sobota, 30 lipca 2016

Powojenna wędrówka ludów. Przeczytane w szpitalu

Zeszłego czwartku pojechałem do szpitala na badanie, bo szybko się męczyłem. Miałem nadzieję najdalej ok. 9.30 - 10.00 być już w pracy. Tymczasem profesor, do którego pierwszy raz trafiłem 30 lat temu poprosił, żeby zrobiono mi spirometrię, po czym zdecydował: zostaje pan na oddziale. Pozostało mi nic innego jak zatelefonować do żony, żeby nie szykowała dla mnie obiadu, bo zjem w szpitalu. Żona jednak jak to żona: muszę ci przywieźć pidżamę, owoce, kawę i herbatę, filiżankę, coś do czytania itd. I dwie godziny potem już z tym majdanem była.
Trafiłem na Oddział... Geriatrii i Alergologii, pod opiekę znakomitego lekarza (nie podaję nazwiska, może sobie tego nie życzyć) i niezwykłego w swej pogodzie ducha i uczynności personelu pomocniczego. W tym także pielęgniarza około "sześćdziesiątki", dla którego nie mogłem nie wyrazić podziwu. Tkwi we mnie pewnie jakiś atawizm mentalny, każący mi postrzegać mężczyzn jako ludzi łatwiej poddających się uczuciu zniecierpliwienia, a ten pan kaprysy chorych znosił z taką samą anielską cierpliwością i uprzejmością, jak panie.
Denerwująca była jedna pacjentka, niepełnosprawna intelektualnie, która jakby znajdowała upodobanie w tym, że wszyscy wokół niej skaczą.
Bo leżałem na sali koedukacyjnej, a chorych dzieliły tylko leciutkie przepierzenia. A ja do tego w sąsiedztwie tej kobiety, która nie zdawała sobie sprawy, że mogę nie chcieć oglądać jej rozkopanej tylko w jakichś krótkich gatkach, z wywalonym brzuchem. Więc gdy ona odsuwała przepierzenie, ja je zasuwałem. Zwłaszcza na czas posiłków. Bo każdą niemal chwilę przeznaczałem na czytanie i spacery  w przyszpitalnym parczku. Płynny i głęboki oddech odzyskałem bowiem szybko dzięki, jak się pan doktor wyraził, uderzeniowej dawce sterydów, w postaci trzy razy dziennie serwowanej inhalacji i dwa razy iniekcji.
Poza tym rozmaite badania, w tym gastroskopia, którą zniosłem zadziwiająco dobrze. Za miesiąc czeka mnie powtórka.


Poprosiłem żonę, żeby mi przywiozła książki, które już zacząłem czytać "na wolności". Jedną z nich była obszerna, licząca 391 stron formatu B5 monografia Beaty Halickiej z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza Polski Dziki Zachód : przymusowe migracje i kulturowe oswajanie Nadodrza 1945-1948 (Universitas, 2015). Uznałem, że powinienem tę książkę przeczytać, żeby poznać szerszy kontekst historyczny i polityczny losów moich rodziców, którzy pochodząc z dwóch sąsiednich wsi na Tarnopolszczyźnie trafili na siebie w jednej dolnośląskiej wsi, podróżując w dwóch różnych kierunkach. Tata osiadł wraz z kilkoma innymi żołnierzami II Armii Wojska Polskiego wracając z okolic Budziszyna, gdzie skończyła się dlań wojna (choć otrzymał medal "Za Berlin") i wspólnie zajęli duże poniemieckie gospodarstwo wraz z jego właścicielką, która ich karmiła i opierała, a poza tym pomagała w gospodarstwie, a mama uciekała z rodzinnych stron przed banderowcami. Niestety, nie podpytywałem mamy, gdy opowiadała o swoich peregrynacjach i nie wiem, czy to była jakaś indywidualna lub w kilka osób wędrówka, czy zorganizowana przez administrację. Tak się bowiem złożyło, że w tej samej wsi osiadło wiele osób z tych samych stron.
No i teraz już wiem, że dla obojga była to droga nad Odrę dość typowa, osadnictwo wojskowe  liczono bowiem w dziesiątkach tysięcy, zaś przybyszy wysiedlonych z Kresów Wschodnich  trafiło na zachód Polski ponad 2 mln.
Na podstawie obszernej bazy źródłowej autorka odtworzyła tak najprecyzyjniej, jak to chyba jest możliwe powojenne realia wzdłuż wschodniej części Odry i Nysy Łużyckiej: poczucie klęski u Niemców, powszechne szabrownictwo i lęk przed sowieckimi żołnierzami. Nie wiedziałem, że ten lęk dyktował całym niemieckim rodzinom masowe samobójstwa, przez utopienie, powieszenie się lub - kto miał broń - zastrzelenie. Codziennie ginęły tym sposobem setki i tysiące Niemców. Drugim motywem był swoisty patriotyzm wszczepiony przez nazistów, każący raczej zabić się, niż dać pojmać "Iwanowi".
Wrażenie robią opisy wysiedleń Niemców, najpierw dzikich, organizowanych samowolnie przez lokalną, polską już administrację, która potrzebowała mieszkań dla Polaków, masowo i bez oglądania się na potrzebę zapewniania jakich - takich warunków wysiedlanych z ziem zajętych przez Związek Radziecki,a potem już zorganizowanych, w mniej więcej godziwych warunkach. Opierając się na licznych relacjach osobistych, polskich i niemieckich, autorka przy okazji polemizuje z niemieckim obrazem tzw. "wypędzeń". 
Równie barwnie, obszernie cytując relacje osobiste stanowiące plon kilku konkursów na wspomnienia osiedleńców, autorka opisuje peregrynacje ludności polskiej ze Wschodu. Dostawali polecenie, żeby na określony dzień zebrali to, co będzie im na nowym miejscu najbardziej potrzebne (mogli zabrać do dwóch ton ładunku) i stawić się na wskazanej stacji kolejowej. Na której bywało koczować musieli tygodniami, zanim podstawiono pociąg, często z niekrytymi wagonami. Mieszkańcy wsi na ogół zabierali zwierzęta domowe, miastowi zaś meble i sprzęty. Podróż trwała tygodniami, na ogół nie starczało żywności i karmy dla zwierząt. Zatrzymywano więc pociągi, żeby dokonać zakupów,  a czasem po prostu po nocy nakraść paszy dla zwierząt. Od Dolnego Śląska aż do Pomorza Zachodniego szukano miejsc do zamieszkania. Bywało, że dojeżdżano aż do morza, żeby nie znalazłszy odpowiedniego gospodarstwa, chłopi wracali tym samym, składem, żeby zająć co się jeszcze da bliżej południa kraju. Bo tymczasem osiedlali się tu przybysze z Wielkopolski i tzw. centrali (był ich dwukrotnie więcej niż tych wysiedlanych z ziem zajętych przez ZSRR), mieszkały setki tysięcy autochtonów, ludzi zesłanych w te strony na roboty i już tu urządzonych.
Dużo miejsca autorka poświęca wrastaniu przybyszów w nową dla nich i powoli oswajaną przestrzeń, urządzaniu instytucji administracji, oświaty, kultury, zakładów przemysłowych i usługowych itd.
Na koniec stwierdza, że o ile inne, wcześniejsze wędrówki ludów obrosły mitami, literaturę i filmami, o tyle ten dramatyczny okres naszej historii doczekał się raptem polskiego westernu "Prawo i pięść", trzema filmami o Kargulu i Pawlaku, które z natury rzeczy jako komedie ukazały rzeczywistość w wersji sielankowej (dodałbym do tego komedyjkę "Rzeczpospolita babska"), a w literaturze ślad pozostawił on tylko w twórczości Henryka Worcella i Eugeniusza Paukszty.
Książka poprzedzona jest obszernym wstępem metodologicznym i przyznaję, że trzeba było sięgnąć do fiszek, żeby zapisać co celniejsze stwierdzenia jako inspirację. 
Bo a nuż zechcę sam jeszcze jakiś historyczny temat podjąć. Dotyczą one zwłaszcza przydatności dokumentów osobistych oraz ich krytyki oraz źródeł fotograficznych, które zresztą w całkiem znaczącej liczbie w książce się znalazły.
To z pewnością nie jest wakacyjna lektura, wymaga uważnego czytania i namysłu. Ale kto interesuje się historią, zwłaszcza ziem, na których samemu przyszło mu żyć, nie pożałuje trudu.
A na razie zamierzam (może już jutro?) opisać z osobistej perspektywy życie nie tyle nad Odrą, co nad Kaczawą i Skorą, gdzie współżyć przyszło jeszcze nie do końca wysiedlonym Niemcom (potrzebni byli na wsi rzemieślnicy, operatorzy maszyn rolniczych, młynarze i in.), przybyszom z ziem obecnej zachodniej Ukrainy oraz centralakom, z jednej strony powoli integrujących się, z drugiej lubiących biesiadować w niedziele i święta we własnych kręgach.

okładka

2 komentarze:

  1. Ostatnio dużo jest książek przybliżających problem takowych "wędrówek ludów". Najbardziej zaskoczyła mnie powieść fantasty "Nomen Omen" Marty Kisiel poruszająca ten wątek, głównie w perspektywie niemieckiej.

    OdpowiedzUsuń