środa, 6 stycznia 2016

Tradition, tradition...

Długi urlop oddalił mnie trochę od spraw zawodowych, w czytaniu mam grubą, ponad 700-stronicową powieść Jana Novaka "Nie jest źle" i jeszcze jej nie doczytałem do końca, a właśnie mija okres świąt. Postanowiłem więc napisać o zwyczajach świątecznych, które moi rodzice przywieźli z podtarnopolskiej wsi i kontynuowali na wsi dolnośląskiej. W tej akurat wsi, w której ja wzrastałem, w Uniejowicach na Dolnym Śląsku, na obrzeżach Pogórza Kaczawskiego, byliśmy w pewnym sensie obcy, gdyż w cztery lata po wojnie rodzice przenieśli się, wtedy już ze mną jako jednorocznym dzieckiem, z sąsiedniej wsi, w której osiedlili się mieszkańcy dwóch wsi na Tarnopolszczyźnie - Milna i Ditkowiec w powiecie Zborów. W tej mieszkali zaś ludzie przesiedleni spod Buczacza, na południu województwa tarnopol- skiego.Ale obyczaje świąteczne były dość podobne, a może wtedy, gdy zaczynałem coś z nich rozumieć i kultywować, uległy upodobnieniu.
Chcę napisać o wigilii i o świętowaniu przez dzieci i młodzież.


Miejscem wieczerzy wigilijnej na ogół była kuchnia, gdzie było  ciepło i w związku z tym tu toczyło się życie rodzinne i codzienne życie towarzyskie. Oczywiście przed świętami tata jechał sańmi do lasu po choinkę (gdy z bratem mieliśmy po kilka lat, zabierał i nas), po czym wspólnie ją ubieraliśmy. W kącie tata stawiał też zachowany od żniw snop pszenicy. Na stole przykrytym białym obrusem, pod którym obowiązkowo rozściełano siano, stał krzyżyk oraz talerzyk z kawałkami opłatka (przed świętami nosił go po domach i sprzedawał kościelny), pokrytymi kleksem miodu. Na początek wieczerzy tata jako głowa domu częstował nimi nas wszystkich i zanim wzięliśmy swój kawałek do ust wysłuchiwaliśmy krótkiej mowy. Tata podsumowywał mijający rok, życzył nam wesołych świąt i tego, żebyśmy za rok spotkali się w tym samym gronie zdrowi i zadowoleni. Prawdę powiedziawszy bardziej mi ten rytuał odpowiada niż dzisiejszy obyczaj składania życzeń każdemu przez każdego z osobna, gdy trzeba albo się co roku powtarzać, albo wymyślać coś, co zabrzmi bardziej oryginalnie. 
Potem na stół po kolei wchodziły różne postne potrawy, poczynając od barszczu, przez przez pierogi, groch z kapustą, śledzia w śmietanie, kluski z makiem po ciasta i ciasteczka. Bardzośmy z bratem nie lubili tych klusek na słodko! Mamie z trudem udawało się wmusić w nas, mnie i o trzy lata młodszego brata,  po jednej łyżce. Dopiero gdy miałem około 10 lat przyjechała na święta jedna z mamy cioć i przyrządziła kutię. Ta zasmakowała nam z miejsca. I do dziś sami ją przyrządzamy. 
Mniej więcej w porze zabierania się za ciasta tata szedł do stodoły i przynosił pokaźną wiązkę słomy i rozścielał ją po całej kuchni. Był to tzw. dziad. A do tej słomy rzucał orzechy włoskie i laskowe oraz cukierki, ja z bratem zaś nurkowaliśmy w ich poszukiwaniu.
Potem, przy herbacie, a rodzice także kieliszku jakiejś wódki, zaczynało się oczekiwanie na kolędników. Byliśmy z bratem świadkami ich popisów jako maluchy. Najpierw przychodziły małe dzieci z gwiazdą, potem nieco starsze z szopką, a na koniec herody. Trwogę wzbudzały w nas tylko herody, bo był Żyd i diabeł z widłami. No i okrutny król Herod.
Gdzieś od wieku siedmiu lat sam już byłem kolędnikiem. Najpierw we dwóch z kolegą, a potem także z moim bratem, chodziliśmy z gwiazdą. Gwiazda, wycięta z tektury lub dykty, oklejona była kolorowymi papierami, miała umocowaną drucianą korbkę, która była przewleczona przez otwór w cienkiej listwie, służącej za uchwyt z obu strony. Chodziliśmy z nią od domu gdzieś w promieniu pól kilometra, jeden z nas pokręcał korbką, gwiazda się kręciła, a my śpiewaliśmy jakąś kolędę. Dawano nam za to złotówkę lub dwa złote. Bywało, że przy podziale na każdego przypadało do 40 złotych. No i jakaś torebka ciastek i cukierków. Bardzo rzadko zdarzało się, żeby ktoś nie wpuścił. Zresztą, na ogół z góry było wiadomo, gdzie nie chodzić, bo nie wpuszczą lub nie nagrodzą.
Jako dziewięcio- lub dziesięciolatek zacząłem chodzić z szopką. w tym samym składzie. Szopką było coś w kształcie ptasznika, w którym na sianie były lalki lub wyroby z plasteliny imitujące figury właściwe szopce. Nosiliśmy ją na przymocowanych drążkach i szliśmy tam, gdzie już byli młodsi z gwiazdą. Jeśli w ogóle byli. Chodziliśmy już dalej od własnych domów, więc i zarobek bywał trochę wyższy. Pieniądze wydawałem głównie na książki, które były znacznie tańsze od czekolady. Kiedy więc mama zabierała mnie do miasta, obowiązkowe było odwiedzenie księgarni.
Po dwóch chyba latach chodzenia z szopką dostąpiłem prawa chodzenia z Herodem. Na początek w najmniej atrakcyjnej roli anioła. Ubrany w komżę, z przypiętymi skrzydłami z tektury z naklejonymi paskami papieru jako upierzeniem wchodziłem pierwszy, śpiewałem kolędę i prosiłem gospodarzy o pozwolenie wejścia herodów. Po uzyskaniu zgody wchodził król Herod z berłem, którym był pomalowany złotolem tłuczek do ziemniaków, z tekturową pomalowaną tymże złotolem koroną, w ornacie z czerwonego kawałka materiału z naklejonymi klaczkami waty.  Towarzyszyło mu dwóch legionistów hełmach (mieliśmy skądeś poniemieckie), a wraz z nimi diabeł z ogonem i widłami oraz Żyd. W masce z długim garbatym nosem, doklejoną brodą, ubranym w łachman, pod którym z tyłu był wypchany sianem garb. W jednej ręce trzymał drewniany kostur, a w drugiej księgę imitującą Biblię. Prawie w każdym domu były pozostawione przez Niemców encyklopedie i słowniki, więc było z czego wybierać i szastać kartami bez szacunku. Żyd miał do wypowiedzenia trwożną przepowiedź dla Heroda, a poza tym mógł improwizować i zabawiać publiczność wymyślonymi przez siebie tekstami i gestami. A na koniec, gdy wszyscy uczestnicy przedstawienia chóralnie śpiewali kolędę podchodził do gospodarza ze zdjętym z głowy kapeluszem w oczekiwaniu na datek. Wysokość zapłaty była na ogół wyrazem uznania dla jego wygłupów. W następnych latach już regularnie byłem królem. Raz zrobiłem sobie koronę z blachy. Nie był to dobry pomysł, gdyż w święta przyszedł ostry mróz, a blacha wokół głowy potęgowała odczuwanie zimna.                              
Już chyba jako uczeń klasy maturalnej wziąłem udział w obrzędzie zwanym paleniem dziada. Chłopcy w tak zwanym wieku kawalerskim zbierali się w kilku i odwiedzali domy, w którym były panny na wydaniu. Czyli wtedy nastolatki. Szło się do stodoły, wynosiło wiązkę słomy i podpalano na środku podwórza, śpiewając przy tym kolędy. Jeśli gospodarz był gościnny lub wypatrzył wśród grupy ewentualnego kandydata na zięcia, wynosił z domu słomę, którą pokrył podłogę w wieczór wigilijny (owego dziada), dorzucał do ogniska, dołączał się do kolędowania, po czym zapraszał wszystkich do wspólnej biesiady. Związanej już z poczęstunkiem alkoholem. Zwykle po tym już nie starczało czasu na  odwiedzenie innych domów. Inna sprawa, że często trzeba było zrobić parę takich prób, zanim trafiło się na gościnnego gospodarza. A bywało, że trzeba było uciekać przed spuszczonym z łańcucha psem. O czym opowiadało się już po świętach. Grupa, w której ja się znalazłem została zaproszona za trzecim podejściem. Potem, już jako student nie brałem udziału w podobnych imprezach. 
Natomiast będąc  dzieciakiem chodziłem w Nowy Rok siać pszenicę. Do woreczków braliśmy pszenicę, a potem chodziliśmy od domu do domu i sypiąc ziarno w sposób podobny do ręcznego siania zboża, wygłaszaliśmy przy tym życzenia:

Na szczęście, na zdrowie, na ten Nowy Rok,
Żeby się wam rodziła pszenica i groch.
W stodole, w komorze,
dopomóż wam Boże.

I dostawaliśmy po złotym lub dwóch złotych. Wpuszczano nas chętnie, przypuszczam, że dlatego, że ludzie we wsi oceniali nas jako grzecznych chłopców  i darzyli szacunkiem naszych rodziców. Ale o źródłach tego szacunku może napiszę innym razem

                            

5 komentarzy:

  1. Wielkie dzięki za ten tekst. Przypomniałeś mi święta spędzane u Dziadków na podtarnowskiej wsi. Wszystkiego dobrego.
    Jola Grzenia

    OdpowiedzUsuń
  2. To była polska wieś, polsko-ukraińska czy ukraińska?

    OdpowiedzUsuń
  3. To była polska wieś, zamieszkała w głównej mierze przez ludność prxzesiedloną z przedwojennej częsci kraju, która dostała sie w w granice Związku Sowieckiego. Jakieś 10 % to byli tzw. centralacy, czy ludzie pochodzący z dotychczasowych ziem polskich oraz resztki ludności niemieckiej, wysiedlone ostatecznie w 1957 lub 1958 roku. W szkole mielismy kilku kolegów niemieckich, którzy bardzo sie starali mówić i pisać po polsku. Byli fatalnie traktowani tylko przez księdza, który ich wyzywał od burków i bez względu na porę roku na czas lekcji religii (uczono jej wtedy przez dwa, może trzy lata na poowrót w szkole) wyrzucał na podwórko. Jakby to dzieci były winne wojny i tego, że były ewangelikami.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dodam, że mama pochodziła ze wsi, w której zdecydowanie przeważał element polski, więc móswiła po polsku z kresowym akcentem. Tata zaś, który przed wojną był gajowym, pochodził ze wsi, w której była mniej więcej równowaga między Polakami i Rusinami i nawet jego rodzeństwo w części było chrxzczone przez księdza, a w części przez popa, mówił po polsku bez tego zaśpiewu, ale mówił też dobrze i pisał po ukraińsku. I np. do rodziny, która została na Wschodzie, pisał listy po ukraińsku.
    Dla mnie atrakcją było słuchanie czytanych na głos przez tatę (mama tego nie umiała, ale rozumiała) listów napisanych po ukraińsku. Do dziś świetnie rozumiem ukraiński i nawet mogę się w tym języku porozumiewać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powstaniec wielkopolski jako osadnik wojskowy trafił do wioski polsko-ukraińskiej. Jak zorganizowano we wiosce szkołę został w niej nauczycielem. Ożenił się z Ukrainką. Zaczęła się wojna, weszli Sowieci. Pewnego dnia przyszła rodzina żony i kazała mu opuścić dom i szkołę. Zamieszkał u rodziny żony. Po kilku dnia szukali go Sowieci. Nikt go nie wydał. Nie wydano go też gdy do wsi weszła UPA szukająca Polaków. Mordowali ich na miejscu.

      Usuń