niedziela, 30 maja 2021

Zagłada w obrazkach

Książki obrazkowe zajmują coraz więcej miejsca na rynku wydawniczym. I coraz częściej tak wlaśnie są nazywane, a nie jak dotąd komiksami. I nie są to już tylko historie fikcyjne, ale także publikacje popularyzujące naukę. 
Pisząc to ostatnie zdanie przypomniałem sobie czytaną  w dzieciństwie obfitującą w liczne  rysunki książkę wybitnego fizyka Arkadiusza Piekary, zdaje się, że to było O maszyniście Felusiu, który był mędrcem (Nassza Księgarnia, 1954), choć nie jejstem pewien,  bo samej okładki, którą ilustrowana jest oferta kupna tej książki na Allegro, nie pamiętam. Tak czy owak na przykładach startu, rozpędzania się, brania zakrętów i hamowania pociągu, ilustrowanych rysunkami przedstawiającymi ruch ludzi w przedziałach i  towarów na odkrytych wagonach autor zilustrował zjawiska z zakresu mechaniki: impet, siłę odśrodkową, ich zależność od masy itd. Kiedy więc w szóstej klasie mieliśmy lekcje fizyki z mechaniki, tak często wyrywałem się do odpowiedzi, że w końcu  nauczycielka poprosiła, żebym przestał mędrkować.
To jeszcze nie była książka obrazkowa, bo na każdej stronie były po dwa, trzy lub cztery obrazki ilustrujące tekst, który objętościowo zdecydowanie przewyższał czarno-białe rysunki. Ale przypomniała mi się nie bez kozery.
Pierwsza książka obrazkowa, z jaką się mierzyłem były Kroniki birmańskie, a właściwie reportaż z kilkunastomiesięcznego pobyty w Birmie, nazywającej się obecnie Myanmar, narysowany i opowiedziany przez Guy Delisle. Ale nie doczytałem do końca. Trudno mi się było oswoić z konwencją. Ale drugą, tym razem powieść obrazkową Czarny nenufar, narysowany przez Didiera Cassegraina, o której tu pisałem*, przeczytałem szybko i z żalem zamykałem. Przeczytałem też w tej formie opowieść o Franzu Kafce.

środa, 26 maja 2021

O memach jako współczesnej satyrze politycznej

Parę dni temu skopiowałem na swoim Facebookowym profilu prześmiewczy mem z użyciem zdjęcia Kaczyńskiego. Oprócz dziesiątek lajków dodano kilkanaście komentarzy.
Autor jednego z nich napisał, że my (w znaczeniu przeciwnicy rządów PiS) umieszczająć te mamy pocieszamy się w ten sposób. W rezultacie krótkiej wymiany zdań stanęło na tym, że memy tego typu bywają przejawem poczucia bezsilności. Bo satyra polityczna jest wyrazem niezgody na to, wobec czego czujemy się bezsilni lub po prostu uwiera.
I tak było i jest od dawna. Teksty satyryczne różnych rodzajów - fraszek, wierszy, zapomnianej chyba już formy, jaką były humoreski, felietonów, ale też powieści czy dramatów, a także form graficznych, zwłaszcza rysunków, w tym m.in. nacechowanych złośliwością karykatur osób, wyśmiewały nielubianych władców, dewotów, obłudników, a czasem i postaci związanych z religią, nie wyłączając bogów. I tak było od wieków.
Satyra skierowana przeciw władcom oraz temu, co dla władzy jest ważne, np. religia panujących, zauszników czy zblatowanych z władzą złoczyńców bywała objęta cenzurą. Do dziś pamiętam fragment felietonu Daniela Passenta zawierający wyimaginowana rozmowę felietonisty polskiego z goszczącym w Polsce wybitnym satyrykiem amerykańskim Artem Buchwaldem:

- O czym pan pisze, panie Buchwald?

- O rządzie.

- O naszym?

- Nie, o naszym.

- A o czym radzi pan pisać?

- O rządzie.

- Waszym?

- Nie, waszym.

czwartek, 13 maja 2021

40 lat minęło

Czterdzieści lat temu wybrany zostałem na przewodniczącego Zarządu Głównego Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. Pojechałem na zjazd delegatów niejako z urzędu, jako dwa miesiące wcześniej wybrany prezes Zarządu Okręgu we Wrocławiu, na Krajowy Zjazd Delegatów do Warszawy. Zjazd nadzwyczajny, gdyż na podstawie licznych wniosków przerwana została kadencja zarządu wybranego rok wcześniej, jeszcze przed strajkami w stoczniach i powstaniem oraz legalizacją NSZZ "Solidarność". I niejako z urzędu zostałem zobowiązany przez delegatów na zjazd okręgowy do kandydowania do Zarządu Głównego. I faktycznie zostałem wybrany, ale co najbardziej mnie zdumialo, z najwiekszą liczbą głosów, ex aequo, jak mawiają sportowcy po łacinie z nieżyjącym już Michałem Kuną, wicedyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej w Łodzi, osobą w środowisku zawodowym powszechnie znaną i cenioną, także dla wykwintnego dowcipu.
Następnie tzw. komisja-matka zgłosiła na podstawie wniosków trzy osoby na przewodniczącego. Ale ani w pierwszej, ani drugiej turze głosowania nikt nie uzyskał większości. Zarządzono więc na nowo zgłaszanie kandydatów. Starsi odmówili kandydowania i padła moja kandydatura. Zgodziłem się, nie bardzo wiedząc, co mnie czeka, bo jako szeregowy do niedawna bibliotekarz i bibliotekoznawca z doktoratem, niewiele wiedziałem, poza tym, co przeczytałem w czasopismach bibliotekarskich. A tu się okazało w parę minut po wyborze, że jestem oczekiwany w najbliższym czasie w ministerstwie kultury i w Wydziale Kultury KC PZPR. I zaczęło się: średnio raz w tygodniu w Warszawie, a w sierpniu już na kongresie Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń Bibliotekarskich (IFLA) w Lipsku. I do tego z referatem, bo dotychczasowy prezes, prof. Witold Stankiewicz, scedował to na mnie.
Natychmiast włączony zostałem do Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych, przygotowującego niezależny Kongres Kultury Polskiej. Młody (33 lata), na ogół nieznany człowiek, jak równy z równym zasiadałem przy stole z Andrzejem Wajdą, Janem Józefem Szczepańskim, Stefanem Bratkowskim, Gustawem Holoubkiem i odważałem się zaistnieć zabierając głos w dyskusji.

środa, 5 maja 2021

Czy trzeba zmian w zbiorach anegdot?

 Lubię anegdoty o sławnych i mniej slawnych, ale znanych ludziach: pisarzach, uczonych, przywódcach, wojskowych, artystach, politykach itd. Mam ich w domu kilkanaście. I czasem okraszam nimi moje wpisy na forach społecznościowych. Zwłaszcza, gdy mają wzmocnić mój wpis lub osłabić wymowę wpisów oponentów.
Dziś zdarzyło mi się przytoczyć jedną z dość licznych anegdot o Henryku Sienkiewiczu, zaznaczając, że dziś może zostać inaczej odebrana niż jeszcze 20 - 30 lat temu. A i tak wzbudziła kontrowersje i niedowierzanie co do jej autentyczności. Z anegdotami tak zresztą bywa, że zabawne, zlośliwe, ale niepozbawione dowcipu wypowiedzi są autorstwa nie tej osoby, której są przypisywane lub nawet bywają zmyślone.
Mam też rozprawę o humorze żydowskim. Dowodzi w niej, że jest kategoria dowcipów, tzw. etnicznych: o skąpstwie Szkotów, głupocie mieszkańców Wschodniej Fryzji w Niemczech, skłonności do hazardu Irlandczyków czy pijaństwie Rosjan. I stwierdza, że na ogół są to dowcipy powstające wewnątrz tych narodów czy grup etnicznych. Dość, że przed wojną autorami tzw. szmoncesów prezentowanch na scenach kabaretów i varietes byli m.in. Tuwim, Słonimski, Tom, Hemar, a często na scenie grywał je Lopek Krukowski. Po wojnie kopalnią dowcipów żydowskich był Szymon  Szurmiej. Dowcipy te świadczą o dystansie do swej narodowej tożsamości. Ale przytoczenie choćby jednego z nich dziś spotyka się z pouczeniem, że nie można wyśmiewać Żydów. I tłumacz, człowiecze, że to dowcip etniczny!