środa, 20 lipca 2022

Literatura nie dla idiotów

Z twórczością Olgi Tokarczuk zetknąłem się dość późno, bo dopiero na początku 2017 r., kiedym przeczytał Prowadź swój pług przez kości umarłych. Napisałem zresztą o niej na moim blogu http://stefankubow.blogspot.com/2017/02/olga-tokarczuk-ludzie-i-zwierzeta.html. Od tej pory stałem się wiernym czytelnikiem jej książek. Także tych, które napisała wcześniej, ale i tak wszystkich jeszcze nie przeczytałem Jedne bardziej przemówiły mi do wyobraźni, inne mniej, ale w żadnej nie da się nie docenić artyzmu słowa i refleksyjnego sposobu narracji.
Podczas tegorocznego festiwalu Góry Literatury, na który zjechali się cenieni pisarze i eseiści z Polski i Ukrainy, noblistka wypowiedziała zdanie dość oczywiste, że literatura nie jest dla idiotów. Nie zwróciłbym na nie uwagi, albo uznałbym, że jest w tym zdaniu uznanie dla czytających beletrystykę, że nie są głupi.
Ale rozpętała się burza, wzmocniona przez media elektroniczne. Nie dziwi mnie, że w wysokie tony oburzenia uderzyli ci, co nie mają kontaktu z literaturą piękną i jeśli ją znają, to ze szkoły, czasem ze studiów. Uderzyli też ci wszyscy, których wcześniej ubodły krytyczne wypowiedzi pisarki o polskiej historii, w której wybielane  są jej ciemne karty i których ubodło przyznanie jej Literackiej Nagrody Nobla. Wyobrażam sobie, że tak pod dyktando komunistycznej propagandy zmanipulowani ludzie reagowali na Nobla dla Pasternaka, Sacharowa i Sołżenicyna - że to efekt zmowy zachodnich elit. Nasi propagandziści wzbogacili tę frazę głosząc o zachodnich lewackich elitach.Ci ludzie albo w ogóle nie czytają beletrystyki, albo tylko gardzą książkami Olgi Tokarczuk.


Zbulwersowało mnie jednak stanowisko osób aktywnie czytających, piszących o literaturze, niektórych szczycących się stopniami naukowymi.
Oburza ich, że pisarka gardzi nie czytającymi. Argumentacja jest różna:  czytam, że ludzie nie czytają bo pracują, opiekują się dziećmi, mają różne obowiązki domowe, albo że preferują inne dziedziny sztuki i sposoby wzbogacania wiedzy lub po prostu wypoczynku. Nie zauważają, że można jednocześnie wykonywać wiele prac słuchając audiobuków. Ja odkryłem wiele wartościowych tekstów literackich słuchając w radiu powieści w odcinkach, czytanych przez wybitnych aktorów. Niedawno Mariusz Benoit czytał w "Dwójce" znakomitą powieść Sprawa pułkownika Miasojedowa Józefa Mackiewicza, a teraz Jerzy Radziwiłowicz czyta Lewą marsz tegoż wielkiego pisarza. Przygotowuję kolację  i słucham. Pamiętam zresztą badania czytelnictwa sprzed wielu lat, przeprowadzone przez Instytut Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej, z których wynikało niezbicie, że czytający książki częściej bywają w kinie czy teatrze lub uprawiają turystykę. To idzie w parze, a nie wzajemnie się wyklucza. Dziś nie podam źródła. 

Krytycy tego jednego zdania jakby nie zdają sobie sprawy, że nie czytający dorośli dają zły przykład swoim dzieciom i wnukom, które trudno będzie przekonać do czytania. I być może pobudzenia wyobraźni, kultury języka, aspiracji kulturalnych i zawodowych. Z każdym rokiem będą one przecież bardziej potrzebne.
Najzabawniej zabrzmiał głos pewnej lewicowej publicystki, która w zdaniu Olgi Tokarczuk doszukała się objawów klasizmu. Jakby idiotyzm lub po prostu nie czytanie książek było znamieniem przynależności do jakiejś klasy czy też warstwy społecznej. Tymczasem mieszkania czy nawet domy bez książek można spotkać zarówno wśród nizin społecznych, jak i wśród elit. Które może jednak wiedzą, że wypada mieć w domu książki, jakiś obraz lub grafikę. Co zresztą było widać podczas pandemii, gdy politycy wypowiadali się przez Skype, WhatsAppa lub inne medium, a tłem był regał lub nawet cała biblioteka książek. Mieli je nawet ci, którzy mieli problem ze skleceniem dwóch zdań bez rażących błędów językowych.
Na  szczęście po dwóch dniach następuje otrzeźwienie. Znani pisarze, autorzy czytanych przeze mnie książek, w mediach społecznościowych przyznają rację naszej noblistce. Literatura nie jest dla wszystkich i nie ma tym zdaniu żadnego przejawu klasizmu.
Czytam książki od dzieciństwa i już będąc nastolatkiem czytywałem pisma społeczno-kulturalne, a zostawszy studentem także miesięczniki i kwartalniki literackie, teatralne i filmowe. Potem miałem już do nich dostęp jako bibliotekarz i bywalec bibliotek. I wielokrotnie spotykałem się ze wyznaniem pisarza (np. Stanisława Dygata, Kazimierza Brandysa czy Leopolda Buczkowskiego), że piszą dla wyrobionych czytelników. Zdaje się, że coś takiego powiedzieli żyjący Wiesław Myśliwski i Eustachy Rylski. I nikt nie poczuł się urażony, nikogo nikt nie brał w obronę przed gardzącymi idiotami pisarzami. Bo jednak, żeby o tym wiedzieć należało wykonać pewien wysiłek - sięgnąć po pismo i przeczytać wywiad czy inną formę wypowiedzi. No i nie było wtedy tak głębokich podziałów politycznych, które sprawiają, że niemal wszystkie wypowiedzi znanych ludzi odbiera się przez pryzmat "za" czy "przeciw".



niedziela, 10 lipca 2022

Wakacyjne lektury 2022

Można rzec, że tzw. weterani pracy mają wakacje przez cały rok. Ale umownie nazywam tak czas lata, zaczynający się z początkiem czerwca i trwający mniej więcej do połowy września.
Zwykle już na początku czerwca i w pierwszej połowie września wyjeżdżamy do miejscowości wypoczynkowych. Wtedy panuje jeszcze łagodniejszy upał i mniejszy ruch wczasowiczów czy turystów, ceny pobytu zaś bywają trochę niższe niż w szczycie sezony letniego. A w środku lata odwiedzamy rodzinę i kochany Kraków.
Jak wspomniałem, na wyjazd do Świnoujścia zabrałem Empuzjon niemal jednym tchem. Zwłaszcza, że przez pierwsze dni pobytu aura była taka sobie. Zabrałem się więc do czytania pamiętnika XVIII-wiecznego szlachcica Teodora Anzelma Dzwonkowskiego, który poszukując przygody i pieniędzy, bo gospodarować majątkiem nie potrafił, wybrał się do Holandii i stamtąd odbył z kilkunastoosobową  załogą podróż statkiem żaglowym do kolonii holenderskich w Oceanii. Zarobił na tyle, że kupił dom w Krakowie. Ale nie dokończyłem, bo trzeba było wyjeżdżać. Może jeszcze do niej wrócę.

Natomiast przed wyjazdem przeczytałem powieść  znanej w Polsce z kilku powieści niemieckiej autorki Charlotte Link Dom sióstr (Sonia Braga, 2022).  Jest to jakby powieść w powieści. Bo oto niemiecka prawniczka, która wraz z mężem postanowiła koniec roku pod koniec XX wieku spędzić we dwoje w domku na północy Anglii, żeby ułożyć sobie na nowo nadszarpnięte więzi małżeńskie. Śnieżyca skazała parę na spędzanie całego czasu we dwoje i radzenie sobie w sytuacji niemal pustej lodówki i chlebaka. W szopie,  gdzie musieli sobie narąbać drew, żeby wobec braku prądu móc się ograć i choćby ugotować herbaty przypadkowo znajduje pamiętnik babki właścicielki domu, która nas czas pobytu gości wyjechała do siostry w Londynie.
Dzięki temu poznaje blisko stuletnie dzieje dwóch prowincjonalnych rodów arystokratycznych. A czytelnik otrzymuje widzianą z perspektywy tych rodzin historię Anglii: walkę o prawa wyborcze kobiet, udział w I i II wojnie, obyczajowość arystokracji i mieszczaństwa.
Autorka znana jest z powieści kryminalnych. I w tej powieści też pojawiają się dramatyczne wątki sensacyjne.
Po powrocie ze Świnoujścia zabrałem się za otrzymana od dzieci powieść szpiegowską, której autorem jest działający głównie za granicą polski agent wywiadu Vincent V. Severski. Akcja powieści Plac Senacki 6 p.m. (Czarna Owca, 2022) toczy się głównie w Helsinkach w 1990 r. Dwaj agencji brytyjskiej agencji M16 spotykają się świeć wieku później, żeby odtworzyć zapamiętane wydarzenia. Otóż w sytuacji sypiącego się państwa sowieckiego agent brytyjski we  współpracy ze służbami fińskimi stara się przeciągnąć na służbę dla Zachodu agenta sowieckiego.
I tu cały smaczek służby wywiadowczej, a zarazem i powieści szpiegowskiej. Agent stwarza pozory przypadkowego zbiegu okoliczności, wdaje się w spotkania i rozmowy z agentem sowieckim, ale nie ma pewności, czy ten agent nie gra tymczasem swojej gry i nie chce zwerbować agenta do służby sowietom.
W tle zaś docierają echa sypiącego się sowieckiego państwa, próba  wstrzymania posunięta aż do użycia wojska uniezależnienia się Litwy, bo wprawdzie niewielkie to państewko, ale w jego ślad mogą pójść większe, co zresztą się stało. Demoralizacja wkrada się więc w szeregi sowieckich agentów,  którzy stają przed dylematem: czy trwać w służbie państwa, w którym nie bardzo wiadomo, co ich czeka, czy zostać "na Zachodzie", nie wiadomo, za jaką cenę i czy nie zostaną  zdekonspirowani i uznani za zdrajców ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Powieść dowodzi wysokich kwalifikacji intelektualnych wywiadowców, którzy muszą mieć  głęboką wiedzę o realiach, być zorientowanymi w bieżących wydarzeniach w świecie oraz być biegłymi psychologami, co pozwoli im czytać między wierszami i w mowie ciała, co chcą im przekazać rozmówcy i co chcą przed nimi zataić.
Muszę przeczytać coś Iana McEvana czy Johna Le Carre, klasyków tego typu literatury. No i chyba sięgnę do wcześniejszych powieści polskiego autora. Starszy syn przeczytał wszystkie jego książki




wtorek, 5 lipca 2022

Ćwierćwiecze Dolnośląskiej Szkoły Wyższej

27 czerwca minęło ćwierć wieku od dnia, kiedy minister edukacji nauki prof. Jerzy J. Wiatr złożył podpis pod decyzją o powołaniu Dolnośląskiej Szkoły Wyższej Edukacji. Tak bowiem wtedy miała nazywać się uczelnia, na skutek czego ciągle trzeba było wyjaśniać, że wyższa jest szkoła, a nie edukacja. Wśród inicjatorów znajdowało się bowiem parę osób przywiązanych do dawnego nazewnictwa uczelni, jak Szkoła Główna Handlowa, Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego czy Szkoła Głowna Warszawska, jak po zamknięciu przez władze carskie uniwersytetu nazwano nowo powstała uczelnię w jej miejsce.
Dowiedziałem się o tym od ówczesnego prezesa Zarządu Dolnośląskiego Towarzystwa Wiedzy Powszechnej dra hab. Roberta Kwaśnicy, która to organizacja wystąpiła w z wnioskiem o utworzeniu uczelni i zagwarantowała finansową stronę jej działalności. Oto gdzieś w środku lata zaprosił mnie do swego gabinetu w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Wrocławskiego, gdzie jeszcze wtedy był wykładowcą i zaproponował mi utworzenie biblioteki nowej uczelni i prowadzenie jej.
Byłem trochę zakłopotany, bo raptem kilka dni wcześniej otrzymałem obietnicę zatrudnienia na stanowisku adiunkta na Uniwersytecie Śląskim. Robert, z którym znaliśmy się już ponad 30 lat, a przez lat kilka mieszkaliśmy przez ścianę w tzw. domu asystenta, pozbawił mnie skrupułów, zapewniając że jemu chodzi o to, żeby biblioteka hulała, jak się wyraził.  Zastrzegłem się jeszcze, że jeśli ja miałbym tworzyć tę bibliotekę, to chciałbym mieć warunki na stworzenie jej na moją miarę. Było nie było, przez dwie kadencje byłem prezesem Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, a przez pięć lat kierowałem Biblioteką Uniwersytecką. Na co Robert odrzekł, że dobrze się składa, bo on chce stworzyć uczelnię na swoją miarę. Mogłem zapewnić, że dokąd będę pracował w pojedynkę, biblioteka będzie otwarta przez cztery dni w tygodni przez osiem godzin, a zanim zaczną się zajęcia będę codziennie przygotowywał bibliotekę na przyjęcie studentów. I że będę godnie wynagradzany, choć na początek to nie będą wielkie pieniądze.
Pojechaliśmy zaraz potem na miejsce uczelni. Okazało się, że to dwupiętrowy budynek w stylu modernistycznym, stanowiący do niedawna siedzibę dyrekcji PA-FA-WAG-u. Weszliśmy do dwóch pokojów połączonych amfiladowo, w którym miała mieścić się biblioteka. I poprosił, żebym z grubsza z marszu przedstawił koncepcję urządzenia tych wnętrz. W tych warunkach, to nie wydawało się trudne. Uznałem, że jednym pomieszczeniu będzie księgozbiór na regałach wzdłuż ścian, czytelnia na kilka miejsc oraz stanowisko obsługi, aa w drugim większa czytelnia, a księgozbiór wzdłuż ścian, a ponadto dwa specjalne regały z czasopismami. bieżącymi. Współpracowałem wtedy z firmą specjalizującą się w wytwarzaniu i sprzedaży wyposażenia bibliotek, więc koncepcja była prawie gotowa. Nie mogło nie paść pytania, a co z katalogiem. Odpowiedziałem z odrobiną pewności siebie: Umówmy się, że ty się znasz na pedagogice, a ja na bibliotekarstwie. Katalog będzie, ale nie taki w dziesiątkami szafek i setkami szufladek, tylko elektroniczny, który będzie wymagał tylko komputera, na początek wystarczą dwa - jeden do pracy, a drugi do korzystania przez użytkownikiem. I wystarczy do tego drugiego stolik i krzesło. Zdziwił się, ale zapewnił, że komputery będą, a do września budynek będzie okablowany.
Przeszliśmy następnie do dawnego gabinetu dyrektora PA-FA-WAG-u, też działacza TWP, który miał być gabinetem rektora. Tam zostałem poproszony o sporządzenie planu wydatków na pierwszy rok funkcjonowania uczelni oraz opisanie koncepcji biblioteki do przedstawienia jej na pierwszym posiedzeniu senatu. Co do wydatków mam się nie ograniczać, pieniądze będą. 


No i zabrałem się do roboty. Napisałem plan finansowy, z wyliczeniem wydatków na zakup zbiorów, mebli, urządzeń, komputerów, materiałów itd. i wyszło mi chyba 50 tysięcy. Rektor popatrzył i uznał, że za skromny. Za kilka dni przyszedłem z odważniejszym, na 60 tysięcy. Potem jeszcze na 80 tysięcy i w końcu stanęło na stu tysiącach. Widział kto rektora, który korygował plan wydatków w górę? Potem już planowałem odważniej, a kolejni kanclerze albo przystawali na plan, albo korygowali, ale już w dół.
Za to jak usiadłem do spisania koncepcji wyszedł mi plan strategiczny na dziesięć lat! Przepisowy,  z uwzględnieniem okoliczności sprzyjających i zagrożeń oraz sposobami reakcje na nie. Ładnie go oprawiłem i oddałem rektorowi. Było to coś, co miało cechy planu strategicznego. Tyle, że nie był zrobiony przez podmiot zewnętrzny i właściwie nie zawierał rozwiązań na wypadek, gdyby coś szło nie tak. Życie pokazało na szczęście, że wszystko przez cały okres objęty planem szło tak, jak należało zakładać. Od razu zyskałem doświadczenie, obudowane dodatkowo obszerną literaturą i analizą innych planów, przydało się w pracy dydaktycznej.
A na potrzeby senatu musiałem przygotować koncepcję na jedną stronę ze szkicami obu sal.
W planie na pierwszy rok było zaś zakupienie niezbędnych mebli (w części uzyskałem je w drodze darowizny od firmy, z którą współpracowałem, zgromadzenie podstawowego księgozbioru, zakup dwóch komputerów, zakup i wdrożenie systemu komputerowego, niezbędnych materiałów, w tym druków bibliotecznych oraz uruchomienie udostępniania zbiorów.
Ponad tysiąc książek i kilkadziesiąt roczników czasopism pedagogicznych przekazał bibliotece rektor, ponad sto ja, ponad sto podarowały Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, a ponad tysiąc zostało zakupionych, w  tym niezbędne słowniki i encyklopedie. Wikipedia i słowniki internetowe, niezbędne w opracowaniu nabytków były dopiero w zalążku.
Wybrałem popularny w owym czasie system SOWA. Sam właściciel systemu i jego sprzedaży Leszek Masadyński, przywiózł go, zainstalował i wdrożył mnie do jego wykorzystania, czyli wprowadzania i wyszukiwania danych, a po kilku miesiącach także wypożyczania. Do tego czasu w użyciu były karty czytelników i udostępniania materiałów. Z konieczności wprowadzałem do systemu nowości i materiały, które były najczęściej polecane studentom lub związane z pedagogiką oraz jej subdyscyplinami i dyscyplinami pokrewnymi.
A tymczasem rektor zwołał senat, podczas którego poznałem wiele osób oraz spotkałem znane mi już z uniwersytetu, a niektórych także z kompanii wojska, w której byłem żołnierzem podczas I roku studiów a także z okresu mojej aktywności w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej, w którym najpierw byłem prelegentem, a potem działaczem.
Rektor zaprezentował koncepcję uczelni, perspektywy jej rozwoju, głównie w oparciu o nauki o edukacji. Zaznaczył, że uczelnia będzie tworzyć własną bazę materialną i kadrową, co będzie oznaczało powolne stawianie kroków. I dodał, że jeśli ktoś obiecywał sobie, że za rok - dwa stać go będzie na domek w szeregowcu, może już opuścić posiedzenie. Nikt nie wyszedł.
A podczas bodaj trzeciego posiedzenia senatu w przerwie zaprosiłem obecnych na otwarcie biblioteki. W systemie było już kilkaset rekordów książek oraz rekordy chyba wszystkich posiadanych roczników czasopism pedagogicznych. A na stołach przygotowany przez koleżanki z rektoratu poczęstunek.

Dlatego tę datę, 26 marca 1998 r. uważam, że faktyczne oficjalne otwarcie biblioteki. Ale nikt  z obecnych wtedy nie pracuje już w DSW. Może przypomnę o tym we właściwym czasie moim koleżankom obecnie pracującym w bibliotece.
A może ktoś kiedyś zechce dopisać dalszy ciąg tej historii