było nieprawdą i mijaniem się z faktem, że - w przeciwieństwie do Powstania Warszawskiego - było ono zwycięskie i dzięki temu Praga nie została zniszczona i jest jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych Europy.
Stereotyp o uległych wobec władzy Czechach próbował jeśli nie zburzyć, to przynajmniej nadszarpnąć Mariusz Szczygieł pisząc swój "Gottland" i "Zrób sobie raj"  Mit Szwejka, filmowanego przecież, wystawianego także na deskach scenicznych (pamiętam znakomitego Josefa Hruszinskiego w werswji filmowej i Romana Kłosowskiego w realizacji teatralnej)  jest jednak silniejszy.

czwartek, 18 lutego 2016

Marta Mirska i inne

Co tu ukrywać, należę do tych, którzy lubią piosenki, które już znają. Jestem wręcz podręcznikowym dowodem na obserwację, którą sformułował inżynier Mamoń w filmie "Rejs".Lubię zwłaszcza te z własnej młodości, a właściwie jeszcze dzieciństwa. I lubię wciąż więcej o muzyce rozrywkowej  i ich wykonawcach tamtych czasów wiedzieć. Albo tylko sobie przypominać. Bo mam wrażenie, że po Lucjanie Kydryńskim, a potem Dariuszu Michalskim lepszej jej panoramy polskiej piosenki nikt nie spisał, ani bardziej fachowo ocenił. 
Jednak jeśli wpada mi w ręce jakaś nowa książka, nie potrafię po nią nie sięgnąć. Toteż ujrzawszy w ofercie którejś z wrocławskich księgarń (chyba Matras w galerii "Magnolia") książkę Emilii Padoł "Piosenkarki PRL-u" (Warszawa : Prószyński i S-ka, 2016)kupiłem ją i przeczytałem w jeden dzień. Co było tym prostsze, że akurat musiałem zostać w domu na skutek zaziębienia.

niedziela, 31 stycznia 2016

Genialni polscy matematycy i ich Księga Szkocka

Kto choć trochę interesuje się historią nauki, musiał słyszeć o "Księdze szkockiej". Faktycznie jest to gruby zeszyt, zakupiony przez żonę genialnego polskiego matematyka Stefana Banacha, w której on sam oraz inni lwowscy matematycy oraz ich przybywający do Lwowa znakomici goście zapisywali problemy matematyczne. Zapisywali też rodzaj nagrody, którą otrzyma autor rozwiązania. Często była to butelka koniaku lub wina, jakiś gość z Oxfordu zaoferował obiad w jednej z oksfordzkich restauracji, a ponad 30 lat na rozwiązanie czekał problem, za rozwiązanie którego należała się żywa gęś. Wręczona ona została we Wrocławiu w czasie głębokiego PRL pewnemu szwedzkiemu matematykowi. Nie mógł jej wywieźć z kraju, więc zaniesiona została do restauracji, gdzie została przyrządzona i zjedzona wspólnie z polskimi matematykami.
Zaś nazwa "szkocka" pochodzi od nazwy kawiarni lwowskiej, w której najczęściej spotykali tameczni matematycy pracujący na Uniwersytecie Jana Kazimierza, uchodzącym w okresie międzywojennym za silniejszy ośrodek naukowy niż Warszawa i Kraków, ale też i na politechnice. Przez jakiś czas zapisywali problemy na marmurowym blacie stolika, i bywały zmazywane, potem właściciel kawiarni pozwalał na zachowanie zapisek do następnej wizyty stałych gości, aż w końcu żona Banacha rozwiązała ten problem nie tyle matematyczny, co porządkowy. Spotykali się w kawiarni niespecjalnie ekskluzywnej, w której panował gwar, ale lubili wspólnie biesiadować, a gdy skupiali się na formułowaniu lub rozwiązywaniu problemów, to wszystko, co działo się wokół, zupełnie im nie przeszkadzało.  

wtorek, 12 stycznia 2016

Bibliotekarz, który został poetą

W historii literatury i bibliotekarstwa zdarzało się, przypuszczam, że całkiem nierzadko, że poeci zostawali bibliotekarzami. Krótki epizod w tej profesji miał Adam Mickiewicz, który pracował w Bibliotece Arsenału w Paryżu, a przez kilkanaście lat Biblioteką Uniwersytetu Jagiellońskiego kierował wybitny poeta Julian Przyboś. Znałem też wybitnego podobno poetę, który był w latach osiemdziesiątych dyrektorem Biblioteki Narodowej w Sofii. Niestety, nie pamiętam nazwiska, a trochę szkoda mi czasu, żeby je znaleźć w notatkach z tamtych lat. Oczywiście, nie brak bibliotekarzy, którym zdarza się popełnić wiersz, czasem nawet go opublikować, czasem przy jakiejś okazji wygłosić czy odczytać, ale najczęściej trafiają one do szuflady
Natomiast rzadziej zdarza się droga w druga stronę - od bycia bibliotekarzem do zostania poetą. Czyli kimś takim, który twórczością poetycką żyje, wydaje kolejne tomiki i zbiory, bywa zapraszany na spotkania autorskie i inne imprezy literackie.

środa, 6 stycznia 2016

Tradition, tradition...

Długi urlop oddalił mnie trochę od spraw zawodowych, w czytaniu mam grubą, ponad 700-stronicową powieść Jana Novaka "Nie jest źle" i jeszcze jej nie doczytałem do końca, a właśnie mija okres świąt. Postanowiłem więc napisać o zwyczajach świątecznych, które moi rodzice przywieźli z podtarnopolskiej wsi i kontynuowali na wsi dolnośląskiej. W tej akurat wsi, w której ja wzrastałem, w Uniejowicach na Dolnym Śląsku, na obrzeżach Pogórza Kaczawskiego, byliśmy w pewnym sensie obcy, gdyż w cztery lata po wojnie rodzice przenieśli się, wtedy już ze mną jako jednorocznym dzieckiem, z sąsiedniej wsi, w której osiedlili się mieszkańcy dwóch wsi na Tarnopolszczyźnie - Milna i Ditkowiec w powiecie Zborów. W tej mieszkali zaś ludzie przesiedleni spod Buczacza, na południu województwa tarnopol- skiego.Ale obyczaje świąteczne były dość podobne, a może wtedy, gdy zaczynałem coś z nich rozumieć i kultywować, uległy upodobnieniu.
Chcę napisać o wigilii i o świętowaniu przez dzieci i młodzież.