czwartek, 18 grudnia 2014

Wolny dostęp do nauki w Dolnośląskiej Szkole Wyższej

Zaczęło się prawdopodobnie od zniecierpliwienia zarządu którejś z uczelnianych bibliotek amerykańskich, który zwrócił się do władz uniwersytetu z wnioskiem o  rezygnację z dorocznego abonamentu na część stale drożejących czasopism naukowych. Mniej więcej w tym samym czasie z funkcji dobrze opłacanych recenzentów zaczęli wycofywać się cenieni naukowcy, którzy zdali sobie sprawę z tego, że służyli kierując się dobrą wolą (oraz dobrymi zarobkami) złej sprawie.Zaczęły się też pojawiać inicjatywy regulacji prawnych mających na celu zwiększenie dostępu do informacji naukowej. Np.uzależnienie państwowych dotacji na badania naukowe od zobowiązania do bezpłatnego udostępnienia ich wyników.
Tymczasem rozwijać się zaczęła idea elektronicznych publikacji dostępnych bezpłatnie. Dziś ich serwisy liczą już miliony artykułów, w tym coraz częściej polskich autorów, gdyż  coraz więcej czasopism naukowych albo przechodzi na formę hybrydową (czyli tradycyjną papierową i jednocześnie elektroniczną), albo po prostu zaprzestaje edycji papierowych na rzecz elektronicznych. A że instytucje naukowe sa finansowane przez państwo nie tylko na podstawie liczby publikacji, lecz również cytowań, więc w interesie autorów stało się zapewnienie im dostępu w trybie Open Access.
Inna formą zapewnienia autorom szerokiego dostępu do ich tekstów stały się biblioteki cyfrowe oraz repozytoria instytucjonalne. Które oczywiście łączą się w federacje, platformy i inne twory, zapewniające im wysokie pozycjonowanie w popularnych wyszukiwarkach, jak np.  Federacja Polskich Bibliotek Cyfrowych czy Centrum Otwartej Nauki (CeON).

środa, 19 listopada 2014

O demokrację w oświacie. I w każdej szkolnej placówce

Przy okazji inauguracji roku akademickiego w Dolnośląskiej Szkole Wyższej rozdawano zainteresowanym książkę dwojga młodych badaczy naszej uczelni Katarzyny Gawlicz i Marcina Starnawskiego "Jak edukacja może zmieniać świat? : demokracja, dialog, działanie" (Wrocław, 2014), opracowanej w ramach realizacji projektu unijnego w serii "Praktyczność i profesjonalizm". Oboje autorzy mają za sobą staże na uczelniach zagranicznych i tam uzyskane stopnie naukowe, co znaczy, że musieli poznać szkolnictwo w niektórych krajach Zachodu.      
Do rozpoczęcia się uroczystości było jeszcze kilka minut i zacząłem książkę przeglądać. A że znalazłem w niej interesujące rozważania na temat demokracji, a jeden z rozdziałów poświęcony jest nauczaniu religii w szkole jako czynniku segregacji  dzieci, więc postanowiłem jeden z egzemplarzy wziąć do domu i może nawet w całości przeczytać.Co też w końcu się stało.

piątek, 14 listopada 2014

Biblioteka bez książek? A jednak z książkami

Wypadałoby zacząć od przypomnienia sobie, czym jest książka. Już kilkadziesiąt lat temu jeden z twórców polskiej bibliologii Jan Muszkowski zaproponował definicję na tyle uniwersalną, że wciąż nie traci ona aktualności. Według niego jest to "produkt materializacji graficznej treści kulturalnych stanowiących pewną zamkniętą całość, podjętej w celu utrwalenia ich, przekazania i  rozpowszechnienia wśród ludzi". Czyli istotą książki nie jest materiał czyli  forma zewnętrzna (autorowi chodziło o to, żeby mieściły się w niej i zwoje  z papirusu lub pergaminu, i kodeksy papierowe lub pergaminowe), lecz charakter utworu, jego utrwalenie i przeznaczenie do upowszechniania. W definicji tej mieści się zatem i utwór zapisany na nośniku elektronicznym mającym swoją postać materialną (dysk CD lub np. mp4), jak też zapisany na jakimś serwerze. Pod warunkiem, że będzie szerzej dostępny. Przyznać trzeba, że zapis na serwerze, w jakiejś bibliotece cyfrowej czy w repozytorium pozwala nadać artykułowi ten sam status co książce. Do tej pory artykuł wydany w postaci broszury zyskiwał status książki.
Przypomina się w tym miejscu anegdota. Otóż nieżyjący już od blisko dwudziestu lat mój serdeczny przyjaciel Andrzej Klossowski podarował mi podczas kolejnych odwiedzin u niego i jego żony Małgosi (często u nich zdarzało mi się nocować), podarował mi książkę o wybitnym poligrafie Stanisławie Gliwie. i opowiedział mi genezę publikacji tej książki. Otóż zamierzał on ten tekst opublikować w "Roczniku Biblioteki Narodowej" (którego był długoletnim sekretarzem redakcji), ale uznano, że jest on jak na wydawnictwo ciągłe za długi. Postanowił więc wydrukować go jako książkę, ale po przejrzeniu go postanowił tekst... skrócić! A i tak książka liczyła ok. 200 stron.

wtorek, 11 listopada 2014

Nikołaj Kolada, czyli żywot konformisty (?)

Korzystając z pięknej pogody wybrałem się na spacer po okolicznym parku, ale na wszelki wypadek wziąłem ze sobą sobotnie wydanie "Gazety Wyborczej". Kiedy okazało się, że mimo święta znajdująca się na obrzeżach parku pizzeria była otwarta, wpadłem tam na lampkę czerwonego wina. I przy niej doczytałem do końca wywiad z prezydentem Izraela Reumenem Riwlinem (nie bardzo mnie przekonują użyte przezeń argumenty za utrzymaniem Palestyny w granicach państwa izraelskiego) oraz przeczytałem rozmowę z rosyjskim teatralnym człowiekiem-orkiestrą, bo dramaturgiem, reżyserem i dyrektorem własnego teatru Nikołajem Koladą, pracującym także ostatnio w Polsce.
Jego artystyczna kariera, prowincjonalnego dziennikarza i aktora, nabrała przyspieszenia w czasach pierestrojki, gdy opublikował pierwszą sztuk teatralną. Dziś ma ich w dorobku ponad 100, z których sam za wartościowe uważa trzy czy cztery. Zaczął wtedy wyjeżdżać za granicę, co uznawał za uśmiech losu, gdyż ze skromnych diet (jak szybko policzyłem, trzykrotnie niższych niż w owym czasie w Polsce) oraz wywożonego na handel kawioru lub wódki mógł przywozić do kraju tak cenne prezenty jak dżinsy czy zszywane z drobnych kawałków futra. Opowiada, jak w samolocie do Argentyny dostał puszkę coli, z którą potem odbył całą podróż, żeby móc po powrocie podarować ją koledze.

niedziela, 26 października 2014

Zdzisław Maciej

Gdy dziś rano ok. 9.00 rano  zadzwonił telefon i na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko "Zachmacz" czułem co się święci. Dzwoniła zrozpaczona Jego żona, informując, że Maciek zmarł nad ranem. Był moim kolegą z roku i przez dwa lata z tego samego pokoju w akademiku.
Piszę "Zdzisław Maciej", gdyż faktycznie nosił te dwa imiona. W czasie studiów i parę lat potem mówiliśmy o nim i do Niego Zdzichu, choć jego dziewczyna, a potem żona, koleżanka studiująca rok wyżej, mówiła do Niego Maciek. Tak też nazywany był w rodzinie. Potem jednak jakoś stało się tak, że mówiłem do Niego Maciek.Większość jednak pozostała przy Zdzichu.
Studentem był solidnym, nie pamiętam, żeby zdarzyła Mu się jakaś powtórka z egzaminu. Choć pamiętam, że po trzecim semestrze studiów obu nas zrugał nasz mistrz Karol Głombiowski, że nie przykładamy się do nauki i pewnie w akademiku gramy w karty. Zdzisław nie tylko to potwierdził, ale dodał, że mi "karta rzyga".Faktycznie z nim i z jego kolegą również pochodzącym z Dzierżoniowa Zbyszkiem Tramem pogrywaliśmy w tysiąca, a że byłem bardziej biegły w tej grze, więc wygrywałem z nimi nawet mając słabsze karty. Dość, że obaj otrzymaliśmy tróje. Ale obaj zmyliśmy plamę, zdając trzy semestry później egzamin całościowy z historii bibliotek na cztery z plusem. |Profesor nam ową plamę zapamiętał i o maksymalnej ocenie nie mogło być mowy.

piątek, 24 października 2014

Ukraina : ludzie i książki

Konflikt na Ukrainie trwa i powoli Europa się z nim oswaja, rada, że Putin mniej mówi ostatnio o zamiarach dalszej eskalacji i rozszerzania apetytów na inne kraje poradzieckie. Oswajają się też z tym Polacy, a politycy korzystają z każdej okazji, żeby na jego tle rozgrywać własne interesy.
Nie widać przy tym ani w elitach, ani w szerokich kręgach społeczeństwa chęci uzyskania choćby minimum wiedzy o Ukrainie, jej historii, kulturze i dniu dzisiejszym. Na ogól wiedza ta zaczyna się i kończy na rzezi wołyńskiej, która istotnie tkwi w relacjach polsko-ukraińskich jak zadra. I jeśli po obu stronach granicy  nie będzie widać gotowości znalezienia w tej kwestii wspólnego języka ze strony polityków, dokąd badanie tego epizodu historii będzie interesowało tylko garstkę historyków, dotąd ta zadra będzie tkwić, a określenia typu "banderowcy", "faszyści" będą budziły złe emocje.
Wśród Polaków funkcjonuje też stereotyp o "niepełności" narodowości ukraińskiej, o słabo zakorzenionej tożsamości narodowej ludności Ukrainy, będącej rezultatem relatywnie późnego wykształcenia się narodowości i płytkości kultury narodowej.
Faktem jest, że na wschodzie Ukrainy przeważa żywioł rosyjski. Ale przecież nie kwestionuje się tego, że na znacznej części obszaru kanady panuje żywioł francuski, Hiszpanię zamieszkują Baskowie i Katalończycy, Belgię Walonowie i Flamandowie, Anglię Szkoci i Walijczycy itd. i nie kwestionuje się mimo to suwerenności tych państw.
A o piśmiennictwie i w ogóle kulturze ukraińskiej po prostu wiemy mało.  W znacznym stopniu dzieje się tak na skutek dyskryminacji kultury ukraińskiej, najpierw przez władze carskie, a potem sowieckie. Dość przypomnieć, że stanowisko sekretarza Ukraińskiej partii Komunistycznej stracił Petro Szełest tylko za to, że wydał propagandową księgę o socjalistycznej Ukrainie w języku narodowym, a nie rosyjskim. Zaś artyści i ludzie pióra za "nacjonalizm" byli zabijani, więzieni lub zsyłani na Syberię, gdzie marli z zimna, katorżniczej pracy lub nie leczonych chorób. Przeżywali ci, którzy w porę zdołali emigrować lub przyjęli role koncesjonowanych twórców, którym pozwalano na twórczość w granicach konwencji "sztuki socjalistycznej". Więc nawet jeśli w Polsce ukazywały się przekłady powieści Ołesia Honczara, to mało kto po nie sięgał, gdyż treściowo były banalne, a formalnie tradycyjne.
Po 1991 r. zaczęły ukazywać się już wartościowe książki ukraińskich pisarzy, dwoje z nich - Oksana Zabużko i  Jurij Andruchowycz - było u nas honorowanych prominentnymi nagrodami (Angelus), ale mimo to nie przebiły się do szerszej publiczności.
Od lat kulturę i literaturę ukraińską próbuje w Polsce popularyzować Bogumiła Berdychowska. Właśnie doczytałem do końca jej wydaną jeszcze w 2006 r. publikację "Ukraina : ludzie i książki". Przedstawia w niej wybitnych, ale też i mniej znanych twórców, zasłużonych  dla umacniania tożsamości narodowej, żyjących na przestrzeni XX wieku, a niektórych do dziś.. Z tych wybitnych, znanych w Polsce tylko w kręgu bliżej interesujących się sprawami ukraińskimi, autorka prezentuje m.in. sylwetki i dokonania (polityczne i pisarskie) Wasyla Stusa (zamęczonego w łagrze w 1985  r. w wieku 47 lat), Myrosława Marynowycza (regularnie więzionego dysydenta, a w niepodległej Ukrainie zasłużonego dla odnowienia Cmentarza Orląt Lwowskich), Wiaczesława Briuchowieckiego (twórcę jednej z najlepszych w wolnej Ukrainie uczelni zwanej Akademią Kijowsko-Mohylańską), stałego publicystę paryskiej "Kultury" Bohdana  Osadczuka, Ołesia Honczara, Iwana Dziubę, wielca zasłużonego dla badań nad kulturą i językiem ukraińskim, znanego w świecie slawistę Jurija Szewelowa (1908-2002) oraz malarkę i i witrażystkę Ałłę Horską, zamordowana skrytobójczo w 1972 r. współtwórczynię witrażu przedstawiającego Tarasa Szewczenkę w foyer Uniwersytetu Wileńskiego. Rektor tej uczelni sam rozbił go dzień po odsłonięciu.
Z postaci mniej znanych, a dla Polaków ważną, Berdychowska przedstawiła sylwetkę księdza Antina Nnawolskiego (1894-1965), zasłużonego dla obrony Polaków i Żydów w czasie wojny, nawołującego wiernych dla udzielenia im schronienia i samego służącego im za przykład odwagi.
W książce znajdują się też rozdziały, w których autorka przedstawia spory ideowe i literackie we współczesnej Ukrainie, ważniejsze periodyki kulturalne oraz istotne dla tożsamości ukraińskiej inicjatywy wydawnicze.
Chciałoby się, żeby po tę książkę, która wciąż jest w sprzedaży księgarskiej, sięgnęli ci, którzy szafują epitetami "banderowcy" czy "upowcy" pod adresem narodu ukraińskiego, żeby poznali główne wątki sporów politycznych i kulturalnych toczących się w dzisiejszej Ukrainie. Ale znając życie zachęcę do czytania tylko tych, którzy w poznawaniu kultury innych narodów kierują się ciekawością świata, a nie obawami przed osłabieniem własnych uprzedzeń

Ukraina Ludzie i książki

PS.
Wczoraj na Cmentarzu Osobowickim pożegnaliśmy prof. Józefa Długosza, wicedyrektora Biblioteki i Ośrodki Informacji naukowej politechniki Wrocławskiej, a potem dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej, po którym ja objąłem na kilka lat to stanowisko. Przekazał je w godny sposób i jeszcze przez jakiś czas pracował jako kustosz, służąc mi radami i informacjami. Miałem wrażenie, że bardziej od bibliotekarstwa pociągała go historia, z zakresu której uzyskał doktorat i habilitację, by do emerytury poświęcać się dydaktyce akademickiej na Uniwersytecie Opolskim. Był człowiekiem skromnym i cichym. Mimo to zdziwiło mnie, że w tej ostatniej drodze towarzyszyła mu niewielka grupka żałobników

niedziela, 28 września 2014

Wycieczkowcem dookoła Europy

Kiedy osiem lat temu wróciliśmy z żoną z Australii (via Hongkong, wtedy zacząłem blogowanie), sądziliśmy, że to była nasza podróż życia. Teraz należy chyba uznać za nią odbyty właśnie rejs wycieczkowcem MSC Poesia (293 m długości, 32 m szerokości, 13 pięter krytych, w tym 10 nad powierzchnią wody i dwa najwyższe piętra odkryte)..
Trudno zawrzeć tu opis rejsu, bo komu chciałoby się długą relację czytać? Więc podaję tylko ciekawsze fakty i obserwacje.

sobota, 13 września 2014

Jak było w Ostrołęce (na konferencji bibliotekarskiej)

Jak było w Ostrołęce

Organizacji XVI dorocznej Konferencji Bibliotek Uczelni Niepublicznych podjęła się dyrektorka Biblioteki Wyższej Szkoły Administracji Publicznej w Ostrołęce Anna Sobiech. I z góry zaznaczyć trzeba, że przeprowadziła ją w sposób perfekcyjny.
Uczestnicy mieli bardzo dobre warunki do prezentacji swoich wystąpień i był wreszcie czas na dyskusję, prezentacje sponsorów konferencji, w części towarzyszących nam już od wielu lat, nie „zagłuszyły” przewidzianego programu naukowego, wszyscy zakwaterowani byli w miejscu obrad, tamże mieli posiłki, mieli okazję poznać lokalną atrakcje turystyczną, jaką niewątpliwie jest usytuowany nad Narwią Skansen Wsi Kurpiowskiej w Nowogrodzie, a bankiet obfitował e wykwintne dania oraz atrakcje towarzyskie i artystyczne. Przy tym wszystkim organizatorzy z dyrektorką biblioteki okazali wszystkim iście staropolską gościnność i serdeczność.
Na początek obrad popełniłem – moim zdaniem - drobne faux pas. Nie wyeksponowałem tego, że była to konferencja bibliotek uczelni niepublicznych i publicznych. Ale potem to sprostowałem, zaznaczając że od samego początku były to konferencje otwarte dla wszystkich, tyle, że organizowane przez biblioteki uczelni niepublicznych oraz Sekcję tych bibliotek w Stowarzyszeniu Bibliotekarzy Polskich.
Jeśli chodzi o program naukowy, to składał się on z czterech sesji, podczas których przedstawiono 16 referatów, oczywiście w formie prezentacji multimedialnych. Jak zwykle na konferencjach bibliotekarskich była to mieszkanka wystąpień poświęconych mniej lub bardziej aktualnym problemom i przez to zachęcających do dyskusji oraz relacji z badań lub też prezentacji wybranych kierunków działań bibliotek (realizowanych lub zamierzonych), niekoniecznie tych, których autorzy byli przedstawicielem.
Do tych pierwszych zaliczyć można m.in. wystąpienie dra Henryka Hollendra z Uczelni Łazarskiego, który z niesłychaną swadą mówił o realnych i możliwych polach współpracy, dr Bożena Serwińska z Wyższej Szkoły Gospodarki w Bydgoszczy, która podjęła temat redakcji przypisów i bibliografii załącznikowych w publikacjach naukowych oraz autor tej relacji, który mówił o przejawach kryzysu rzutujących na byt i kierunki działań bibliotek akademickich. W pewnym stopniu podobny charakter można przypisać „żelaznym” autorom prezentacji konferencyjnych Niny Przybysz, jak zwykle w duecie z Pawłem Pioterkiem, z Wyższej Szkoły Bankowej w Poznaniu, mówiących m.in. o znaczeniu własnych przedsięwzięć badawczych ii publikacyjnych bibliotekarzy dla wizerunku biblioteki w lokalnym środowisku akademickim.

wtorek, 9 września 2014

Biblioteki akademickie w dobie kryzysu

Wybieram się do Ostrołęki na doroczną, szesnasta już konferencję bibliotek uczelni niepublicznych. Zgłosiłem wystąpienie nawiązujące do tematyki konferencji  (Strategia biblioteki : czas kryzysu - czasem wyzwań dla bibliotek), zawierające w sobie pytanie czy biblioteki akademickie to kosztowny luksus, czy wciąż jednak konieczność. Odpowiedź niby oczywista. Przynajmniej dla bibliotekarzy. Ale czy dla pracowników naukowych i władz uczelni?
Otóż nie jest. Pamiętam, jak kilka lat temu toczono dyskusję nad będącą już w budowie (i chyba po blisko 20 latach od zaczęcia wreszcie dobiegającą końca) Biblioteką Uniwersytecką we Wrocławiu. W prasie lokalnej pojawiły się wtedy publikacje profesorów nauk ścisłych kwestionujące taką potrzebę i w ogóle potrzebę posiadania przez uniwersytet tak kosztownego garbu. Bo też na skutek licznych błędów i zwyczajnych kantów, inwestycja stała się wyjątkowo kosztowna. Czego doświadczają zatrudnieni tam bibliotekarze, opłacani niżej niż we wszystkich chyba innych uczelniach państwowych, którzy zdesperowani zdecydowali się na protest.
Chcąc być sprawiedliwym muszę dodać, że tymczasem nowe biblioteki zafundowały sobie inne uniwersytety i uczelnie w całym kraju. W samym tylko Wrocławiu efektowne i pojemne gmachy mają Uniwersytet Ekonomiczny, Przyrodniczy, Politechnika, a odpowiednio mniejszy, bo jednak zbudowany nie za pieniądze unijne, ani z budżetu państwa, lecz z opłat studentów - Dolnośląska Szkoła Wyższa.
Kryzys finansów w świecie zbiegł się w Polsce z kryzysem demograficznym, szczególnie odczuwalnym właśnie przez szkoły wyższe, gdyż z roku na rok gwałtowanie maleć zaczęła liczba maturzystów, a do tego na wyczerpaniu są rezerwy w postaci maturzystów z lat poprzednich, którzy wcześniej nie podjęli studiów.
Na to nałożyła się zmasowana propaganda medialna, uderzająca w uczelnie wyższe, zwłaszcza w sens studiowania nauk humanistycznych i społecznych, preferująca zaś kształcenie zawodowe. Że niby daje ono lepsze perspektywy zatrudnienia. Nieważne, że z badań wynika w sposób niezbity, że najkrócej po zakończeniu edukacji na zatrudnienie czekają absolwenci szkół wyższych, a najdłużej - absolwenci zawodówek. Czuję przez skórę, że z jednej strony jest to zgodne z polityką rządu, bo zaoszczędzi na kosztach edukacji oraz wielkich korporacji, które chcą mieć tanich i pozbawionych większych aspiracji pracowników. Korci mnie, żeby dopisać tu także Kościół, który wie, że pytania natury egzystencjalnej stawiają sobie ludzie lepiej wykształceni, a z tych pytań i wątpliwości nierzadko rodzi się zwątpienie w sens wiary religijnej i konsekwencje w postaci chudnącej tacy. Ale wyjdzie na to, że znów czepiam się Kościoła.
Kryzys demograficzny sprawił, że liczba maturzystów jest mniejsza niż liczba miejsc na bezpłatnych  studiach stacjonarnych w uczelniach państwowych. Na które do tej pory, zwłaszcza na najatrakcyjniejsze kierunki , dostawała się młodzież z rodzin dobrze sytuowanych rodzin miejskich, w których zwykle wyżej ceni sie wykształcenie i które stać na zapewnienie latoroślom korepetytorów,  dzięki czemu trafiały one do lepszych gimnazjów i liceów. Dlatego na uczelniach publicznych kształciła się młodzież nie mająca takich warunków i zmuszona do nadrabiania w krótkim czasie tego, c czym na studia przychodziła młodzież po lepszych szkołach średnich. W tej sytuacji uczelnie publiczne rekrutują młodzież także gorzej przygotowana do studiowania i choć też odczuwają skutki kryzysu, to jednak w mniejszym stopniu niż uczelnie niepubliczne, którym zostaje do zagospodarowania coraz mniejsza część tortu.
Tną więc koszty. W efekcie w ostatnich latach na doroczne konferencje bibliotek uczelni niepublicznych przyjeżdża coraz mniej koleżanek i kolegów. Bo nierzadko jako pierwsze pod nóż trafiają etaty w bibliotekach i fundusze na uzupełnianie zbiorów. We Wrocławiu już tylko zespół pracowników Dolnośląskiej Szkoły Wyższej pozostał w stanie nienaruszonym, a nawet w wyniku konsolidacji uczelni został nieznacznie zwiększony. Ale też jest to uczelnia, która od początku tworzona była z myślą o trwałym miejscu na mapie naukowej kraju, więc stawiała na rozwój własnej kadry i infrastruktury. Dziś to procentuje, choć i tu co jakiś czas nie bez obaw podpytujemy komisję rekrutacyjną o wyniki ich zabiegów.
Zjawisko traktowania bibliotek jako luksusu zaobserwowała w swoich badaniach moja współpracownica dr Magda Karciarz. Niemal połowa uczelni niepublicznych nie udzieliła jej żadnych informacji o bibliotekach, zasłaniając się... tajemnicą służbową. Tymczasem takich problemów nie widziały uczelnie, które mają dobre lub bardzo dobre biblioteki i mogą o tym nie tylko informować, lecz wręcz chlubić się nimi.
Słyszałem o takich przypadkach, że uczelnie zatrudniały - na umowę zlecenie lub na części etatu - wykwalifikowanych bibliotekarzy, by natychmiast się z nimi rozstać, gdy Państwowa Komisja Akredytacyjna zamknęła za sobą drzwi lub przysłała pozytywny raport, pozwalający uczelni nadal działać.
Pytanie o to, czy biblioteka jest potrzebą, czy też jest traktowana jako kosztowna konieczność, nie jest więc tak znowu retoryczne
                      


sobota, 6 września 2014

Zygmunt Bauman komentuje, prognozuje i ostrzega

Przez ponad rok odkładałem lekturę książki Zygmunta Baumana "To nie jest dziennik" i w końcu zabrałem ją ze sobą na "trójmiejską" turę wakacji. Wprawdzie wróciłem do Wrocławia już prawie dwa tygodnie temu, a książkę mam przeczytaną raptem w połowie.Bynajmniej nie dlatego, że jest nudna lub trudna w czytaniu. Przeciwnie, czyta się ją z przyjemnością i poczuciem pożytku. Ale  chcę sobie tę przyjemność wydłużyć w czasie.
Układ książki temu sprzyja. Nie jest to wprawdzie dziennik w sensie ścisłym, lecz raczej dziennik lektur. Pod poszczególnymi datami autor relacjonuje bowiem wrażenia z przeczytanych akurat interesujących go artykułów z prasy amerykańskiej, brytyjskiej lub czasem francuskiej, a następnie wprzęga własną wiedzę i doświadczenie badawcze do wnikliwej analizy podejmowanych kwestii. Ale znaleźć tu można też fragmenty stricte memuarystyczne, jak np. wspomnienie o zmarłej rok wcześniej żonie Janinie, której życiową dewizę porównuje z postawą Eleanor Roosevelt, o której ktoś wyraził się, że "wolała zapalać świece, niż przeklinać mrok, a jej blask rozgrzał świat". Nie byłby jednak sobą, gdyby porównania nie poprzedził zastrzeżeniem Toutes proportions gardees i że zapas świec miała nieporównanie mniejszy.. Jest też ciekawy wywiad dla pisma "Theory, Culture & Society", którego udzielił z okazji swych 85. urodzin.A od czasu do czasu zamieszcza autor swoje rozważania na rozmaite tematy, najczęściej natury etycznej.  Znalazłem tu np. wnikliwe uwagi na temat poglądów różnych myślicieli o szacunku i pogardzie, a przy okazji także o odpowiedzialności. Choćby po to, żeby przywołać zdanie w tej kwestii swego mistrza Emmanuela Levinasa. Zaś w kwestii szacunku odwołuje się do Immanuela Kanta,, przeciwstawiającego szacunek, uwagę (Achtung) ignorowaniu, obojętności wobec Innego, oznacza ona bowiem odmawianie mu wartości, niegodnego bycia partnerem dialogu.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Po co 17 egzemplarzy obowiązkowych

W mediach pojawiła się informacja, że Sejmowa Komisji Kultury i Środków Masowego Przekazu postanowiła zmniejszyć liczbę egzemplarzy obowiązkowych publikacji  - o jeden! Teraz ma ich być 17. Więc nie mogąc pohamować własnego temperamentu wiecznego dyskutanta na dwóch grupach dyskusyjnych na Facebooku napisałem, że nasze państwo jest hojne, ale nie na własny koszt, lecz wydawców. Na jednym zgodziło się ze mną parę osób, w tym szanowany przeze mnie profesor Janusz Kostecki. Na drugim zaczepił mnie żartobliwie inny profesor, którego lubię i szanuję - Artur Jazdon, z Biblioteki UAM, pytając czy napisałem to z zazdrości. Odpisałem, że nie, lecz ze złości. Że państwo jest rozrzutne nie na swój koszt. No i zaczęła się dyskusja. Z jednej strony, że państwo w ten sposób przyczynia się do rozwoju czytelnictwa, bo biblioteki uniwersyteckie nie wcielając do zbiorów wszystkich otrzymywanych publikacji dzielą się nimi z innymi bibliotekami, a z drugiej - mojej - że biblioteki obdarzone dobrodziejstwem egzemplarza obowiązkowego musza zatrudniać do tego ludzi do wykonywania biurokratycznej pracy związanej z rejestracja wpływu, monitowaniem wydawców, sporządzaniem protokołów przekazania materiałów do innych bibliotek, a tymczasem wydawcy żeby powetować sobie koszty egzemplarza obowiązkowego (czasem od 100 lub 150 egzemplarzy) muszą podnosić ceny na sprzedażne egzemplarze, ograniczając tym sposobem możliwości nabywcze bibliotek nie mających prawa do egzemplarza obowiązkowego oraz nabywców prywatnych. Więc państwo raczej ogranicza czytelnictwo. Zresztą, popatrzmy, jaki jest efekt tego rzekomego wspierania: Według badań Biblioteki Narodowej 60 % obywateli naszego kraju w ciągu minionego roku nie ma w rękach żadnej książki! Główne przyczyny są dwie: bo książki są drogie, bo trudno o ciekawe nowości w bibliotekach publicznych.  Bo to wspieranie czytelnictwa w Polsce polega na tym, że biblioteki publiczne stać na połowę tych książek, jakie w stosunku do liczby mieszkańców mogą kupić biblioteki skandynawskie, kraje Beneluksu lub np. w Czechach. A w wymienionych krajach liczba egzemplarzy obowiązkowych wynosi od jednego do trzech - czterech.

czwartek, 31 lipca 2014

Jerzy Stuhr tak sobie myśli - o życiu i raku

Pożyczyłem z myślą o żonie dziennik czasu choroby wybitnego aktora i reżysera Jerzego Stuhra. A że szybko się z nim uporała, więc i sam po książkę sięgnąłem. I ani się obejrzałem, kiedy doszedłem do wywiadu zamykającego ten ładnie wydany przez Wydawnictwo Literackie tom.
To już nie pierwszy znany mi przypadek, kiedy ktoś za sposób wspomagania leczenia uznaje pisanie. Pisałem niedawno o książce Mrożka "Baltazar". A ja pamiętam sprzed ćwierć wieku książkę Stuhra "Sercowa choroba".
Trzy lata temu media obiegła informacja o chorobie nowotworowej artysty. A że jest lubiany, miliony pamiętają go zwłaszcza jako Maksia z "Seksmisji", tysiące ze "Spotkań z balladą", "Wodzireja" czy "Amatora", a bywalcy teatru z wybitnych ról w Starym Teatrze, ostatnimi laty zaś z teatru "Polonia" w Warszawie, więc kibicowaliśmy mu w chorobie i jeśli nie z życzliwości, to przynajmniej z chęci zobaczenia go w następnych rolach i filmów, w których także stawał za kamerą jako reżyser.

niedziela, 27 lipca 2014

Tydzień w Krakowie

Pierwszą turę tegorocznych wakacji spędziliśmy z żoną w Krakowie. Nie tylko dlatego, że to piękne miejsce, lecz także przez sentyment. Tameśmy 45 lat temu się poznali. I odwiedziliśmy "Pigoniówkę" przy garbarskiej, gdzie we wrześniu 1969 roku  mieszkaliśmy jako praktykanci w dawnej Bibliotece Miejskiej, mieszczącej się przy dzisiejszym Pl. Franciszkańskim, wtedy Wiosny Ludów.
Nie mogliśmy wejść do środka, bo trzeba przejść przez bramę domu profesorskiego. Więc tylko sobie popatrzyliśmy.
Wpadliśmy tez do Jamy Jana Michalika, gdzie pierwszy raz poszliśmy we dwoje, nie wiedząc, że z perspektywy czasu można to uznać za pierwszą randkę.
A w ogóle przez te pięć dni spędzaliśmy czas głównie w miejscach ograniczonych Plantami. Tylko ów spacer na Garbarską, na Wawel i ostatniego dnia na Pl. Matejki stanowiło wyjątki od reguły. Żona jak na swoją jedną niesprawną nogę, a druga w trakcie rehabilitacji i tak przeszła w te dni chyba więcej niż od czasu zabiegu w lutym do tego wyjazdu. Poza znanymi nam miejscami zwiedziliśmy dom mieszczański naprzeciw Kościoła Mariackiego, z wnętrzami urządzonymi według zwyczajów z różnych okresów XIX wieku, od czasów empire'u po fin de siecle, z bogatymi zbiorami będącymi efektami pasji właścicieli. Imponowała zwłaszcza kolekcja zegarów i zegarków. W piwnicach tejże kamienicy zaś trwa czasowa wystawa "Jedziemy do wód", której towarzyszy gruntowanie opracowana broszura informacyjna. Ciekawe zwłaszcza wydały mi się różne elementy wyposażenia podróżnego: walizki, nesesery z przyborami toaletowymi, składanymi sztućcami oraz lekami w proszku. Oczywiście, jest mnóstwo fotografii, a także prezentacje multimedialne. Zajrzeliśmy do Kościoła św. Jacka, gdzie zaproponowano nam  zwiedzanie z informacją głosową nagraną na mp3 ze słuchawkami na dwie osoby. Dwunastominutowe nagranie pozwoliło poznać szczegóły, które bez tego nie zwróciłyby większej uwagi. Miły starszy pan poinformował, w których kościołach jeszcze jest możliwość takiego zwiedzania. Więc poszliśmy jeszcze do kościoła pijarów przy ul. Św. Jana. Okazało się, że program miał tego dnia swój debiut. Nic się za nie płaci, ale można wrzucić datek do skrzynki.

sobota, 19 lipca 2014

Biblioteki w stanie wojennym

Stan wojenny dotknął biblioteki w takim samym stopniu jak inne instytucje kultury,  nauk i oświaty. Do końca roku kalendarzowego były zamknięte. A od początku roku n1982 r. mogły być otwarte do godziny pozwalającej ich pracownikom na powrót do domu przed godziną milicyjną. W większych bibliotekach (miejskich i wojewódzkich publicznych oraz w uczelnianych i PAN-owskich pojawili się komisarze wojskowi, których zadaniem było czuwanie nad przestrzeganiem prawa stanu wojennego. Dyrektorzy bibliotek musieli z nimi uzgadniać decyzje kierownicze, udostępniać do wglądu przychodzącą i wychodzącą korespondencję urzędową, zwłaszcza zagraniczną, a także zapewniać im obecność podczas zebrań i innych spotkań. Co gorliwsi z nich uznali się za uprawnionych do pełnienia funkcji agentów bezpieki, zbierali informacje o kierownictwach i pracownikach biblioteki, interesowali się, jakie publikacje włączane były do zbiorów, analizowali regulaminy udostępniania, choć brak dowodów, żeby  informowali o tym właściwe służby. Ale gdy zdarzały się w owym czasie jakieś decyzje kadrowe, widziano w tym ich rękę.
Ale zwłaszcza w bibliotekach naukowych najczęściej zdarzały się rozmaite przejawy oporu wobec władz: kolportowane i przechowywane były nielegalne gazetki i broszury, pracownicy chadzali na manifestacje i procesy sądowe  działaczy „Solidarności” i organizacji politycznych, organizowane były zbiórki pieniędzy dla internowanych i zwalnianych z pracy, wyjazdy na widzenia do internowanych, wśród których było też kilkoro bibliotekarzy. Pracownicy bibliotek byli obecni w roli słuchaczy, a czasem też prelegentów w bardzo krytycznie ocenianych przez władze polityczne imprez popularyzujących naukę na terenie chętnie udostępnianych na ten cel kościołów. Nie były to działania zakazane, ale można było za nie nieformalnie być oskarżonym o wrogość wobec państwa i ustroju.  A wtedy byle pretekst mógł wystarczyć, żeby np. wstrzymać awans, zdegradować w hierarchii zawodowej, nie przyznawać uznaniowych premii czy nagród. Dość popularną formą demonstracji oporu, także wśród bibliotekarzy było noszenie wpiętych w klapy marynarek lub bluzek mikroskopijnych oporników lub odznak… Karkonoskiego Parku Narodowego (KPN).

niedziela, 13 lipca 2014

Opowieść o Igorze Newerlym

W moich czasach szkolnych książki Igora Newerlego były lekturami obowiązkowymi. W podstawówce  należało przeczytać "Chłopca z Salskich Stepów" a w liceum "Celulozę". Do tej pierwszej pewnie się nie przyłożyłem,  bo tylko ogólnie wiem, o co w niej chodziło. Natomiast Pamiątkę z celulozy" przeczytałem uważnie, po przemówiła do mnie historia wiejskiego chłopaka do pracy w fabryce i jego społeczne dojrzewanie. Może dlatego, że sam wyszedłem ze wsi i czułem, że czeka mnie przyszłość w mieście? Szkolna analiza, sprowadzająca się do wyszukiwania szczegółów umiłowania przez autora miłości ojczyzny, np. przez opis pól, pośród których bohater zdążał do pracy, krytyki kapitalizmu przez wyszukiwanie opisów przejawów wyzysku i złego traktowania robotników oraz dojrzewania bohatera do świadomości ideowej, jakoś mnie powieści nie zbrzydziła. Lubiłem też oglądać film "Celuloza" z wybitną rolą jakby urodzonego do niej Józefa Nowaka. Mniej udana była, nie tylko moim zdaniem, kontynuacja losów szczęsnego zatytułowana "Pod frygijską czapką", do której scenariusz tez napisał Newerly, ale nie uznał za wartą publikacji w wersji powieściowej.
Następny mój kontakt z prozą Newerly'ego miałem dwadzieścia lat później, gdy Bogdan Ejmont, aktor o niskim aksamitnym głosie (taki męskie odpowiednik Krystyny Czubówny) czytał w radiu emitowana w odcinkach powieść "Wzgórze Błękitnego Snu". Oczywiście kupiłem sobie książkę przy pierwszej nadarzającej się okazji i od tego czasu przeczytałem ją kilkakrotnie. Za każdym razem słysząc opowiadającego dramatyczne dzieje polskiego Sybiraka Bronisława Najdarowskiego zmarłego niedawno aktora.

niedziela, 6 lipca 2014

Odchodzą wetererani pracy Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu



Dowiedziałem się niedawno o śmierci zasłużonej bibliotekarki Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu, pani Teresy Osieckiej
Pani Teresa kierowała w latach osiemdziesiątych bardzo rozbudowanym Oddziałem Gromadzenia Zbiorów, podzielonym na sekcje kupna,  wymiany i darów oraz egzemplarza obowiązkowego. Doszła do tego stanowiska przechodząc wszystkie szczeble wtajemniczenia,  więc doskonale znała swoje rzemiosło. Można rzec, że nie miałem z tym działem problemów, ale też i specjalnych powodów do  satysfakcji zawodowej. Z pewną szkodą dla pracujących w nim ludzi, pełnych zapału, pasji i rozmaitych własnych talentów, którym z konieczności dawali ujście poza pracą zawodową.

niedziela, 29 czerwca 2014

Śpiewaj ogrody - gdańska powieść Huellego

Po kilkudziesięciu stronach myślałem, czy nie odłożyć lektury nowej powieści gdańskiego pisarza na później. Akcja wlokła się bowiem wolno, a kaszubszczyzna jednej z postaci zdawała się nieco sztuczną próbą erudycyjnego popisu autora. Ale wtedy akurat wątki z różnych okresów (połowa XVIII w., lata międzywojenne i powojenne) zaczęły się zazębiać i nabierać wyrazistości, a ukazane wcześniej tło historyczno-topograficzne - nabierać głębszego sensu.
Akcja koncentruje się wokół okazałej willi przy dzisiejszej ulicy Polanki, zbudowanej przez osiadłego tu francuskiego oficera-awanturnika, szukającego przygód w całej niemal Europie,  a w Oliwie dopuszczającego się odrażających czynów, zaspokajających jego najdziksze fantazje. Po przebudowanych i rozbudowach w okresie Wolnego Miasta gdańska mieszka tu pewne niemieckie małżeństwo. Ona , Greta, jest chórmistrzynią w sopockiej Operze Leśnej, której szef swoimi talentami i zabiegami, a kręgosłup ideowy miał dość miękki,  nadał rangę drugiego Bayreuth, czyli ośrodka kultywującego muzykę Wagnera.On, Ernest Teodor Hoffman (ojciec takie dal mu imiona, żeby kojarzyły się z pisarzem okresu romantyzmu) jest muzykologiem, kompozytorem i kolekcjonerem, należącym do miejscowego establishmentu, pracującym nad dokończeniem zaczętej przez Wagnera opery oraz nad pieśnią, którą planował zadedykować żonie, opartej na poezji Rainera Marii Rilkego, którego jeden z wierszy zaczyna się od słów "Śpiewaj ogrody". Ernest Teodor miał nadzieję, na wystawienie opery w Sopocie, ale widząc, że miałaby ona służyć w kampanii propagandowej nazistów, wycofał się z zamiaru i mając dzieło dokończone, ukrył je. Natomiast prawykonanie pieśni nie zyskało rozgłosu, gdyż ci, którzy mogliby je nagłośnić stchórzyli przed nazistami. A jeden z członków zespołu kameralnego, który spotykał się przy Polenkengasse (Polanki) w celu wspólnego muzykowania w salonie i ogrodzie, pastor z Królewca, doniósł władzom na gospodarza willi, w wyniku czego gdy nadeszła wojna został on wywieziony do obozu w Stutthofie i słuch o nim zaginął.

piątek, 20 czerwca 2014

Bibliotekarze na rowerach

No i pojechała kawalkada wrocławskich bibliotekarzy! Mniejsza niż się spodziewaliśmy, gdyż jak na złość na pół godziny przed porą startu spadł deszcz i zrobiło się trochę chłodno. Co prawda po pół godzinie deszcz ustał, ale na miejsce startu stawili się tylko najzagorzalsi cykliści, głównie płci nadobnej. W tym prodziekan Wydziału Nauk Pedagogicznych naszej uczelni dr Urszula Dzikiewicz-Gazda. Miała być honorowym starterem,  ale policja po sprawdzeniu kompetencji liderki przejażdżki (Magdy Karciarz) sama dała znak ruszając samochodem i obeszło się bez huku.
Trasa nie była trudna, z wyjątkiem konieczności podjazdu na estakadę. Ale potem było ponad kilometr zjazdu i można było złapać oddech. A na mecie czekała już spiritus movens całego przedsięwzięcia Małgosia Kiwior z małą Nastką. Ognisko się paliło, a pod namiotem czekały zgromadzone od sponsorów (Urząd Miasta i Dolnośląska Szkoła Wyższa) podarki:: t-shirty, książki, mapy miasta i inne drobiazgi w firmowych torbach. Dołożyłem do tego zapowiadaną butelkę wina. Po chwili trzeba było to wszystko szybko zabrać do hangarów, gdyż znów lunęło. I to solidnie.Przeczekując deszcz organizatorzy rozdali upominki. Ale też i zadania. Z podarowanej książki (opowiadania kryminalne, których miejscem akcji jest Wrocław) należało według przygotowanych szyfrów wybrać wyrazy i ułożyć z nich wierszyki, dodając wyraz "biblioteka" lub "rower" w dowolnym przypadku i czasie. Dałem sobie z tym rade dopiero po powrocie do domu, gdzie ułożyłem limeryk. Niezbyt rytmiczny, bo jednak zmieścić w pięciu wersach siedem obowiązkowych wyrazów to jednak trudna sztuka. Za to udało mi się użyć obu wyrazów dodatkowych.

niedziela, 15 czerwca 2014

Sławomir Mrożek o sobie

Interesujący się bieżącym życiem literackim wiedzą, że wielki polski dramaturg doznał w 2002 roku udaru mózgu, którego skutki, w tym zwłaszcza afazję, pokonywać musiał przez całe lata. Jedna z form terapii było pisanie własnej autobiografii. Czynił to odręcznie, korzystając z pomocy terapeutki, która notatki czytała i wspólnie je następnie redagowali.
Wyszła z tego dość pokaźna  rozmiarami (248 stron.) opowieść o drodze dziecka z podkrakowskiej dość dużej wsi do wielkiego świata. Autor pisze o swoich dziadkach i rodzicach, ciepło i serdecznie o matce, z pewnym żalem i dystansem o ojcu, o wojennych peregrynacjach między domem rodzinnym i domem wujostwa w Krakowie i wakacjami u dziadków.
Biografia twórcza Mrożka jest dość dobrze opisana, nie ma więc specjalnych powodów, żeby ją tu przytaczać nawet z grubsza. Może jednak warto przytoczyć anegdotę o kulisach przeistaczania się autora opowiadań i rysunków satyrycznych (w prasie codziennej i w "Przekroju") w dramaturga. Otóż wspólnie z doświadczeńszymi kolegami napisali całospektaklowy program satyryczny, który odniósł sukces widowiskowy, ale jego nazwisko utonęło wśród kilku innych, co nie dało mu wystarczającej satysfakcji. Zaszył się zaraz potem w domu pracy twórczej w Zakopanem i po kilku tygodniach miał gotową sztukę teatralną  "Policjanci". Krakowskiemu środowisku twórczemu brakło albo nosa albo odwagi, więc o wydrukowanie zwrócił się do ówczesnego redaktora naczelnego miesięcznika "Dialog" Adama Tarna. Ten odznaczał się jednak tym, czego krakowskim zoilom zabrakło. W rezultacie sztuka została wydrukowana i dość szybko obeszła większość polskich teatrów oraz tłumaczeń i wystawień za granicą.

środa, 11 czerwca 2014

Co dalej z bibliotekarzami dyplomowanymi

Przez całe lata w bibliotekach naukowych panował pewien ład w w zakresie pragmatyki bibliotekarskiej. Nie taki wprawdzie, jak mi się marzył, wzorowany na bibliotekarstwie brytyjskim, ale był. W bibliotekach szkolnych i pedagogicznych zatrudniani mogą być bibliotekarze z kwalifikacjami pedagogicznymi. Mają oni status nauczycieli i swoją ścieżkę awansu, na której trzeba wykazać się udokumentowanymi osiągnięciami.
I jakimś cudem stan rzeczy został tu zachowany.
Zaś pracowników bibliotek publicznych i naukowych objęto "deregulacją", w wyniku której bibliotekarzem może być każdy. W bibliotekach naukowych istniała też od dziesiątek lat elitarna grupa bibliotekarzy dyplomowanych, którzy poza formalnymi wymogami (ukończone studia wyższe, znajomość przynajmniej jednego języka obcego i pewien minimalny (konkretnie dwa lata) staż pracy w tej kategorii bibliotek, musieli wykazać się dorobkiem naukowym, dydaktycznym i organizacyjnym oraz zdać egzamin przed komisją państwową.

środa, 4 czerwca 2014

Odjazdowi bibliotekarze Wrocławia pojadą po raz czwarty.

Inicjatywa koleżanek z Biblioteki łódzkiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej sprzed kilku lat nabiera stale impetu. Z każdym rokiem mapa Polski coraz gęściej usiana jest punktami, którymi zaznaczono miejsca przejazdu barwnej kawalkady rowerzystów odzianych w kasaki lub koszulki z nadrukiem "Odjazdowy bibliotekarz" i logo imprezy.
We Wrocławiu taka kawalkada, organizowana przez koleżanki z naszej biblioteki, ruszyła pierwszy raz trzy lata temu sprzed Biblioteki Uniwersyteckiej i dojechała do Wyższej Szkoły Ewangelikalnej. Rok później z tego miejsca wystartowała i dojechała do biblioteki Uniwersytetu Ekonomicznego, a rok temu stamtąd ruszyła, by w obawie przed ulewą dotrzeć do Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. Zrozumiałe więc, że tym razem biblioteka tej uczelni będzie miejscem startu.W sobotę 14 czerwca o 14.00. Meta zaś nie przy żadnej bibliotece ani uczelni, lecz na czynnej od niedawna marinie na Odrze na osiedlu Kozanów, w pobliżu komendy Policji.
Ale czytanie będzie! I to głośne, które organizuje Fundacja Domek Kultury, znana z tego, że organizuje akcje czytania dla dzieci w różnych miejscach Wrocławia. Dlatego w tym roku na imprezie milej niż zwykle widziane będą dzieci. Wskazane jest też zabranie ze sobą książek - dla dzieci i dorosłych -  na wymianę z innymi uczestnikami imprezy.Będą też warsztaty, w ramach której doświadczeni specjaliści rehabilitacji, współpracujący z wyczynowcami, będą uczyli zasad rozgrzewki przed dłuższymi wyprawami rowerowymi, wykorzystania roweru jako urządzenia do ćwiczeń oraz  unikania lub rekompensowania większych obciążeń związanych z jazdą rowerem.
Chętni będą mogli bezpłatnie popływać sobie kajakami. No i będzie wspólne grillowanie i biesiadowanie, a także rozdanie upominków. Ja tradycyjnie funduję nagrodę dla rowerzysty(ki), który dotrze na metę jako ostatni. Ale nie później niż pół godziny po przybyciu całej kawalkady. Uznałem, że wobec tego, że każdy już w domu jakąś książkę ma, będzie to butelka wina bordeaux.
Jeśli ktoś zechce dowiedzieć się więcej, zachęcam do odwiedzenia strony www naszej biblioteki: www.biblioteka@dsw.edu.pl

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Kraków, Związek Radziecki i znów Kraków. Henryk Markiewicz opowiada

Niedawno pisałem tu o wspomnieniach Zygmunta Blumenfelda, starszego o dziewięć lat lat kuzyna Henryka Markiewicza i ich wspólnej odysei od Krakowa przez Lewów, Syberię do Uzbekistanu. Tam ich drogi się rozeszły, gdyż starszy z nich dostał się do armii gen. Andersa, a młodszy miał mniej szczęścia.
Dziś  przeczytałem - od początku do końca - wywiad-rzekę, którą na początku obecnego stulecia przeprowadziła z samym Henrykiem Markiewiczem, zmarłym niedawno wybitnym teoretykiem i historykiem literatury, znanym szerzej jako autor \zbioru cytatów i aforyzmów "Skrzydlate sowa".  Poznałem dzięki temu dalsze jego losy w Związku Radzieckim oraz dzieje powojenne. Jeśli to, że osiadł w Krakowie do końca swego długiego życia nazwać dziejami.
Urodzony w 1922 r. w spolonizowanej rodzinie żydowskiego współwłaściciela firmy zajmującej się importem alkoholi szybko posiadł umiejętność czytania i zanim zastała go wojna miał za sobą  lekturę całej niemal klasyki literackiej polskiej i europejskiej oraz cały szereg publikacji w prasie codziennej i literackiej. Podpisywał je na ogół kryptonimami i nie zdradzał swego wieku, w obawie, że zostałyby odrzucone.  Na zsyłce, która była następstwem odmowy przyjęcia obywatelstwa radzieckiego, z konieczności nauczył się rosyjskiego i czytał, co mu wpadło w ręce, nie wyłączając tekstów Lenina, Stalina i Plechanowa.
Kiedy armia Andersa  opuściła Związek Radziecki zaczął się okres głodowania, w wyniku czego zmarł jego ojciec, on sam zaś z ledwością uszedł z życiem trafiwszy do szpitala,  gdzie najpierw został odkarmiony, a potem wyleczony, najpewniej z tyfusu. Zanim szpital został zlikwidowany już jako ozdrowieniec za dodatkowe dwie kromki chleba z omastą pracował jako noszowy, a potem nocny stróż.A że przybywało dzieci, stworzono przy szpitalu ochronkę, a Markiewiczowi zaś, z uwagi na oczytanie i kulturę słowa powierzono zadania wychowawcy. Gdy powstał i został uznany przez Stalina (inni twierdzą, że został z jego inicjatywy stworzony) Związek Patriotów Polskich, ochrona przekształcona została w szkołę podstawową z językiem polskim, a Markiewicz został nauczycielem .Musiał radzić sobie z nimi mając tylko własną pamięć szkolnego elementarza, własnych lektur oraz  pisanych jeszcze w Krakowie rozprawek o poszczególnych wybitnych pisarzach.

czwartek, 29 maja 2014

Szewach Weiss o sobie, Izraelu i sławnych Zydach

Szewach Weiss, urodzony w Borysławiu w Galicji w rodzinie żydowskiej przetrwał lata wojny dzięki pomocy polskich rodzin. Jako dziecko po krótkim pobycie we Włoszech w obozie przejściowym osiadł ostatecznie w Izraelu.Tam ukończył szkoły studia i zaczął robić karierę naukową jako politolog i zarazem karierę polityczną, dochodząc do stanowiska marszałka Knesetu, a potem jeszcze ambasadora Izraela w Polsce na początku bieżącego stulecia. Mimo podeszłego wieku (dobiega osiemdziesiątki) wciąż jest czynny w życiu politycznym i dość regularnie przybywa do Polski, gdzie jest cenionym komentatorem spraw Bliskiego Wschodu. Tym bardziej, że dobrze - i barwnie -  mówi po polsku.
Tytuł jego książki "Ludzie i miejsca" jest bardzo adekwatny do zawartości. Autor wspomina tu miejsca, w których znalazł się w swoim długim życiu oraz ludzi, z którymi się w ciągu swojej kariery naukowej i politycznej zetknął. W ostatniej części zaś pomieścił zwięzłe sylwetki Polaków żydowskiego pochodzenia lub tylko z Polski pochodzących, wcześniej publikowane w prasie polskiej, głównie w "Rzeczpospolitej".  Dla kogoś, kto już o narodzie żydowskim, jego dziejach i wybitnych przedstawicielach wie to i owo jest ta ostatnia część jest najmniej interesująca.
Zdecydowanie ciekawsze są relacje z rozmaitych miejsc na całym świecie i spotkań ze współczesnymi znakomitościami tego świata. Z czułością wspomina odwiedzane swoje rodzinne strony, ludzi, dzięki którym przetrwał z rodziną wojnę. Potwierdza to, co wspominają inni. O ich ukrywaniu się wiedziały tylko osoby wtajemniczone, musieli się chować (m.in. w specjalnej skrytce między dwiema ścianami, z których jedna była dobudowana tak blisko wzdłuż tej już stojącej, żeby sprawiały razem wygląd grubszego muru)   przed każdym, kto odwiedzał gospodarzy.
Najciekawsza dla mnie jest pierwsza część książki, w której autor krótko i barwnie pisze o powstawaniu państwa Izrael, jego krótkiej historii i o twórcach tego państwa. W znakomitej większości urodzonych w Polsce  i rozmawiających ze sobą po polsku. Autor miał nadzieję, że państwo Izrael ułoży sobie pokojowe relacje z sąsiednimi państwami oraz z Palestyńczykami. Za kres nadziei uznał wzniecone m.in. przez obecnego premiera, demonstracje i seanse nienawiści przeciw premierowi państwa Icchakowi Rabinowi, zakończone zamachem na jego życie w 1995 roku. Do dziś gniewają go i budzą smutek wszelkie przejawy wrogości i agresywności polityków izraelskich wobec ludności arabskiej.
Napisana ze swadą książka uzupełniona jest dość bogatym zestawem fotografii. Choć ma  ona charakter popularny nie zawadziłby tu indeks nazwisk. Tym bardziej, że pojawia się ich wiele.
Zamknąłem ją z poczuciem, że wzbogaciłem swoją wiedzę o państwie Izrael, jego polityce wewnętrznej i relacjach zagranicznych oraz o niektórych wielkich tego świata. Gdyby tak jeszcze udało się spełnić marzenie o zobaczeniu tego kraju!

okładka

poniedziałek, 26 maja 2014

Czym jest ateizm

Przeczytałem książkę, niegrubą "ateizm" brytyjskiego filozofa Juliana Bagginiego (Warszawa : PWN, 2013). Czytałem z radością, jaka daje podążanie za myślami wytrawnego filozofa, który stara się dociec istoty poruszanych kwestii, odsłaniając logiczne mechanizmy wnioskowania i zarazem jakby zatkać dziury tam, gdzie czytelnikowi może zdawać się, że coś nie zostało dostatecznie wyjaśnione i uargumentowane.
Autorowi towarzyszyły dwa cele: wyłożenie istoty ateizmu oraz wyposażenie ateistów w narzędzie do dyskutowania z deistami, których nazywa czasem antyateistami.
Chociaż w końcowym rozdziale przytacza zdanie znanego filozofa religii Alvina Plantingi, który kwestie istnienia Boga czy bogów nazywa wiarą, rozumianą jako "specjalne źródło wiedzy, do której nie można dotrzeć na drodze czysto rozumowej". I pisze, że skoro wewnętrzne przekonanie jest podstawą przeświadczeń religijnych, to nie ma sensu dowodzenie ISTNIENIA Boga. Traci też sens atakowania wierzących przez ateistów dowodami, które mają podważać przyczyny ich wierzeń, skoro nie są to przyczyny prawdziwe. Nie trzeba dodawać, że w zależności od regionu świata zamieszkiwanego przez wyznawców istnienia Boga, jego wyobrażenie jest inne. I każdy kościół uważa, że to jego Bóg jest ten prawdziwy.

czwartek, 22 maja 2014

Julian Fercz

Znów przychodzi mi pisać o kimś bliskim w czasie przeszłym. Dziś rano ktoś niepodpisany imieniem i nazwiskiem, ale najwyraźniej w poważnym tonie przekazał mi informację o śmierci Pana Juliana Fercza, informując zarazem o terminie pogrzebu.Nie mając zapewne innego kontaktu, napisał to pod moim poprzednim wpisem, tym o książce Oksany Zabużko.
Może kogoś zdziwi, że o kimś bliskim piszę per Pan. Bo - powinienem zaznaczyć - mimo pewnej zażyłości tak się do siebie nawzajem zwracaliśmy od prawie pół wieku. Był bowiem moim wykładowcą. Na I roku studiów miał dla nas wykłady z historii bibliografii. Dość erudycyjne, nasycone licznymi nazwiskami i tytułami, które podawał dość jednostajnym głosem. I właściwie bez chwili wytchnienia. Wchodził do sali wykładowej, obliczonej na mniej osób niż liczył nasz rocznik, jakby układający harmonogram z góry zakładał niepełną frekwencję, i zaczynał mówić już od drzwi. Ale jako egzaminator był łagodny, uprzejmy i rzeczowy.
Potem sam pracując jako wykładowca polecałem studentom lekturę opracowanego przezeń wspólnie z Aleksandrą Niemczykową skryptu "Wstęp do nauki o książce i bibliotece", który doczekał się pięciu czy nawet sześciu wznowień.
Przestaliśmy się jednak widywać. Podobno zatrudnił się w którejś z wrocławskich bibliotek uczelnianych. Ponownie pojawił się w moim krajobrazie dzięki informacji, że na początku lat 80tych został w wyniku konkursu dyrektorem owoczesnej Akademii Ekonomicznej. Dowiadywałem się też, że bywał regularnie obecny na procesach działaczy opozycyjnych, Frasyniuka, Bednarza i innych. To z pewnością zaważyło na tym, że na jednej kadencji się jego dyrektorowanie skończyło.
A że była możliwość zatrudnienia Go w Bibliotece Uniwersyteckiej, gdzie trzeba było przyspieszyć opracowanie zbiorów zabezpieczonych, więc się nie wahałem i powierzyłem mu funkcje kierownika sekcji w Oddziale Alfabetycznego opracowania Zbiorów. Tym bardziej, że Pan Julian biegle władał kilkoma językami. Słyszałem, że jako dziecko długo chorował i dla zabicia czasu uczył się języków obcych. Slyszałem go zresztą "w akcji", wygłaszającego referaty i żywo dyskutującego po niemiecku i angielsku. Niewtajemniczonym należy się informacja, że zbiory zabezpieczone w Bibliotece Uniwersyteckiej to były głównie zbiory dawnej Biblioteki Miejskiej oraz innych bibliotek i księgozbiorów prywatnych głównie z terenu Dolnego Śląska, po wojnie wcielone t tworzącej się właśnie Biblioteki Uniwersyteckiej. Pod jego kierunkiem prace wyraźnie przyspieszyły. Ale po dwóch chyba latach pojawiła się potrzeba obsadzenia zwolnionego stanowiska zastępcy dyrektora, odpowiedzialnego za funkcjonowanie oddziałów zbiorów specjalnych. I tam sobie znakomicie radził. Był bowiem nie tylko wytrawnym fachowcem, co mu pomagało, bo miał autorytet w gronie wielu wybitnych pracujących tam bibliotekarzy, ale umiał ich słuchać, nie bał się zasięgać ich zdania, ale decyzje podejmował suwerennie i bez ociągania.
W 1990 r. zmontowało wokół nas aferę, w wyniku której obaj straciliśmy stanowiska. Jak później przyznał ówczesny rektor uniwersytetu, w nowych uwarunkowaniach politycznych chciał dać dyrektorskie stanowisko swemu poplecznikowi. Który, jak się później okazało, całkiem dobrze sobie radził. W przeciwieństwie do rektora, który został zdymisjonowany przed końcem kadencji. Pan Julian został w bibliotece na szeregowym stanowisku, ja jednak wybrałem własną drogę. Pracował tam do emerytury, a potem jeszcze kilka lat w niepełnym wymiarze czasu pracy.
Spotykaliśmy się jednak od czasu do czasu przy piwku, ale także na spotkaniach naukowych utworzonego w 1990 roku Polskiego Towarzystwa Bibliologicznego. Przez jedną kadencję, na początku obecnego stulecia wspólnie przewodniczyliśmy Oddziałowi Wrocławskiemu PTB, Pan Julian jako prezes, ja jako jego zastępca.
Kierując w tym czasie Biblioteką Dolnośląskiej Szkoły Wyższej zapraszałem go z racji tej funkcji, ale też z szacunku dla jego dorobku i zaangażowania, na organizowane przez nas konferencje naukowe. Gwarantował bowiem, że w wyniku sumiennego słuchania wystąpień postawi pytania i zainicjuje tym sposobem dyskusję. I zawsze tak było.
Kilka lat temu zaszczycił nasz rocznik na spotkaniu w 40-lecie ukończenia studiów. Znakomicie się czuł w naszym towarzystwie, a mnie po cichu się zwierzył z podziwu, dla rzeczywiście nieprzemijającej urody moich koleżanek. One zaś zgodnie stwierdzały, że wyglądał jak wtedy gdy miał dla nas wykłady, przed półwiekiem.
Już jako emeryt wczuł się, podobnie jak ja, w losy pracowników Biblioteki Uniwersyteckiej, z których wielu doznało krzywd ze strony obecnej dyrekcji, tracąc kierownicze stanowiska,  przenoszonych z działu do działu bez wyraźnego dania racji lub zgoła pozbawianych pracy. Konsultowaliśmy się zresztą wzajemnie w tych sprawach.
Ostatni raz był u mnie w bibliotece w tej sprawie jakieś półtora roku temu. Zaowocowało to publikacją jego artykułu w "Bibliotekarzu". Replika, z jaką się spotkał była niesmaczna. Wyrzucano mu podeszły wiek i wyrażano bezsilność, że jako emeryta nie można go już w żaden sposób "postawić do pionu".
Ostatnio zaczęło mnie niepokoić jego milczenie.  Kilka dni temu wysłałem do Niego maila. Bez odpowiedzi. Co prawda Pan Julian nie zwykł odpowiadać natychmiast, więc czekałem. Odpowiedź przyszła skądinąd i nie taka, jaką sobie obiecywałem.



niedziela, 18 maja 2014

O ukraińskiej historii, tożsamości i kulturze

Kto chce poznać bliżej dramatyczna historię Ukrainy ostatnich dwóch stuleci, uporczywego poszukiwania i utrwalania tożsamości oraz kultury narodowej, ten powinien sięgnąć po wywiad-rzękę z ukraińską pisarką i literaturoznawczynią Oksaną Zabuzko "Ukraiński palimpsest".  Książkę wydało bardzo starannie wrocławskiego Kolegium  Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego w minionym roku. Przyznaję, że trafiłem na nią przypadkowo dzięki temu, że podarował ją naszej bibliotece historyk dr Michał Kaczmarek. Nie doceniając pewnie tego, że na stronie tytułowej znajdują się autografy obu autorek,  czyli także prowadzącej rozmowę interesującej się zawodowo Ukrainą Izy Chruślińskiej.
Polecam właśnie tę książkę, gdyż pozwala sobie przyswoić wiedzę podaną w sposób właściwy rozmowie, a więc daleki od języka naukowego, momentami bardzo emocjonalny, a przez to trafiający i do rozsądku i do wyobraźni. I jak to w takich przypadkach bywa, w niektórych kwestiach dość subiektywny. Co - paradoksalnie - przydaje wywodom pisarki wiarygodności.
Zawarte tu fakty są jednak niezbite.Otóż w trakcie lektury człowiek uświadamia sobie, że wielki naród ukraiński na przestrzeni kilku stuleci cieszył się raptem dwoma latami (1918-1920) względnej niepodległości, właściwie jej namiastki, którą zapewnił Ukraińcom - przy walnym udziale Piłsudskiego i tworzonej dopiero polskiej armii - ataman Symon Petlura. Traktat Ryski z 1921 r. przypieczętował Oddanie rdzennych ziem ukraińskich Sowietom, zaś część zachodnia - Galicja - znalazła się w granicach polskich.
Stalin srogo rozprawił się z "petlurowcami", czyli ukraińskimi działaczami politycznymi. Sam Petlura wprawdzie wyemigrował, ale został dopadnięty i zamordowany w 1926 r. zaś kwiat ówczesnej ukraińskiej inteligencji zesłany został w większości na Sołowki i tam zamordowany w 1937 roku. Nowe pokolenie ukraińskiej inteligencji, pielęgnującej kulturę i język ukraiński, urodzone już w XX wieku w znacznej części zmarło w łagrach w wieku 40 - 50 lat, albo przeżyło za cenę utraty pracy w wyuczonych zawodach i wyrzeczenia się języka ojczystego w miejscach publicznych. Obowiązywał bowiem rosyjski.

sobota, 12 kwietnia 2014

Jak oszukać bibliotekę?

Jakoś na przełomie lutego i marca zadzwoniła do nas jedna z firm oferujących bazy danych prawnych z ofertą włączenia na 3 tygodnie bezpłatnego próbnego dostępu. W związku z tym, że mieliśmy już podobne oferty od innych firm (Infor, Lex), więc zgodziliśmy się i tym razem.
Jakież było nasze zdumienie, gdy po miesiącu przyszła faktura za dostęp do bazy na cały rok! Poczynając od następnego dnia po zakończeniu okresu bezpłatnego dostępu.
Okazuje się, że firma wiedząc o praktykach uczciwych firm postanowiła zarabiać w sposób nieuczciwy. Przyjęła otóż taką praktykę, że  wiedząc o praktykach uczciwych serwisów, które po okresie bezpłatnego dostępu po prostu wyłączają go i zapytują o ewentualne zainteresowanie zakupem go na rok lub dłuższy okres, nie mając obaw o ewentualne płatności, biblioteki zachowają się podobnie w stosunku do ich usług. Czyli zadowolone z usług zechcą zawrzeć umowę lub nie okażą zainteresowania i będzie po sprawie.
A tu tymczasem okazuje się, że biblioteka odsyłając internetowo formularz z informacją o IP komputera, na którym trwać miał okres próbny, godzi się na to, że pod koniec okresu próbnego należy pisemnie wypowiedzieć dalsze korzystanie z usług. W rozmowie telefonicznej z przedstawicielka firmy dowiedziałem się, że zostałem o tym poinformowany i że jest to nagrane. Choć dalibóg taka informacja nie została przekazana. Firma twierdzi, że dysponuje nagraniem, o czym zostałem uprzedzony. Jakby nie można było następnie dograć sobie, co tam taka firma-krzak cobie dograć zechce.
Ogłosiłem o tym na Facebooku i dowiedziałem się, że o praktykach tej firmy informował już serwis ekonomiczny "Gazety Wyborczej". Gdyby trafiło na indywidualnego konsumenta, można by łatwo uznać praktykę firmy pod szumnym szyldem Instytut Doskonalenia Wiedzy Prawno-Ekonomicznej  z siedzibą w Krakowie za oszustwo i uchylić się od płatności. Firmy, w tym uczelnie muszą się procesować. I takie rozwiązanie zasugerowałem władzom naszej uczelni.. Być może nie będzie to konieczne, Zajrzałem bowiem do Internetu i okazuje się, że lista oszukanych instytucji jest już zadziwiająco długa. Więc być może firma tymczasem zniknie z rynku.
Ale żeby już tej listy nie wydłużać, postanowiłem o tym oszustwie napisać. Może uda mi się jakąś biblioteką przed "usługami" tej firmy ustrzec. Dodam, że sam dzięki tej firmie swoją wiedzę ekonomiczno-prawną udoskonaliłem. Wiem, że i na rynku usług dla bibliotek grasują oszuści

niedziela, 6 kwietnia 2014

Biedni pisarze, biedne biblioteki

Nieznana mi z lektur pisarka Kaja Malanowska, autorka powieści "Drobne szaleństwa dnia codziennego" (2010), nominowanej do "Nike" poskarżyła się na swoim blogu, że zarobiła na tej książce niecałe 7000 zł. Pozwoliłem sobie i ja na dość złośliwy komentarz, w którym wskazałem, że zawsze tak było, że tylko nieliczni pisarze mogli wyżyć z twórczości literackiej.Zwykle albo ich pisarstwo było dodatkowym zajęciem do tego, które było podstawa egzystencji, albo twórczość pisarska była wspomagana dodatkowymi zajęciami. Autorzy staropolscy najczęściej mieli swoje majątki, a pisanie było urozmaiceniem żywota, Leśmian był notariuszem, Bruno Schulz nauczycielem, Stefan Żeromski bibliotekarzem  i guwernerem, Julian Przyboś dyrektorem biblioteki, a w PRL-u pisarze, którzy się nie buntowali żyli ze stypendiów, zaliczek na książki, których w końcu nie napisali, otrzymywali posady redaktorów czasopism, a dorabiali publicystyką, felietonami lub spotkaniami autorskimi.Dziś też większość dalece bardziej popularnych i poczytnych pisarzy niż Malanowska zamiast się skarżyć pracuje. Autorzy kilku znanych mi książek Chwin, Huelle, Krajewski pracują na uniwersytecie, podobnie jak pretendent do Nobla Zagajewski, Stasiuk jest współwłaścicielem wydawnictwa, Pilch pisuje felietony itd.
W ogóle wpis na blogu wywołał dość żywą i całkiem długotrwałą dyskusję. Na ogół krytyczną lub wręcz prześmiewczą. Ale pojawiły się też głosy w obronie pisarki i pretensji pisarzy do wyższych dochodów.
Nie pisałbym o tym, gdyby w tym kontekście nie pojawiły się wypowiedzi zahaczające o interesujące mnie kwestie czytelnictwa i bibliotek. Najdalej w tym zakresie poszedł ekonomista i dziennikarz ("Gazety Wyborczej") Adam Leszczyński, dla którego wpis Kai malanowskiej posłużył za punkt wyjścia do krytyki neoliberalnego państwa, jakim w istocie jest dzisiejsza Polska. Neoliberalna, bo rządzi w niej dość swobodniej "niewidzialna ręka rynku". Wprawdzie główny ideolog neoliberalizmu (sam nie pozwalający jednak tak swej koncepcji rządzenia nazywać) Leszek Balcerowicz uważa, że jest tego liberalizmu za mało i na wszystko ma jedną receptę: w postaci prywatyzacji kolejnych sfer życia społecznego i gospodarczego, ale w zbyt wielu sferach państwo rezygnuje ze swej funkcji korygującej mechanizmy rynkowe.
Za jedną z tych sfer uważa wszystko to, co wiąże się z książką i czytelnictwem. Nie chodzi tu o to, żeby regulować ceny książek. Ale można moim zdaniem sprawić, żeby książki elektroniczne (na dyskach CD, audiobooki, internetowy dostęp do książek oraz baz typu IBUK) były obłożone podatkiem VAT 5 %, a nie jak obecnie 23. A przede wszystkim chodzi o to, żeby biblioteki szkolne i publiczne dysponowały funduszami pozwalającymi gromadzić chociażby tyle książek, co w PRL-u, czyli 18 egz. na 100 mieszkańców.. Wtedy działalność wydawnictw byłaby bardziej opłacalna i książki mogłyby być nieco tańsze, zaś tantiemy dla autorów mogłyby być wyższe. No i przede wszystkim biblioteki byłyby bardziej atrakcyjnym miejscem dla publiczności, gdyż wzrosłyby szanse dostępu przez nie do nowości wydawniczych. A dzisiejsza kultura charakteryzuje się przecież tym, że jej wytwory "żyją" coraz krócej i szybko tracą walor aktualności. W bibliotekach zaś bywa, że zanim czytelnik oczekujący w kolejce do atrakcyjnej nowości wreszcie może ją sobie pożyczyć, przestaje ona być nowością i przedmiotem dyskusji.
Pozostaje jeszcze kontrowersyjna kwestia tantiem autorskich od wypożyczeń bibliotecznych, dość oczywistych w krajach anglosaskich i nordyckich i stanowiących dziś standard w Unii Europejskiej. Powinny już obowiązywać w Polsce. Dla państwa oznacza to jednak konieczność zwiększenia nakładów na biblioteki, żeby mogły one wywiązywać się z tej powinności.
Na razie więc zamiast znaczącej poprawy nakładów na zakup zbiorów mamy uroczyście otwarty przez ministra kultury Narodowy Program Czytelnictwa z miliardowym budżetem. Jak czytam, część tych środków ma spowodować zwiększenie nakładów na zakup zbiorów dla bibliotek publicznych, minister znalazł ju podobno sposób, żeby milion złotych dostały zaniedbane w stopniu karygodnym biblioteki szkolne. Ale większość tej kwoty pochłoną konferencje, warsztaty, ekspertyzy i rozmaite inne tzw. eventy, a przede wszystkim instytucje specjalizujące się w przejadaniu budżetowych pieniędzy. Śmiem przypuszczać, że gdyby cały budżet na ów Narodowy Program Czytelnictwa dać bibliotekom tylko na wzbogacenie zbiorów, to już one same, dysponując doświadczeniem, wiedzą i zapałem bibliotekarzy wypromowały się na tyle dostatecznie, że być może wreszcie ogłoszenie kolejnych wyników dorocznych badań nad stanem czytelnictwa w kraju nie były powodem do narodowego wstydu.

czwartek, 20 marca 2014

Książki z Krakowem w tle

Czytając z należną uwagą zapis dialogu między Davidem Lyonem i Zygmuntem Baumanem (Płynna inwigilacja : rozmowy. Kraków, 2013), o którym piszę w innym miejscu (http://stefankubow-stefan.blogspot.com/2014/03/jestesmy-inwigilowani-na-wasne-zyczenie.html) zajrzałem do książek, lżejszego kalibru.
Jedna z nich to autobiografia znanego głównie z telewizji i estrady Krzysztofa Materny, który nie chcąc być gorszy od swego wieloletniego współpracownika i przyjaciela Wojciecha Manna postarał się o własną książkę. I napisał ja w swoim stylu, czyli lekko, dowcipnie, z dystansem do siebie i swoich artystycznych poczynań.
Miarą tego dystansu niech będzie to, co napisał o motywach podjęcia studiów reżyserskich. Ujrzawszy w jakimś lokalu aktorkę, która wpadła mu w oko i z którą chciał zawrzeć znajomość podszedł i powiedział o sobie, że jest aktorem. Dziewczyna potraktowała go jednak obcesowo słowami "Sp..., czekam na reżysera!". Wniosek był oczywisty: reżyserzy mają u dziewczyn większe "branie", więc trzeba zostać reżyserem. I te studia, w przeciwieństwie do aktorskich, przebrnął już bez problemów. Anegdot tego typu znaleźć można w książce więcej.
Rozdziały  autobiograficzne (w tym chyba najobszerniejszy o peregrynacjach z wojskiem) przeplatane są rozdziałami poświęconymi osobom, z którym współpracował lub w inny sposób wpłynęły one na jego karierę. Pisze m.in. o Marku Pacule, Wojciechu Mannie, Jerzym Gruzie oraz o swoich profesorach w szkole aktorskiej.                
Autor studiował w Krakowie w latach, w których poznałem Kraków z racji odbywanej tam praktyki wakacyjnej i zafascynowałem się tym miastem, jego aurą, życiem artystycznym i historią. Ta fascynacja została mi do dziś. Kiedy jeszcze pracowałem w Katowicach zdarzało się, że kupowałem bilet do Krakowa, żeby po zajęciach wpaść tam choćby na kawę do Jamy Michalika i przejść się Floriańską, a jak starczało czasu do Grodzką do Wawelu, a potem Kanoniczą z powrotem do Rynku i na dworzec. I ta miłość do Krakowa była głównym motywem sięgnięcia po tę książkę. Maternie zaś ona przeszła. Osiadłszy w stolicy żył wspomnieniem o mieście, w którym cały świat artystyczny mimo swej różnorodności trzymał się razem. Kiedy przyjechał tam pod koniec lat dziewięćdziesiątych, okazało się, że środowisko jest podzielone, przepełnione wzajemnymi uprzedzeniami, nie mające wspólnych miejsc spotkań.
Dla mnie jednak Kraków wciąż ma ten sam urok.
Powodowany tym głębokim zainteresowaniem podwawelskim grodem (mam o nim w domu wiele książek i stale coś dokupuję)) sięgnąłem do jeszcze jednej książki, której tłem jest Kraków. Tu bowiem spędziła całe swoje życie profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego Ewa Miodońska-Brookes, znawczyni literatury i dramatu okresu Młodej Polski, córka legendy polskiej laryngologii prof. Jana Miodońskiego.Opowiada ona o swojej karierze naukowej, aktywności w związku zawodowym "Solidarność" (i rozstaniu z nim podczas rządów PiS) swoich artystycznych fascynacjach, o swoim mieście i jego życiu naukowym oraz teatralnym oraz o swoich mistrzach dwojgu swoim byłym studentom Joannie Zach i Mateuszowi Antoniukowi. A że jej ojciec miał wśród swoich znajomych i przyjaciół wiele znakomitości nauki i sztuk, że dzięki temu i dbałości rodziców o wszechstronny rozwój  swoich córek (siostrą bohaterki książki była historyczka sztuki prof. Barbara Miodońska), więc i ona mogła ich poznać osobiście, a w teatrze widzieć legendy polskiej sceny jak Ludwik Solski, Jerzy Leszczyński, a także stawiających pierwsze kroki na scenie niedawne jeszcze i dzisiejsze tuzy sztuki scenicznej.
Niestety, choć książkę wydało renomowane wydawnictwo (Universitas), zawiera ona zbyt liczne niezręczności stylistyczne, przekręcone nazwiska lub niewłaściwie podane imiona przywoływanych postaci. Z ostatnio dostrzeżonych:  aktor Mieczysław Voit występuje jako Voight, zaś inny aktor Zygmunt Kęstowicz jest tu Zygmuntem. Raziło mnie w trakcie czytania używanie czasownika "oglądać" w formie "oglądnęłam". Może jest i ono poprawne, ale sam powiedziałbym (lub napisał) "obejrzałem".. Wydaje mi się, że oglądać można coś w sposób ciągły, a jednorazowo można coś obejrzeć.
Mimo to książkę zamykałem z żalem, ale i satysfakcją, gdyż bliżej poznałem wybitne postaci krakowskiej polonistyki, jak profesorowie Wyka, Pigoń (w czasie praktyki mieszkałem w tzw. "Pigoniówce", akademiku przy ul. Garbarskiej, przy której dzieciństwo spędziła bohaterka książki), Tomasz Weiss czy Stanisław Balbus. Planujemy z żoną spędzić część tegorocznych wakacji w Krakowie. Koniecznie musimy  wdepnąć  na Karmelicką i Garbarską, gdzieśmy się 45 lat temu poznali podczas  moich imienin.  

okładka    okładka                                                                                                                         

środa, 12 marca 2014

O stylach zarządzania (biblioteką)

Odbyłem dziś rozmowę z dwiema koleżankami, które maja za sobą doświadczenie kierownicze w bibliotekach. W obu przypadkach były to zespoły kilkuosobowe.
Obie próbowały mnie przekonać, że powinienem sam wykoncypować pewne rozwiązania, to prawda, nietrudne, ale wymagające informacji ze strony osób pracujących bezpośrednio ze zgromadzonymi zbiorami i ich użytkownikami, i podjąć decyzje, tzn. w ich przekonaniu wydać polecenia wykonania. Pytam "A pracownicy?" W odpowiedzi słyszę, że są do wykonywania poleceń.
Wiem, że są tacy dyrektorzy i kierownicy bibliotek, którzy przywykli do autorytarnego stylu kierowania. W stylu, który w telewizji pokazuje co tydzień Magda Gessler. Kto wie nawet, czy nie są w większości.
Otóż taki styl zarządzania nie jest zgodny z wiedzą naukową w tym względzie, a w moim przypadku także z naturą.
Uważam, że po to zatrudniam w bibliotece osoby z wyższym wykształceniem, żeby nie tylko wykonywały obowiązki na wysokim poziomie, ale żeby podchodziły do swojej pracy w sposób krytyczny,  czyli żeby towarzyszyło im w tym poszukiwanie nowych, lepszych rozwiązań, żeby dostrzegały zjawiska i prawidłowości, które albo są przejawem dostosowania się czytelników do niedogodności w korzystaniu z biblioteki, albo sygnalizują nowe typy potrzeb, a w każdym przypadku - reakcji ze strony biblioteki. I żeby bogatsi o tę wiedzę służyli radą i informacjami w zarządzaniu biblioteką. W przeciwnym razie wystarczyłoby zatrudnienie osób, które można przyuczyć do pewnych powtarzalnych czynności i nie oczekiwanie od nich niczego więcej poza akuratnym ich wykonywaniem.
Zatrudnienie osób z wyższym wykształceniem oznacza także, że będą mieli oni większe oczekiwania ze strony pracodawcy, a więc możliwości spełniania się, kreatywności, z której uczyniony zostanie użytek oraz udziału w zarządzaniu, a więc poczucia docenienia jako ekspertów. Ileż w kierowanej przeze mnie bibliotece wprowadzono udogodnień i daleko idących zmian, które wykoncypowane zostały poza dyrektorskim gabinetem, a w nim tylko przedyskutowane i w rezultacie uruchomione!
Wsłuchiwanie się w opinie i informacje pracowników zwielokratnia też szanse na to, że decyzje kierownicze są bardziej zoptymalizowane, obarczone mniejszym ryzykiem nietrafności lub zgoła błędu.
Autorytarne kierowanie biblioteką w gruncie rzeczy wciąż jeszcze niewielką biblioteką, o prostej strukturze organizacyjnej i nie posiadającą specjalnych typów zbiorów, jeszcze może jej zbytnio nie szkodzić. Ale w zaciszu gabinetu, bez zasięgnięcia rady ze strony posiadających unikatową wiedzą specjalistów nie da się podjąć racjonalnych decyzji w sprawie np. zbiorów regionalnych, numizmatów czy muzykaliów, wymagających renowacji czy konserwacji.
Dlatego nie zamierzam zmieniać przyjętego już dawno stylu zarządzania. Tym bardziej, że biblioteka sprawnie funkcjonuje (Państwowa Komisja Akredytacyjna napisała w swoim sprawozdaniu, że praca w niej "zorganizowana jest perfekcyjnie"), jest doceniana przez użytkowników i społeczność akademicką uczelni, a zespół pracowników jest zintegrowany. Pisałem tu już, że na turniej kręglarski przyszli nie tylko wszyscy aktualnie pracujący, ale i byli nasi pracownicy.
Chciałoby się tylko, żeby pracownicy, którzy osiągnęli najwyższe kompetencje i odnieśli znaczące sukcesy na skalę wykraczającą poza naszą bibliotekę mogli w pełni wykorzystać swój potencjał. Godząc wszelako nowe wyzwania z codzienną rzeczywistością

wtorek, 18 lutego 2014

Czy biblioteki muszą konkurować? I z kim?



Z rozmów w gronie zawodowym pojawia się dość często potrzeba odpowiedzi na pytanie, czy biblioteki muszą konkurować. I z kim. 
Otóż muszą i to w kilku wymiarach. 
1. Muszą konkurować z innymi organizacjami, które oferują podobne dobro. A tu konkurencją są organizacje, które oferują  dostęp do tekstów zawartych w książkach, czasopismach, na nośnikach elektronicznych, a więc głównie księgarnie, prywatne zbiory osób zaprzyjaźnionych i Internet. Tym bardziej, że coraz częściej pojawiają się księgarnie, w których można usiąść przy stoliku, zamówić coś do picia i poczytać książkę zanim podejmie się decyzję o jej zakupie lub rezygnacji z zamiaru. Biblioteki zalecają się tym, że dostęp do ich zbiorów i usług jest bezpłatny lub wiąże się z symbolicznymi opłatami. Wymagają jednak wyjścia z domu, dokonania pewnych formalności i pilnowania terminów zwrotu pożyczonych materiałów lub też spędzania godzin w czytelni. Bywa, że wprawdzie poszukiwane materiały są w bibliotece, ale trzeba ustawić się w trwającej tygodnie kolejce, podczas gdy księgarnia może sprowadzić z hurtowni książkę już następnego dnia. Ale biblioteka chcąca skutecznie konkurować z księgarnią może zminimalizować formalności, a czas w bibliotece uczynić przyjemnym przez atrakcyjne urządzenie wnętrza, pozwalające łatwo zorientować się w zbiorach, wygodnie usiąść, skorzystać z komputera i internetu, posłuchać muzyki czy książki mówionej, zasięgnąć rady i pomocy bibliotekarza lub nawet napić się na miejscu kawy czy wody mineralnej.

czwartek, 13 lutego 2014

Ola

Wczoraj zadzwonił do mnie mąż mojej koleżanki ze studiów Olgi Zdeb, po mężu Issajewicz. Kiedy tylko usłyszałem jego głos, niższy niż zwykle, choć mówi basem, poczułem co mi miał do zakomunikowania. Bo tuż po nowym roku zadzwoniła z życzeniami noworocznymi Ola i dodała, że wyszła akurat ze szpitala i że nie jest z nią dobrze. Ale nie przypuszczałem, że było tak źle.
A jeszcze w sierpniu tego roku spotkaliśmy się w tym samym gronie, co w ciągu ostatnich kilku lat, czyli z dwiema jeszcze innymi koleżankami i ich mężami (no, jedna jest od dawna wdową) w pubie przy "Monciaku" w Sopocie. I nic nie zwiastowało pogorszenia się zdrowia kogokolwiek z nas.
Przyjaźniliśmy się się już w czasie studiów. Trudno było wyobrazić sobie tradycyjny jesienny rajd pieszy w Karkonoszach i wiosenny w Kotlinie Kłodzkiej bez Oli, Jagi i Gosi, jak zwykle wesołych i rozśpiewanych. Między innymi z Olą razem odbyliśmy praktyki wakacyjne w Bibliotece Akademii Medycznej, jeździliśmy na wycieczki szkoleniowe po bibliotekach w całym kraju (wtedy były one w programie kształcenia), gromadnie chadzali do kina, czasem do operetki, często zaś do okolicznych kawiarni, zwłaszcza cieszącego się frekwencją studentów "Słoneczka" (formalnie "Słonecznej") przy Nowym Targu. Bywało, że kosztem wykładów lub ćwiczeń. Była dobrą studentką, choć zdarzało  się Jej "podpadać" niektórym wykładowcom, jako osoba z charakterem (ktoś rzekłby charakterkiem) nie potrafiła bowiem ukryć swego odmiennego zdania lub braku zainteresowania wykładem, gdy wygłaszający przynudzał. Ale budziła tym nasz szacunek.
Po studiach Ola wróciła w rodzinne strony i jak pamiętam dostała pracę w bibliotece w Stoczni Gdańskiej. W tym charakterze  była obecna w 1978 r. na mojej obronie doktoratu. Od tego czasu spotkaliśmy się raz czy dwa. Zaprzyjaźniliśmy się na nowo przy okazji zorganizowanego we Wrocławiu spotkania koleżeńskiego w ćwierć wieku po ukończeniu studiów w 1995 roku. Poznałem wtedy jej męża, Jurka, wykładowcę Politechniki Gdańskiej, człowieka podobnie jak Ona wielkiej serdeczności, o bardzo rozległych horyzontach intelektualnych i znakomitego gawędziarza. Bo wtedy Ola pracowała już w Bibliotece Politechniki Gdańskiej, gdzie była kierowniczką działu gromadzenia zbiorów, a w ostatnich latach pełniła funkcję zastępcy dyrektora. Z pasją mówiła o swojej pracy, o problemach, które udawało się Jej skutecznie rozwiązać i tych, które spędzały Jej sen z powiek przez dłuższy czas.
Od tego czasu spotykaliśmy się  przynajmniej raz w roku, gdyż dzięki rodzinnym koneksjom niemal co roku część wakacji spędzamy z żoną w Trójmieście.  Wspólnie z Jurkiem w roli kierowcy i przewodnika objeżdżaliśmy Ziemię Kaszubską, zwiedzając tamtejsze atrakcje turystyczne i co ciekawsze restauracje. Issajewiczowie zaś co roku latem organizowali sobie objazd kraju, zawijając nierzadko do Wrocławia. Czasem zdarzało się nam spotykać z Olą na konferencjach naukowych.
Niestety, domowe obowiązki i terminy nie pozwalają mi w najbliższą sobotę być na Jej pogrzebie. Akurat gdy zacznie się pogrzeb Oli, sam będę na wyznaczonych na tę godzinę badaniach lekarskich.Ale myślami będę przy Niej, Jurku i Jej najbliższych. Ale i przy innych innych koleżankach, które już odeszły. Z tego, co mi wiadomo, Ola jest już piąta.
Grupka przyjaciół. Ola jak zwykle na pierwszym planie. Ten w okularach to ja