poniedziałek, 31 sierpnia 2020

O awansie edukacyjnym dziecka wiejskiego w PRL-u. Na przykładzie własnym

Kończąc wpis na marginesie książki Powrót do Reims zapowiedziałem, że napiszę o własnym doświadczeniu. Chyba symptomatycznym.
Jak już kiedyś napisałem, byłem dobrym uczniem, uchodzącym za chyba najlepszego w podstawówce. Ale kiedy zbliżał się koniec nauki złożyłem podanie o przyjęcie do zasadniczej szkoły samochodowej w Legnicy. Skończył ją rok wcześniej starszy kolega i już zarabiał w stacji paliw. Perspektywa pracy w mieście i zarabiania była kusząca zarówno dla mnie, jak i dla rodziców. Co prawda nie lubiłem majsterkować i nie marzył mi się nawet motocykl, ale liczyłem na to, że szkoła rozbudzi moje zainteresowanie motoryzacją.
Podanie musiało jednak być zaakceptowane przez kierownika szkoły wraz z opinią sporządzoną przez wychowawcę klasowego. Pani Wanda (wtedy Turek) tylko się  zdziwiła, upewniła się, że obstaję przy swoich zamiarach. Ale kierowniczka szkoły, nieoceniona i niezapomniana pani Maria Misztalowa, wezwała mnie do gabinetu i ochrzaniła, nazywając głupim (jak ona pięknie wypowiadała "ł" przedniojęzykowe!) i po południu wybrała się do rodziców (mieszkaliśmy przez drogę i wysoką siatkę ogradzającą jej i jej męża gospodarstwo). Rodzice najpierw dość niepewnie, że jak się syn chce kształcić na mechanika, to niech się kształci, będzie miał lżejszą pracę niż w gospodarstwie, oddawać obowiązkowe dostawy zboża i żywca. Ale pani Misztalowa nie ustąpiła: wasz syn jest zdolny i musi iść do ogólniaka, tak jak nasz syn, który już jest inżynierem i ma wysokie stanowisko we Wrocławiu i córka, która właśnie zdaje maturę. Przekonywania pewnie były dłuższe, ale zakończone zgodą rodziców.

Egzaminy zdałem bez trudu. Dyktando, od czego się  zaczęła moja edukacja polonistyczna wypadło na "5" i od razu zyskałem względy profesorki.  Z innymi przedmiotami też radziłem sobie dobrze lub bardzo dobrze. Świadczyło to o tym, że wiejska podstawówka nieźle nas kształciła, albo o tym, że wymagania w liceum nie były wysokie. Co do części przedmiotów z pewnością tak było. Kilkoro moich kolegów też dostało się do szkół średnich. Większość jednak poprzestała na podstawówce.

niedziela, 23 sierpnia 2020

Didier Eribon o długiej i krętej drodze z rodziny robotniczej do profesury

Z długimi przerwami, ale w końcu długim finiszem dokończyłem lekturę książki Didiera Eribona Powrót do Reims (Karakter, 2019). Można ją uznać za autobiografię z rozległym tłem społecznym i filozoficznym, z elementami krytyki systemu edukacji, osadzoną w realiach powojennej Francji.
Urodzony w rodzinie zamieszkującej w mieszkaniu socjalnym  w robotniczej dzielnicy, a właściwie przedmieściu Paryża, już jako profesor uniwersytetu odwiedza samotną matkę (ojciec cierpiący na zaawansowana chorobę Alzheimera, przebywał w ośrodku dla chorych terminalnie) i w końcu dowiaduje się o jego śmierci. Nie cierpieli się nawzajem, gdyż ojciec nie zaakceptował jego homoseksualizmu. Zdecydował, że nie pojedzie na pogrzeb, także dlatego, że nie chciał po 30 latach niewidzenia spotkać się braćmi, którzy szybko skończyli szkolną edukację, zostali robotnikami i wyborcami Frontu Narodowego Le Pena.  On zaś wybrał dalszą edukacje w liceum, gdzie czuł się pariasem, gdyż jego koledzy (szkoła była męska) pochodzili z rodzin dobrze sytuowanych, w których kładziono duży nacisk na edukację, pozwalającą na uzyskanie liczącej się pozycji społecznej. Ale dobre wyniki w nauce pozwoliły ma na zdobywanie uznania wśród uczniów i nauczycieli.

wtorek, 18 sierpnia 2020

Na deptakach w Ciechocinku


Ani dwa lata temu, ani w zeszłym tygodniu nie udało mi się ustalić, który deptak jest tym z piosenki śpiewanej przez Danutę Rinn i Bogdana Czyżewskiego. Najpewniej ten, na którym umieszczone są żelazne gwiazdy gwiazd sportu i estrady, które gościły w kurorcie. Przechadzając się tamtędy nie zauważałem specjalnych różnic w stosunku do innych miejsc spacerów. I spacerujących też niewielu. Aż w ostatni wieczór zeszłotygodniowego pobytu wybrałem się do centrum na ostatnie piwko nieco później i wracałem na kwaterę (uroczy pensjonat "Pod jemiołą", przy dość spokojnej ulicy Widok, gdzieśmy mieszkali dwa lata temu i bardzo się nam tam podobało) już o zmierzchu. Jakby niemal wszyscy kuracjusze i wczasowicze wylegli akurat w to miejsce! Na każdej z gęsto ustawionych ławeczek para w raczej niemłodym wieku i spacerujące grupki ludzi w wieku od nastoletniego do późnego.
Ale równie ludna była uliczka wiodąca do tężni, z licznymi knajpkami, i tętniąca życiem właściwie od przedpołudnia do zmierzchu.
W każdym razie tydzień przebiegł szybko. Już parę minut po 8.00 schodziliśmy na śniadanie, bo o 9.00 czekały nas zabiegi, potem po 10.00 szliśmy dokończyć śniadanie, czyli na kawę i jakieś ciasto, a potem już wolny  cały dzień z przerwami na obiad i kolację. Było upalnie, więc jedliśmy zwykle w przyległym ogrodzie. 

niedziela, 2 sierpnia 2020

Złote gody i sprawy biblioteczne

Nasze małżeństwo trwa już 50 lat i 8 dni. I przez cały ten czas temperatura uczuć constans. Większa za to wzajemna troska o zdrowie i komfort. Bo jednak oboje za sobą mamy po kilka operacji (w moim przypadku to raczej zabiegi, może poza jednym, po którym usłyszałem od lekarki, że zostałem zawrócony z dalekiej drogi) i choćby z samej tylko racji wieku jesteśmy w obecnie w grupie wysokiego ryzyka. Więc najczęściej ja staram się żonie oszczędzić wysiłku, a ona prosi, żebym wychodząc na spacer nie wpadał po drodze na winko czy piwko. I zdarza się, że czasem usłucham.
Impreza okolicznościowa nie była wielka: obiad w gronie rodzinnym w dobrej restauracji nad Odrą, posadzeni w bezpiecznych odległościach, wysłuchaliśmy życzeń, odebrali upominki, wysłuchali toastu i zabrali do pysznych dań.
Od ślubu czas biegł jak zwariowany. Najpierw na sublokatorkach, potem przez rok w akademiku męskim z niezamykającymi się drzwiami do łazienki i ubikacji (stałem na czatach), potem w czymś nazywanym hotelem asystenckim, a od 46 lat w tym samym mieszkaniu, z którego zdążyły wyfrunąć dzieci, ale na szczęście niedaleko, bo wszyscy mieszkamy we Wrocławiu.
A potem znów praca - w domu, albo na miejscu. W lipcu liczba czytelników była niewielka, odwiedzin niewiele, tym bardziej, że czytelnia niedostępna. Ale pracy nie brak. Te kilka godzin w bibliotece mija jak z bicza strzelił. Po uporządkowaniu i przesygnowaniu piśmiennictwa prawniczego, a także przeznaczeniu do ubytkowania literatury przestarzałej, trzeba uporządkować i nieco rozrzedzić księgozbiór z zakresu nauk o bezpieczeństwie. No i zabrałem się do wprowadzania do inwentarza i katalogu nabytków. Wyłącznie z darów i w porywach z rekompensat za zwłokę w zwrocie. W porywach, gdyż na czas pandemii na kilka miesięcy wstrzymaliśmy bieg terminu zwrotu. Więc czasem coś wpada za zaległe przewinienia.
Zajmując się w drodze pracy zdalnej doklejaniem okładek do posiadanych książek (robię to na podstawie ofert wydawców, skąd pochodzi najwięcej publikacji) widzę jak wiele wartościowych, a czasem wręcz pomnikowych publikacji z roku zeszłego i bieżącego nie trafia do biblioteki, która tym sposobem traci swą jakość i atrakcyjność. Dostęp do tekstów elektronicznych tylko częściowo łagodzi ten stan rzeczy.
To mi przypomina strategię kierownictw polskich telewizji, stosowaną od ponad dwudziestu lat. Jak się jakiś dziennikarz czy inny twórca zanadto wybija nie niepodległość, zmienia się godzinę emisji jego programów na późniejszą lub emituje w czasie ruchomym, co powoduje spadek oglądalności, a potem pod tym pretekstem ogłasza się, że "formuła się wyczerpała", program znika z anteny i dziennikarz lub filmowiec musi szukać sobie nowego zajęcia. Zniknięcie biblioteki nam nie grozi, bo trzeba by zamknąć uczelnię, ale jej znaczenie maleje.
Skończyłem tymczasem lekturę dwóch książek: powieści francuskiego pisarza Gillesa Roziera Z kraju bez miłości (Wydawnictwo Literackie, 2011) oraz Z mojego młyna Kazimierza Kutza (Znak, 2009). Narrator pierwszej szuka śladów swojej babki Anny Janowskiej. Trafia do bogatej arystokratki, córki warszawskiego żydowskiego fotografa, która przed wojna wyszła za mąż za włoskiego ambasadora, w którego rzymskim pałacu zgromadziła bogatą bibliotekę judaistyczną i już jako wdowa dożywa żywota. Niewiele dowiaduje się o babce, za to w dzięki rozmowom z Sulamitą i listom od niej poznaje świat pisarzy tworzących w jidysz i przez to właściwie w polskiej publiczności nieznanych. A wraz z nimi poznaje je czytelnik powieści i może zachwycić się artyzmem poezji, oczywiście w polskim przekładzie. I na tym głównie polega wartość tej powieści.
Książka Kutza to wybór jego felietonów pisanych do prasy filmowej w latach 1990-97. Najpierw pisze o sprawach kina polskiego w nowych warunkach, dość złośliwie traktuje tych wielkich, ale nie odmawia im zasług i artyzmu, pisze o filmowcach zmuszonych do opuszczenia Polski po 1968 r., a drugą połowę tej niewielkiej książeczki wypełniają utyskiwania na stan polskiego kina, które właściwie nie korzysta z tego, że nie ogranicza go cenzura. I nie widzi dla niego perspektyw zmiany na lepsze. Wiemy dziś, że się mylił.
Czytałem te ostatnie kilkadziesiąt strat z pewną przykrością, bo był to wyraz tęsknoty starszego pana za niegdysiejszymi śniegami.
Natomiast zwłaszcza pierwszych ok. sto stron to istna erupcja talentu pisarskiego Kutza. Felietony skrzą się od oryginalnych metafor, humoru, acz bez dowcipów, których był niezrównanym opowiadaczem oraz efektownych puent, z których zebrałaby się stroniczka błyskotliwych aforyzmów.
Przynajmniej kilka tych felietonów zasługuje na to, żeby znaleźć się w antologii polskich felietonów, o której pisałem kilka miesięcy temu