piątek, 24 grudnia 2021

Trzy razy wygnany

Wygnano go trzy razy. Po raz pierwszy to była właściwie ucieczka z rodzinnego Poznania przed hitlerowcami i ich legendą państwa pozbawiającego Żydów wszelkich praw. Potem niespełna trzydzieści lat później, kiedy polskie państwo PZPR zarządziło prześladowanie Polaków pochodzenia żydowskiego, pozbawiając ich stanowisk kierowniczych i w ogóle pracy, a w końcu wydając paszporty w jedną stronę. Pozbawiono go wtedy etatu docenta na Uniwersytecie Wrocławskim oraz innych stanowisk. Po raz trzeci kilka lat temu został wygrany niejako symbolicznie, gdy otrzymywał doktoraty honorowe uniwersytetów w całym zachodnim świecie, gdzie cieszył  się sławą wybitnego uczonego, Uniwersytet Warszawski odmówił mu uroczystego odnowienia doktoratu, którym zwykle uczelnie obdarzają wybitne postaci nauki w półwiecze uzyskania na nich naukowego stopnia doktora.

Nie miejsce tu na opis drogi życiowej Zygmunta Baumana zawartych w poświęconych mu książkach, czy wspomnień jego żony Janiny, bo w skrócie można ją znaleźć w Wikipedii. Książka Artura Domosławskiego odsłania wiele dotąd nieznanych faktów o nim, jego rodzicach, dzieciństwie i edukacji w Poznaniu, a potem w Związku Radzieckim dokąd uciekł z rodzicami, gdzie w końcu po latach ciężkiej pracy i głodowania dostał się do szkoły średniej i uzyskał maturę. Potem była służba w wojsku, gdzie  dzięki wybitnym zdolnościom doszedł do stopnia majora, studia i praca naukowa, służenie wiedzą Komitetowi Centralnemu PZPR, wygnanie najpierw do Izraela, a potem  wreszcie znalezienie życiowej przystani na uniwersytecie w Leeds.

 
Ale poza tym autor tej opasłej książki szeroko rozpisuje się o motywach działań bohatera swej książki, o środowisku, życiu towarzyskim,w którym działał, przybliża treść najważniejszych publikacji oraz recepcję jego myśli w świecie. Stara się przy tym na tak daleki obiektywizm, na jak to jest możliwe, wskazując zarówno na uznanie dla jego twórczości naukowej, jak i na ich krytykę.
Mając już doświadczenie z recepcją jego książki o Ryszardzie Kapuścińskim, Domosławski zawiera interesujące uwagi o pisaniu biografii znaczących postaci, w jakim stopniu biografia własnością opisywanej osoby, a w jakim biografisty, zwłaszcza, gdy znało się ją osobiście, o tym, jak głęboko biografista może wnikać w życie osobiste opisywanej osoby, jak zachować w stosunku do niej obiektywizm i czy jest on możliwy. To są uwagi ważne dla każdego, kto ma jakieś doświadczenia w tym względzie lub przymierza się do takiej pracy.
Dużo miejsca autor poświęca ostatnim latom życia Baumana, gdy jako emeryt nie był związany zasadami piśmiennictwa akademickiego, ani samą tylko socjologią, którą badacz od początku swej naukowej aktywności widział szerzej, wchodząc na pola psychologii społecznej, nauk o kulturze i polityki. Znakomicie odczytał wtedy czas, który nazwał płynną rzeczywistością, która zmienia się znacznie szybciej niż dotychczas i zgoła nieprzewidywalny.
Pojęcie płynnej rzeczywistości weszło do słownia badaczy nauk społecznych w świecie. Nie bez pewnej satysfakcji autor pisze, że Bauman z żoną (już wtedy drugą, po śmierci Janiny, z którą przeżył ponad pół wieku uczony ożenił się ze swoja dobrą znajomą, koleżanką z pracy na UW, nb. córką Bolesława Bieruta) został przyjęty na audiencji u papieża Franciszka, a ten czytał jego książki i też posługiwał się w swych pismach i przemowach pojęciem płynnej rzeczywistości.
Ale wtedy właśnie, na fali narastającego nacjonalizmu w Polsce zaczęły znów spotykać go despekty.  Poza tym najbardziej dla Baumana bolesnym nieodnowieniem mu doktoratu na macierzystej uczelni, spotykał się z protestami nacjonalistów podczas jego odczytów na uniwersytecie Wrocławskim i im. Mickiewicza w Poznaniu, oraz wstrzemiężliwością w różnych formach honorowania go. Autor pisze, że tylko jedna, prywatna uczelnia warszawska przyznała mu tytuł doktora honoris causa. Mógł nie wiedzieć, że ten  tytuł nadała mu też Dolnośląska Szkoła Wyższa, co spowodowało w mieście nieprzyjemny dla uczonego rwetes. W tej sytuacji Bauman postanowił nie przyjeżdżać kolejny raz do Wrocławia, o czym powiadomił ówczesnego rektora prof. Roberta Kwaśnicę uprzejmym pismem.
Zresztą, jego pisma cieszyły się dużym zainteresowaniem, by nie rzec atencją wykładowców tej uczelni i polecane były studentom. Stwarzały bowiem kontekst edukacji młodzieży i dorosłych, pomagały znajdować sens życia i rozumieć wyzwania przyszłości. Jako ówczesny dyrektor biblioteki uczelnianej zamawiałem wiele egzemplarzy książek Baumana, a potem też dostępów do wersji elektronicznych.
A i sam się w nich zaczytywałem, o czym pisałem na moim blogu. A niektóre stoją u mnie na półkach.
Miniaturka






wtorek, 14 grudnia 2021

Książka o Słowacji

 Byłem kilka razy w Słowacji, miałem tam przyjaciół we współpracującej z wrocławskim Instytutem Bibliotekoznawstwa Katedrze Księgoznawstwa Uniwersytetu Komeńskiego oraz w słowackich bibliotekach.Co prawda było to dość dawno, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Mile wspominam moje pobyty w Bratysławie, Popradzie i Koszycach.
Toteż gdy znalazłem chyba w "Angorze" notkę o książce UFO nad Bratysławą Weroniki Gogoli (Czarne, 2021), zamówiłem ją sobie i w try miga przeczytałem. Tytułowe UFO "lata" nad Bratysławą już blisko pół wieku. Jest to przypominająca talerz kosmiczny restauracja umieszczona na wierzchołku pylony mostu na  Dunaju. Rozpościera się z niej widok na miasto po obu stronach rzeki i zdającego się na wyciągnięcie ręki zamku Marii Teresy, górującego nad miastem. Byłem tam jako uczestnik grupy seminarium naukowego. Ale przewodniczka oprowadziwszy nas dookoła wnętrza oznajmiła, że na obiad tam z pewnością nas nie stać i zaprowadziła na obiad do pobliskiej restauracji nad Dunajem, z widokiem na most i na zamek.
Miałem tam zabawny epizod. Otóż teściowa poprosiła o kupno... gumy do majtek, której używała do szytych poszewek na poduszki i fartuchy. Sklep z pasmanterią znalazłem blisko Univerzitnej Kniżnicy (to tylko historyczna nazwa, uniwersytet ma swoją odrębną bibliotekę). Stanąłem w kolejce, a g dy przyszła na mnie kolej, poprosiłem o tę gumę po rosyjsku, gdyż zdawało mi się, że to będzie dla sprzedawczyni bardziej zrozumiały język niż polski. Pani za ladą jednak mnie ominęła i zaczęła obsługiwać następną osobę w kolejce. Stanąłem więc poza kolejką i po chwili zastanowienia znów się w niej ustawiłem. I gdy przyszła znów na mniej kolej poprosiłem o tę gumę po polsku. Pani się uśmiechnęła i po spytaniu jak wiele jej potrzebuję podała dwa pęczki po pięć metrów. Po prostu nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo Słowacy byli antysowieccy. Reżim komunistyczny był tam bowiem dalece trudniejszy do zniesienia, a do tego dołożyła się pamięć interwencji "armii sprzymierzonych" w 1968 r.
Autorka, Polka zamieszkała obecnie w Bratysławie, pisze o Słowacji po 1993 r., gdy stała się ona odrębnym państwem. Co zresztą wydawało się dla Słowacji niekorzystne, gdyż pod względem liczby ludności, zaawansowania gospodarki oraz liczby większych miast, niekorzystne. Był to jakby akt zaspokojenia ambicji liderów grupy polityków, którzy chcieli mieć  swoje państwo i nim rządzić.
Dość groteskowo w oczach autorki wyglądały usiłowania historycznego uzasadnienia ciągłości dziejów narodu słowackiego przez stawianie pomników postaci nie tak znowu świetlanych, żeby uznać ich za bohaterów narodowych i nie  całkiem przy tym słowackich, lecz raczej morawskich. Ale jak wiemy zawsze znajdą się tacy historycy, którzy napiszą historię pod upodobania władzy i artyści, którzy wykonają jej zamówienia. Autor pomnika króla Svatopluka, "przed którym drżał cały świat" wsławił się wcześniej pomnikiem milicjanta postawionym w centrum Bratysławy.
Historia tego samodzielnego już państwa to na przemian rządy nacjonalistów kończące się skandalami (Meciar po zamordowaniu syna prezydenta Kovaca, Fico po zamordowaniu dziennikarza i jego narzeczonej) i demokratów. Tym drugim udało się wprowadzenie Słowacji do Unii Europejskiej, NATO i do zastąpienia korony przez euro. Obecnie znów rządzą demokraci, a prezydent Zuzana Ciaputova  cieszy się rosnącą popularnością.
Oprócz rozdziałów poświęconych historii i charakterystyce Słowaków (ale to kraj, którego część obywateli wciąż mówi po węgiersku, a część swoistą gwarą ukraińską i ma swoje szkoły, mieszkańcy lubują się w pływaniu i surfowaniu, do czego nie trzeba morza, wystarczy duże jezioro, a jest ich trochę w Słowacji) są historię anegdotyczne. Na przykład ta o Janosiku, który był Słowakiem i nie był taki święty (łupił ze swoimi ludźmi przejeżdżających kupców, ale zrabowane towary sprzedawał), ale ma swoją legendę, bo walczył z księciem z austriackiej dynastii Habsburgów.  Polski serial i jego bohater nie przypadł Słowakom do gustu, mówili, że to raczej polski Rambo, a nie ich Janosik.
Autorka wspomina też swój udział w charakterze konsultantki w przygotowywanym w popradzkim teatrze musicalu o... Janie Pawle II. W przedsięwzięciu brali bowiem udział w większości ateiści, łącznie z reżyserem. Spektakl wyszedł dość obrazoburczy, ale publika ciągnęła z obu stron Tatr i  oglądała go z nieudawaną nabożnością.
Słowacja to nasz sąsiad, ale książka Weroniki Gogoli uświadomiła mi, jak mało o nim i jego mieszkańcach wiemy. Teraz wiem o wiele więcej

https://czarne.com.pl/uploads/catalog/product/cover/1396/large_ufo_nad_bratyslawa.jpg


wtorek, 7 grudnia 2021

Wrocławskie kamienice

Jako bibliotekarze emerytowani mamy z zoną ten przywilej, że wciąż możemy pożyczać na dłużej książki z "naszych" bibliotek i nie płacić kary za przetrzymanie. Choć gotowi jesteśmy zwrócić je natychmiast, gdy ktoś  zgłosi pilną potrzebę sięgnięcia do nich lub wypożyczyć. Co nie znaczy, że nie kupujemy sobie nowości, których biblioteki nie zakupią, no nie mają takiej potrzeby.
Ale właśnie skończyłem czytać (i oglądać, bo książka zawiera liczne fotografie, aktualne i archiwalne) tom dwunastu rozmów o tyluż wrocławskich kamienicach. A właściwie o trochę większej ich liczbie, gdyż ich lokatorzy zmienili parę adresów, zanim znaleźli swoje miejsce na (wrocławskiej) ziemi.  Albo już ją opuścili.
Jest to bogato ilustrowany plon radiowych rozmów wrocławskiej dziennikarki Joanny Mielewczyk z mieszkańcami lub wspomnień o nich, opowiedzianych autorce. O tyle bardziej atrakcyjny, że najpiękniej opisane w narracji rozmówców (płci obojga) i autorki ulice, kamienice, klatki schodowe i wnętrza nie oddadzą tego, co można zobaczyć na zdjęciach.
A mowa jest o na ogół o mieszkańcach domów mieszczańskich, dziś nazywanych klasą średnią, z drugiej połowy XIX i pierwszych lat XX wieku, z efektownymi bramami, bogato zdobionymi klatkami schodowymi, z witrażami zamiast zwykłych szyb w oknach, ze stylowymi meblami i budzącymi podziw piecami po - wysoki - sufit. Po wojnie wiele z nich przez lata pozbawione były zewnętrznych ozdób, a nawet balkonów. I w takich kamienicach, które przetrwały cudem bombardowania przez sowiecką armię, która ulica po ulicy docierała do centrum,żeby w końcu spowodować kapitulację Festung Breslau.

Władza ludowa z braku lokali mieszkalnych dzieliła takie mieszkania na kilka mniejszych, przedzielonych byle jak postawionymi murowanymi ścianami,  z tandetnymi kuchniami piecami i ubikacjami po jednej na kilka mieszkań. Przez kilka lat mieszkaliśmy w takim mieszkaniu we cztery rodziny ze wspólną kuchnią i łazienko-ubikacją. Zarówno brama wejściowa, jak i klatka schodowa nosiły jeszcze ślady dawnej świetności. Dziś na zdjęciu z zewnątrz kamienica wygląda trochę lepiej, brama też solidniejsza, ale jak jest w środku?
Bardzo interesujące są, momentami dramatyczne historie ludzi, którzy w większości tuż po wojnie znaleźli się we Wrocławiu, przeszedłszy wcześniej gehennę wojny, hitlerowskie więzienia i obozy, a we Wrocławiu trud odgruzowywania i odbudowy miasta.
Natomiast niektóre z kamienic zdają się dzięki staraniom mieszkańców, administratorów i wrocławskiego samorządu odzyskać dawną świetność.
Są też w  książce kamienice, które tkwią już tylko w pamięci ich lokatorów. Zburzone podczas wojny do szczętu lub zburzone do szczętu już po wojnie, bo Warszawa domagała się cegieł, a "cały kraj odbudowywał swoją stolicę". Dziś w tych miejscach stoją - niezbyt okazałe - "budowle socjalizmu".
Przypominają się studenckie lata, kiedy to nasz przybyły z Łodzi na studia kolega zakochał się we Wrocławiu. Już na pierwszym roku uzyskał uprawnienia przewodnika turystycznego. Na nas, kolegach z roku i z pokoju w akademiku ćwiczył oprowadzanie po mieście. Oczywiście głównie po starówce i jej zabytkach. I barwnie o nich opowiadał, okraszając to anegdotami z tymi obiektami związanymi. Ale w programie wycieczki musiały być też "budowle socjalizmu". Oprowadzał więc nas wzdłuż odcinka dzisiejszej ulicy Piłsudskiego od Dworca Świebodzkiego po ówczesny Plac PKWN oraz pod tzw. "żyletkowiec" przy ul. Grabiszyńskiej. Później żelaznym punktem wycieczek był trzonolinowiec u zbiegu Dworcowej i Kościuszki.
Po lekturze tej książki chciałoby się pójść i zobaczyć kamienice, w pobliżu których mieszkałem w różnych akademikach i które obojętnie mijałem jeżdżąc na zajęcia na uczelni, potem chadzałem w różnych sprawach prywatnych i zawodowych, niektóre zaś omijałem, bo mawiało się, że były niebezpieczne. Teraz zdają się zachęcać do podziwiania i dostrzegania szczegółów, których gdyby nie ta książka, nigdy bym nie dostrzegł.
Ale dopiero gdy zejdą śniegi i znów będzie zielono. A tymczasem zbliża się choinka i trzeci tom "Kamienic" na pewno się pod nią znajdzie. Nie wiadomo tylko, komu się trafi. Ale będziemy ją sobie w rodzinie pożyczać, podobnie jak tom pierwszy.
PS.
Trafił się mojej żonie z dedykacją od autorki



sobota, 4 grudnia 2021

Grzechy główne Kościoła w Polsce

Już ponad miesiąc temu skończyłem lekturę książki Gomora : pieniądze, władza i strach w polskim Kościele (Agora, 2021) duetu Artur Nowak (prawnik) i Stanisław Obirek (teolog).
Autorzy postanowili nie szukać jakichś nowych sensacji, uznając, że bezmiar ujawnionych przez dziennikarzy niegodziwości, których dopuścili się hierarchowie polskiego Kościoła, nie bez przyzwolenia, ale i przykładu kurii Watykańskiej w czasach pontyfikatu Jana Pawła II i Benedykta XVI oraz pobłażliwości obecnego papieża Franciszka I. O tym co się działo na dworze obu pierwszych wymienionych papieży w szczegółach zobrazował Frederic Marcel w książce Sodoma, o której tu pisałem kilka miesięcy temu. Autorzy Gomory poświęcili dużo uwagi wyznaczonemu przez Wojtyłę nuncjuszowi w Polsce abpowi Józefowi Kowalczykowi, poniekąd wbrew tradycji, bo Watykan zwykle wysyłał w charakterze nuncjuszy biskupów i kardynałów spoza kraju, w którym pełnili swoją misję. I to on stał papieskimi decyzjami o nadawaniu sakr biskupich i/lub władań nad diecezjami i archidiecezjami takim - nie waham się użyć słów - kreaturom jak Głódź, Dzięga, Jędraszewski, Depo, Dec czy Tyrawa, żeby nie wydłużać listy. I on patrzył przez palce na szalbierstwa Rydzyka i niewykluczone, że stał za udzieleniem mu audiencji papieskiej. Benedykt XVI był kontynuatorem "dzieła" Jana Pawła II. Próbował ograniczyć bezmiar rozpasania w Watykanie i okolicach, ale zdał sobie sprawę, że ta maszyneria jest nie do zatrzymania i abdykował. Z kolei Franciszek sam owszem nosi się i mieszka skromnie, wykonuje gesty sprawiające  pozory życia w zgodzie z Ewangelią. Próbował też powściągnąć rozpasanie moralne hierarchów, dokonując swego rodzaju czystki w episkopacie Chile. Ale jeśli chodzi o hierarchów polskich przeniósł największego gorszyciela wśród biskupów Jędraszewskiego do Krakowa. Niemal każde jego kazanie to spektakl nienawiści,  Jest coś bardzo wymownego w tym, że tysiące wiernych, nie znających jeszcze wtedy (część do dziś udaje, że nie wie) o grzechach Jana Pawła krzyczała pod jego oknem przy Franciszkańskiej w Krakowie "Zostań z nami", a niedawno pod tym samym oknem tłum zezłoszczonych na Kościół stojący za ograniczeniami praw kobiet rozlegało się wykrzykiwane z setek jeśli nie tysięcy gardeł "Wypierdalaj!".

Zaś nakładane kary na niektórych biskupów budzą tylko złość i zgorszenie. Bo cóż to za kara opuszczenie kurii, zobowiązanie do wynagrodzenia krzywdy według własnego uznania ukaranego, czy zakaz uczestniczenia w ceremoniach kościelnych? A już zwłaszcza, gdy nie są one egzekwowane! Poza tym kuria watykańska nadal jest bezsilna wobec tego, co wyprawia Rydzyk.
W pierwszej cześć książki, zatytułowanej Siedem grzechów głównych Kościoła autorzy zbierają różne niegodziwości, jak dbałość o wizerunek Kościoła nawet kosztem ukrywania trybu życia księży, a zwłaszcza hierarchów i ukrywania księży pedofilów przy zupełnej obojętności wobec losów ich ofiar, ukrywanie majątku , im wyżej w hierarchii tym ściślejsza, wystawne życie biskupów w kręgu służalczych kurialistów, chciwość (istnienie nieoficjalnej taryfy za bierzmowanie, odwiedzanie parafii itd.), posiadanie kochanek itd. i systematyzują jako popełnianie siedmiu grzechów głównych. Choć czasem te grzechy wykraczają poza treść owych grzechów, gdy piszą o operowaniu przez biskupów strachem, lub raczej straszeniem np. zesłaniem księży do biedniejszych prowincjonalnych parafii lub do klasztoru, a księża straszą np. odmową udzielenia sakramentów.
Opisy poszczególnych typów przewin autorzy wieńczą czymś, co nazywają zasadami obowiązującymi w Kościele.
Oto [przykłady pierwsze z brzegu:

Wejście w konserwatywną narrację z naciskiem na seksualność to bardzo często stosowana strategia obronna zdemoralizowanych seksualnie hierarchów.

Pisał o niej też Martel w swojej Gomorze. Albo:

Katolickie wychowanie w modelu grzeczności i usłużności, stosunek dzieci wobec starszych oraz kobiet wobec mężczyzn to jądro przemocy w rodzinach i małżeństwach.

Albo:

Każda władza, a już szczególnie absolutna władza biskupia korumpuje, oducza empatii, tworzy dystans, bo w pałacowej perspektywie nie sposób poczuć zapachu owiec.

Niestety, nie ma tu żadnej zasady do grzechu lenistwa. A piszą tu o zblatowaniu hierarchów z każdą władzą, także PRL-owską, łącznie z licznymi przypadkami delatorstwa oraz o ubóstwie zasobów intelektualnych, które sprawia całkowitą bezradność biskupów wobec pojawiających się problemów, wobec których Kościół powinien sposoby ich rozwiązywania.

Druga część książki, zatytułowana Nadzieja, w której znać rękę teologa, prof. Obirka, w gruncie rzeczy nie daje nadziei. Mowa jest tu o rozmijaniu się biedniutkiej intelektualnie teologii, którą kieruje się polski Kościół wobec myśli Franciszka. Obecny pontifex wskazuje współczesne i przyszłe wyzwania stojące przed Kościołem i jego kapłanami i sam jest na nie otwarty, o czym świadczą jego pisma, wypowiedzi i decyzje dotyczące m.in. różnych modeli rodziny, równych praw dla mniejszości seksualnych, szukanie rozwiązań wobec kryzysu klimatycznego. Polscy biskupi zaś albo ich nie chcą widzieć, a jak niektórzy widzą, to postrzegają je jako zagrożenia dla społeczeństw, w tym wiernych i ich zachowań. Po prostu nie są na nie intelektualnie ani organizacyjnie gotowi. Zostaje więc tylko zaklinać rzeczywistość i straszyć ludzi
Wątlutką nadzieję dają nieliczni intelektualiści w Kościele, którzy chyba przez niezrozumienie tego, o czym mówią i piszą są tolerowani oraz młodsi biskupi, którzy otrzymali sakrę od Franciszka. Na razie jest ich garstka i nie mają chyba żadnego wpływu na to, ci wyczyniają Nominanci Wojtyły.

Cennym uzupełnieniem książki jest rzadka we współczesnym piśmiennictwie bibliografia adnotowana 32 publikacji książkowych polecanych przez autorów oraz liczący ponad setkę wykaż źródeł wykorzystanych w książce.
Gomora. Władza, strach i pieniądze w polskim Kościele





niedziela, 31 października 2021

Andrzej Kłossowski - wspomnienie o przyjacielu

Wnet minie ćwierć wieku od śmierci wybitnego badacza dziejów polskiej książki za granicą w XIX i XX wieku i zarazem mego przyjaciela Andrzeja Kłossowskiego.
Poznałem go chyba w 1973 r., gdy powierzono mi funkcję  sekretarza redakcji najbardziej chyba wtedy prominentnego czasopisma bibliologicznego "Studia o Książce". Opublikowałem już w nim wtedy chyba dwie recenzje, z czego byłem bardzo dumny, wszak napisałem je raptem dwa lata po studiach i to na prośbę mego niedawnego znakomitego wykładowcy, a potem szefa, prof. Krzysztofa Migonia. Ale w ogóle mój dorobek publikacyjny był wtedy nader skromny. W roli sekretarza przyszło mi wnet protokołować posiedzenie Komitetu Redakcyjnego, w skład którego wchodziły tuzy ówczesnego bibliotekoznawstwa i bibliologii, których nazwiska znałem jako autorów publikacji, które gorliwie śledziłem jako świeżo upieczony nauczyciel akademicki. Protokołując nie potrafiłem wtedy kojarzyć twarzy z nazwiskami. Ale prowadzący posiedzenie jako redaktor naczelny mój mistrz prof. Karol Głombiowski ułatwił mi pracę udzielając głosu dyskutantom z podaniem ich nazwisk.
Wśród zebranych był Andrzej Kłossowski, którego nazwisko już znałem jako autora książki o Księgarni Luksemburskiej w Paryżu, którą utworzył i prowadził syn Adama Mickiewicza Władysław. Został powołany do rady jednocześnie jako przedstawiciel Ministerstwa Kultury, w którym wtedy pracował.
Wiedział, że członkowie Komitetu Redakcyjnego, z wyjątkiem redaktora naczelnego, jego zastępcy i sekretarza, nie mają prawa do egzemplarzy kolejnych tomów, ale wiedział też, że jako sekretarz redakcji mam do rozdysponowania bodaj   30 egzemplarzy z przeznaczeniem na wymianę międzybiblioteczną. Rozsyłałem je więc do bibliotek ośrodków kształcenia bibliotekarzy, które miały swoje biblioteki oraz do większych bibliotek naukowych nie mających prawa do egzemplarza obowiązkowego. Zasugerował mi jednak, że stworzy filię Uniwersytetu Bayobong z siedzibą w Warszawie, pod jego prywatnym adresem domowym. Po konsultacji z zastępcą redaktora naczelnego poszedłem na to. I wysyłałem mu co roku kolejny tom, a on je kwitował "urzędowymi" pismami, które pisał na maszynie na zaprojektowanym przez siebie papierze firmowym, stosując polszczyznę kogoś, kto z trudem oswaja się z językiem polskim. Bo w ogóle miał fantastyczne poczucie humoru. Po kilku latach przeniósł się do Biblioteki Narodowej i jako jej sekretarz naukowy rewanżował się tomami "Rocznika Biblioteki Narodowej", której też został sekretarzem redakcji. 


Bywał też regularnym uczestnikiem konferencji naukowych organizowanych przez Instytut Bibliotekoznawstwa, w którym pracowałem jako asystent, a potem adiunkt. Prezentował referaty ze swego warsztatu naukowego, a zajmował się historią, a potem też dniem dzisiejszym książki polskiej na obczyźnie. Na jednej z konferencji przedstawił właśnie warsztat badacza tej książki oraz problemy związane z jej badaniem. Jakoś ok. 1980 r. Andrzej zrobił doktorat u swego mistrza,  sędziwego już wtedy prof. Ksawerego Świerkowskiego. Podstawą była pewnie, nie pamiętam, monografia kolejnej polskiej oficyny wydawniczo-księgarskiej za granicą. Utrzymywał zresztą serdeczne relacje z polskimi drukarzami, księgarzami, wydawcami i bibliotekarzami w całym świecie.
Przełomowy moment naszej przyjaźni, także z jego żoną Małgorzatą, dyrektorką biblioteki w Ministerstwie Pracy (z wszystkimi zmianami jego nazw), nastąpił, gdy  w 1981 r. zostałem wybrany na przewodniczącego Zarządu Głównego Stowarzyszenia bibliotekarzy Polskich. Dostałem od nich obojga serdeczny i zarazem zabawny list, w którym zaoferowali mi możliwość kwaterowania u nich podczas mych przyjazdów do Warszawy. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że przyjdzie mi tam bywać tak często na dzień, dwa, a czasem trzy. Do listu dołączona była wizytówka w kształcie karneciku. Na pierwszej stronie był mój adres służbowy siedziby SBP, na drugiej służbowy w moim miejscu pracy, na trzeciej mój adres prywatny, a na czwartej adres mojej prywatnej rezydencji w Warszawie, czyli ich adres domowy.
Był to dla mnie duży zaszczyt, gdyż podobną zażyłością z Kłossowskimi cieszyli się i pysznili tylko nieliczni moi koledzy w instytucie, niedawni moi wykładowcy.
Oczywiście starałem się nie nadużywać gościnności Małgosi i Andrzeja. Ale przez osiem lat mniej więcej raz w miesiącu kupowałem butelkę wódki lub winiaku, piłkę tenisową i jechałem do nich na Służewiec Przemysłowy. Były kanapki, nierzadko coś na ciepło i biesiadowaliśmy bywało do północy. A pokoik biurowy gospodarza służył mi za sypialnię. Wyprowadzaliśmy wspólnie ich jamnika Aneksa (a gdy wpadł pod auto, jego następcę Aneksa II) na spacer, a pies bardzo mnie polubił. Podbiegał do mnie, kładł piłkę tenisową na kolanach i czekał, kiedy ją rzucę. Więc rzucałem. Dywan w pokoju nie bł przyciśnięty żadną nogą stołową, krzesłem czy fotelem, więc fruwał często w powietrzu, co nie budziło zachwytu gospodyni.
Zdarzyło się kiedyś, że z dwóch następujących po sobie wieczorów u Kłossowskich wyjeżdżałem z nową, liczącą niespełna 200 stron  książką Andrzeja. Bodaj o drukarzu Anatolu Girsie. Oczywiście z dedykacją. Andrzej opowiedział przy okazji, że napisał najpierw obszerny artykuł o drukarzu, ale jako sekretarz redakcji "Rocznika Biblioteki Narodowej" odrzucił go jako zbyt obszerny. Więc nieco go skrócił i opublikował jako... książkę! Cały Andrzej!
Z tym dorobkiem awansował na zastępcę dyrektora Biblioteki Narodowej. Ale uzyskawszy habilitację, zrezygnował z tej funkcji, zadowalając się stanowiskiem kierownika stworzonej przez siebie Pracowni Badań nad Polską Książką za Granicą. W tej roli zainicjował znakomitą serią książek o zbiorach zagranicznych w bibliotekach polskich. Jednocześnie podjął pracę jako profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.  Wypromował kilka roczników absolwentów bibliotekoznawstwa, a jego erudycyjne wykłady, wygłaszane z właściwą mu błyskotliwością i humorem cieszyły się znakomitą frekwencją.
Z czasem zaprzyjaźniliśmy się rodzinnie, czyli do kręgu przyjaciół  doszła moja żona i Kłossowscy bywali u nas w domu, a my oboje u nich.
W latach dziewięćdziesiątych bywałem u nich już rzadziej, gdyż po dwóch kadencjach jako przewodniczącego stałem się tylko członkiem Zarządu Głównego, ale i jako przewodniczący dwóch komisji stałych oraz juror Nagrody Naukowej SBP. W którym zresztą zasiadał też Andrzej.
Długo walczył z nałogiem palenia, które zalecali mu lekarze, bo miewał problemy z sercem. Najpierw żartował sobie, że rzucanie palni to żadna sztuka. Rzucał je bowiem wiele razy. Ale w końcu, nie bez problemów, rzucił.
I zupełnie najniespodziewaniej ostatniego dnia stycznia 1997 r. zatelefonowała Małgosia, że Andrzej zmarł. Jak się potem dowiedziałem, poczuł się źle w pracy i za radą podległej mu pracownicy nie czekając końca dnia pracy pojechał do domu. Małgosia powróciwszy ze swojej pracy zastała go martwego.
Długo zbierałem się z napisaniem o Nim. Ale w końcu uznałem, że Święto zmarłych, w ćwierćwiecze po śmierci będzie taką okazją.
Nie mam Jego zdjęcia. Andrzej nie lubił pozować do zdjęć.  Miałem kopię jednego z listów, którego oryginał już dawno przekazałem do Biblioteki Narodowej. Muszę go jednak wśród moich szpargałów odnaleźć. Może, wraz z wieloma innymi jego listami posłuży do rzetelnej biografii tego wybitnego bibliotekarza i bibliologa.






piątek, 1 października 2021

Sady i ogrody w poniemieckich gospodarstwach

 Przy większości poniemieckich gospodarstw rosło po parę drzew owocowych, które tu i ówdzie zasługiwały na miano sadu.
Tak było w gospodarstwie rodziców. Na ogrodzonej parkanem około ćwierćhektorowej łączce rosły trzy jabłonie, dwie grusze, chyba cztery śliwy i jedna dość rachityczna wiśnia. Dwie rozłożyste jabłonie rodziły niewiele jabłek, a jedna z nich właściwie tylko co drugi rok. Nie znałem się na rodzajach jabłek, starsi mawiali, że kosztele. Owoce były duże, kolorowe i słodkie. Część zjadaliśmy, a co się przed nami udało uchronić, tata zakopywał w pszenicy na strychu i wytrzymywały do świąt Bożego narodzenia. Druga rodziła jabłka późnym latem lub zgoła jesienią. Przypuszczalnie były to jonatany. Owoce były kwaskowate. Mama robiła z nich mus na jabłecznik lub na nadzienie do pieczonych w piecu nadziewanych bułeczek, które nazywaliśmy pieczonymi pierogami. Trzecia to była dość młoda papierówka. Rodziła obficie i zrywaliśmy owoce nie czekając aż dojrzeją. Bo słodkie stawały się przysmakiem dla robaków.
Jedna grusza rodziła klapsy. Druga późno owocowała,a owoce smakowały dopiero, gdy miąższ zaczynał brązowieć. Wiśnia rosła tuż przy murze części mieszkalnej domu, a że zasłaniała okno, tata regularnie przycinał jej gałęzie. Owoców, szklanek, wystarczało właściwie tyle, żeby je na bieżąco zjeść.
Śliwy w części rosły w sadzie, a w części w ogródku. Rodziły węgierki i podobne w kształcie i smaku śliwki w kolorze żółtym. Tylko miąższ tak łatwo nie odchodził od pestek. Na bieżąco były jedzone, mama robiła knedle (jak to u nas nazywane pierogami), a poza tym smażone były na powidła. Pamiętam, że tu i ówdzie pędzono ze śliwek bimber.
Z wszystkich zabiegów sadowniczych znany był tylko jeden: bielenie wapnem pni drzew owocowych późną jesienią. Kiedy zaczynały się mrozy, pnie jabłoni ogacane były słomą. Tata zostawiał dwa snopy zboża, które na Boże Narodzenie stawały w kącie pokoju, a potem wracały do stodoły, żeby ewentualnie wykorzystać je do ogacenia drzew w sadzie. Słoma była prosta, więc nadawało się do tego celu.
Wzdłuż płotu odgradzającego sad od drogi, a właściwie szerszej ścieżki wijącej się przez środek wsi, rosły krzewy malin, zaś w poprzek sadu, dzieląc go na dwie części, rosły krzewy czerwonych porzeczek i agrestu.
Porzeczki rosły też wzdłuż drucianego ogrodzenia przydomowego ogródka.
Trawa między drzewami była wypasana przez domowe zwierzęta. W niektórych gospodarstwach między drzewami stało kilka lub kilkanaście uli pszczół.


A w ogródku rosły też różne kwiaty ogrodowe: piwonie, mieczyki, astry i inne. Latem mama na niedzielę cięła je na bukiet i stawiała na stół.
A pośrodku było kilka grządek warzyw: marchewki, pietruszki, koperku, czosnku i chyba też sałaty.
Oprócz tego w gospodarstwach były ogrody warzywne. W naszym rosła kukurydza, wczesne ziemniaki, groch, fasola, ogórki, pomidory (ach, jak pachniały, gdy zaczynały dojrzewać!),dynie, słoneczniki, rzodkiew i mak. Młoda kukurydza była często gotowana i był to dla nas przysmak. Lubie do dziś. Dojrzała, gdy łodygi już obsychały, była łuskana (brało się dwie kolby ocierały z pewnym naciskiem jedna o drugą i sypało się ziarno. Na mąkę kukurydzianą, ziarnami podlejszego gatunku, z końcówek kolb, karmiło się kury. Rzucając po prostu przed nie takie nie do końca obłuskane kolby. Resztki szły na gnojowisko i razem z obornikiem stawały się nawozem.
Nikomu w latach pięćdziesiątych na wsi mak nie kojarzył się z narkotykiem. Chociaż według opowieści mego wuja gdy byłem mały mama robiła wywar z makowin, polewała nim łyżeczkę cukru, zawijała to w bawełnianą szmatkę i robiła z tego swego rodzaju smoczek. Powodował on, że zasypiałem i spałem do obiadu, a rodzice mogli iść w pole. Drugi taki dostawałem po obiedzie i spałem do wieczora.
A w ogóle jako dzieci wysypywaliśmy z makowin ziarenka na dłoń i zjadaliśmy. Były lekko gorzkawe, ale bardzo nam smakowały. Jesienią jednak po prostu wyłamywało się główki i ziarno wysypywało do garnków, a z nich przesypywało do bawełnianego worka. Służył do posypywania  chleba, bułeczek i rogalików, po utarciu w makutrze, do wypieków jako nadzienie, bo mama piekła też pyszne bułeczki nadziane utartym makiem, placek makowy i oczywiście makowiec, nazywany w naszych stronach zawijańcem. A na wigilię utarty mak służył jako składnik kutii.
Zdarzało się też, że mama odważała kilogramowe porcje wsypywała do bawełnianych, szytych przez siebie woreczków i wraz z innymi produktami rolnymi woziła do miasta na targ.
Z całą pewnością pewnością sad, nazywany przez rodziców, a w konsekwencji i przez nas, dzieci, sadkiem, oraz przydomowy ogródek były kontynuacją działalności gospodarzy niemieckich. Podobnie było w przypadku innych gospodarstw. Tyle, że powoli podupadały, co było widać zwłaszcza po ogrodzeniach, które tam, gdzie było to konieczne, było łatane, gdzie ogrodzenie zdawało się niekonieczne, murszało lub było do końca rozbierane. Drzewa owocowe były przycinane tylko w razie uschnięcia  gałęzi. A gdy drzewo uschło całe, z ziemi wystawał karcz. A jabłonie rodziły coraz mniej owoców.
Na tym tle wyróżniało się tylko gospodarstwo kierowniczki szkoły i jej męża oraz plebania. Acz i tu z latami dawał się we znaki brak środków na remonty. Widać było jednak staranność w utrzymaniu tego, co się zastało.




wtorek, 21 września 2021

Edukacja (a właściwie tresura) w III Rzeszy

 Wydawca książki (Znak) dał taki blurb "Książka ostrzeżenie przed tym, co może się stać, jeśli edukację naszych dzieci oddamy w ręce fanatyków". A mnie z każdą stronicą nachodziła myśl, co może się stać z polską szkołą, jeśli PiS porządzi jeszcze kilka lat, a Przemysław Czarnek nadal będzie ministrem nauki i edukacji.
W samą porę, u progu nowego roku szkolnego (i akademickiego) ukazał się reportaż, będący zapisem obserwacji i słów poczynionych w 1939 r. przez dyrektora szkoły amerykańskiej (ewakuowanej do Stanów po rozpoczęciu wojny) Georga Ziemera Jak wychować nazistę : reportaż o fanatycznej edukacji. Wydał ją w Stanach w 1941 r., a teraz nastała pora, że polskim czytelnikom dać przed oczy przestrogę przed złem, które może się zdarzyć.
Autorowi udało się dotrzeć do ministra wychowania i edukacji narodowej III Rzeszy dra Bernharda Rusta (taki Czarnek w mundurze SS i z większymi uprawnieniami, popełnił samobójstwo w dniu kapitulacji Niemiec, dzięki czemu uniknął stanięcia przed Trybunałem Norymberskim) i uzyskać zgodę na odwiedzenie placówek edukacyjnych na terenie  całego państwa.
Zaczęło się jak u Hitchcocka. Odwiedził szpitala, w którym taśmowo podstawiano łóżka z przygotowanymi do zabiegu młodymi kobietami. Jeden nacinał łono, drugi coś zeń wyjmował, a trzeci zaszywał ranę. Okazało się, że tak w wieku ośrodkach w Niemczech sterylizowano obce rasowo i ideologicznie kobiety. Następnie odwiedził kilka ośrodków, ulokowanych w hotelach i pensjonatach, często przejętych od Żydów, którzy na ogół trafiali do obozu koncentracyjnego, w atrakcyjnych miejscowościach od morza po góry. Zamieszkiwały je młode niezamężne kobiety, od nastolatek poczynając, które zaszły w ciążę. Były tam nie tylko przygotowywane do macierzyństwa, ale też intensywnie instruowane co do ich ról jako matek, a powinny według instruktorów (płci obojga) rodzić jak najczęściej i najwięcej i przygotowywać synów do przyszłych etapów edukacji aż do pójścia go wojska i gotowości bycia zabitym w służbie Fuehrerowi, a dziewczynki do ról kobiet, czyli rodzenia i usługiwania mężczyznom od gotowania potraw przez inne czynności gospodarcze i seksualne. 


I taką gotowość do tych zadań wpajać miały wszystkie kolejne przedszkola i szkoły (osobne dla dziewcząt i chłopców). Dziewczęta i chłopcy należeć musieli do organizacji dziecięcych i w ich ramach odbywać intensywne ćwiczenia - gimnastykę, wyczerpujące kilkugodzinne marsze, zajęcia terenowe, a w czasie przerw szkolenie polityczne. Dziewczęta poza tym w rolach dorosłych kobiet (szycie, cerowanie, gotowanie itp.), chłopcy do ról przyszłych żołnierzy. Bywało, że dzieci docierały do celu kompletnie wyczerpane i już w czasie marszu wymagały pomocy medycznej.
Kolejne etapy edukacji (po szóstym, dziesiątym, czternastym i osiemnastym rokiem życia) kończyły się uroczystymi promocjami, z udziałem prominentnych funkcjonariuszy NSDAP lub SS i wstąpieniem do kolejnych organizacji. Najwyższym stopniem było wstąpienie do Hitlerjugend w 14 roku życia. Kto odpadł na którymś etapie, wypadał z systemu edukacji i przestawał być przedmiotem zainteresowania państwa. A bywało, że i ich rodzice tracili szanse na awans zawodowy. Dlatego niektórzy zmuszali dzieci do starań nad ich siły, nie troszcząc się o ich zdrowie fizyczne i psychiczne. Owszem, w szkołach uczono też innych przedmiotów, ale wszystkie były podporządkowane ideologii nazistowskiej. Np. w ramach geografii nauczano, które ziemie i kraje Niemcy zdobędą, gdzie zlokalizowane złoża będą służyły Niemcom, lekcje historii miały służyć wskazaniu bohaterstwa Niemców i złoczyństw innych narodów wobec Niemców, a język i kultura Niemiec pokazaniu wyższości języka, kultury i literatury niemieckiej. Autor cytuje fragmenty utworów prozy i poezji niemieckiej, bajek dla dzieci oraz teksty pieśni. Nawet bajki miały służyć indoktrynacji!
W systemie nazistowskim odrzuca się religie tradycyjne i zastępuje religią jaką jest nazizm, odrzuca się demokrację i wyśmiewa państwa demokratyczne. Materiałem poglądowym są zdjęcia ze Stanów Zjednoczonych w okresie Wielkiego Kryzysu, jako czołowego państwa demokratycznego. Kto by się bowiem przejmował chronologią, gdy idzie o indoktrynację!
Zdumiewać może głębokie zindoktrynowanie, graniczące z kompletną demoralizacją kadry nauczycielskiej. Ze względu na  metody ich pracy i stosunek do wychowanków nazywa ich nie nauczycielami tylko instruktorami. Sugeruje zresztą rozumienie słowa "Erziehung" w nazwie ministerstwa nie jako "wychowanie", lecz właśnie "instruktaż".
Autor chyba nie zdążył odwiedzić uczelni wyższych, więc opisał system kształcenia "akademickiego" na podstawie dostępnych mu dokumentów. Młodzi ludzie byli kierowani na uczelnie zgodnie z potrzebami państwa, bez oglądania się na ich uzdolnienia i aspiracje. Semestr trwać miał 2 miesiące, z możliwościami urlopów na szkolenia ideologiczne. Biblioteki uczelniane wytrzebiono z publikacji uznanych za nieprawomyślne lub były dziełem osób obcych rasowo.
Z książki nie wynika, że równie silnie poddany rygorom wychowania do służenia Hitlerowi i śmierci, panował także na wsi. Odwiedzał bowiem tylko zlokalizowane poza miastami zakłady dla niezamężnych matek i obozy dziecięce. Ale i tak uzyskał efekt przerażający i nie całkiem nieprawdopodobny. Gdyby tylko Czarnek dostał od kaczelnika wolną rękę...
Tekst autorski poprzedził wstępem prof. Bogdan de Barbaro, który wskazał, że zło można ludziom wpoić, zwłaszcza gdy oswaja się z nim od dzieciństwa i stwarza warunki dla jego czynienia. Co  od paru lat sami możemy obserwować


Jak wychować nazistę. Reportaż o fanatycznej edukacji - Ziemer Gregor |  Książka w Sklepie EMPIK.COM





niedziela, 29 sierpnia 2021

Wieś dolnośląska po wojnie. Rośliny uprawne

Rośliny okopowe. Jako warzywo siało się buraki czerwone. Na tyle, żeby w zależności od wielkości rodziny wystarczyło wczesnym latem na boćwinę, a potem na barszcz i ćwikłę. A liście z dojrzałych buraków szły na karmę dla zwierząt. Nie znam przypadku, żeby przygotowywano buraczki na ciepło. Dlatego czymś niespotykanym było dla mnie, moich kolegów i koleżanek, gdy podczas wycieczki do Warszawy podano nam buraczki na ciepło. Wyglądały niezbyt zachęcająco, ale ponieważ byliśmy przed wycieczką poinstruowani, jak zachować się w restauracji, czyli m.in. wszystko zjeść, więc nie było rady. Ale kiedy nie bez pewnej niechęci zjadłem pierwszy kęs, okazały się niezwykle smaczne. Kiedy o tym opowiadałem w domu, wywołałem zdziwienie u rodziców.
Poza tym w przeważającej większości gospodarstw siano buraki cukrowe. Od kilkudziesięciu arów do hektara. Było z tym kupę roboty. Bo kiedy wzeszły, trzeba było je przerywać, czyli usuwać nadmiar tych zasianych, żeby odstęp między mającymi nadal rosnąć wynosił ok. 15 cm. A przy okazji usunąć chwasty, przede wszystkim perz. Od dzieciństwa uczestniczyliśmy w tej pracy. A późnym latem wykopywało się okazałe korzenie, zgrubnie oczyszczało motyką lub łopatą i zrucano na stos. A potem odwoziło do punktu skupu w sąsiedniej wsi. Liście przeznaczano do skarmiania zwierząt na bieżąco, a resztę zakopywało w kopcach na kiszonkę. Proces chemiczny zachodzący w kopcach sprawiał, że ona zimą nie zamarzała. Ale wydzielała specyficzną intensywną woń. Zresztą gospodarstwa wiejskie to była mieszanka miłych aromatów, gdyż przy domach były ogródki kwietne, ale w większych gospodarstwach poniemieckich na podwórzu mieściło się gnojowisko. Żeby nie trzeba było daleko wywozić z chlewów, stajni czy obór zabrudzonej przez zwierzęta ściółki. Efekt był taki, że latem w mieszkaniach nie można było opędzić się od much. W naszym gospodarstwie tata wyznaczył miejsce na gnojowisko za stodołą, więc obornik wywozić trzeba było taczką. To była cena za mniejszy smród i mniej much.
Siało się również buraki pastewne, do skarmiania zwierząt domowych. A niektórzy gospodarze uprawiali buraki nasienne.  Wymagały one większej staranności w uprawie. Decydowali się na nią nieliczni, bo plony były niepewne. Po prawdzie nie wiem, czy sprzedawało się już wymłócone ziarno, czy oddawało się wraz z suchymi łodygami i liśćmi. 

wtorek, 17 sierpnia 2021

Andrzej

Gdzieś na początku lipca zadzwoniłem do Andrzeja Romańskiego, żeby po kilku miesiącach znów razem wypić piwo, albo dwa. Telefon odebrała żona informując, że mąż jest ciężko chory. Nagle organizm odmówił posłuszeństwa i wszystko wskazywało na to, że to efekt zaniedbań związanych z cukrzycą. Nawet nie wiedziałem, że na nią cierpi. Choć cierpienie to chyba niewłaściwe słowo, skoro Andrzej żył, jakby nigdy nic. Telefonowałem potem średnio co dziesięć dni w nadziei już nie na to, że sie spotkamy, lecz że zdrowie choć trochę się poprawiło i chociaż zamienimy kilka słów. Niestety, nadzieja topniała z każdą rozmową z panią Haliną, której nie pozostało nic innego, jak czuwać nad chorym, karmić i pielęgnować. Podobno reagował na przekaz telewizyjny.
A wczoraj otrzymałem telefon, że  dzień wcześniej, 15 sierpnia,  zmarł.
Poznałem Go w 1985 r. jako kierownika Oddziału Magazynów Biblioteki Uniwersyteckiej. Już w pierwszym tygodniu mego urzędowania przyszedł z wnioskiem o ukaranie zwolnieniem pracownicy za karygodne zachowanie w miejscu pracy. Pierwszy raz w moim życiu zawodowym miałem komuś powiedzieć, że bedzie zwolniony dyscyplinarnie. Na szczęście kobieta sama uznała swoją winę i poprosiła o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron, na co przystałem z ulgą, a kierownik magazynów uznał to rozwiązanie za wystarczające.

niedziela, 15 sierpnia 2021

Wieś dolnośląska w kilka lat po wojnie. Roślinność uprawna

Zastanawiając się nad treścią tego, co chciałbym tu napisać, uświadomiłem sobie jak wiele jest do opisania. 

Przez cały czas PRL-u prywatna gospodarka rolna była rozdrobniona i wielokulturowa. Zwłaszcza w tak małej wsi, jak Uniejowice, w której  przez pierwsze blisko 15 lat po wojnie nie było sklepu, a do najbliższego miasta można było dostać się tylko pieszo lub zaprzęgiem konnym. Owszem, przejeżdżały dość regularnie samochody ciężarowe z naczepą przykrytą plandeką i wyposażoną w ławki wzdłuż burt i z jedną pośrodku. Ale przewoziły one robotników do kopalni rud miedzi w odległych o kilkanaście kilometrów Iwinach w połowie drogi do Bolesławca lub w Wilkowie za Złotoryją. Dojeżdżało do nich po kilka osób z naszej wsi, ale nikogo więcej nie zabierano. Chyba że za danie w łapę kierowcy. Dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych podobne pojazdy, zwane popularnie budami, zaczęły jaździć jako pasażerskie pod firmą PKS. Kilka lat później pokazały się autobusy "San". Pamiętam, że taką budą, a potem już  autobusem jeździłem z mamą do Złotoryi na targ i pomagałem sprzedawać jaja, a potem byłem prowadzony do fryzjera.
Umożliwiły one dojazd paru osobom do pracy w Złotoryi oraz uczniom tamtejszego liceum i szkół średnich w Legnicy. Ci drudzy w Złotoryi przesiadali się na pociąg.
Więc gospodarstwo rolne musiało zapewnić nie tylko wywiązanie się tzw. obowiązkowych dostaw (mój tato musiał co roku dostarczyć za psi grosz, za mniej więcej połowę ceny urzędowej, dwie tony zboża ii 260 kg żywca), ale i zaspokoić potrzeby żywnościowe rodziny. Siano więc i sadzono zboża, rośliny okopowe, pastewne, oleiste, warzywa i drzewa owocowe. W ogrodach hodowano też rośliny ozdobne.

piątek, 6 sierpnia 2021

Jaś i Małgosia w Ameryce

Trudno inaczej zatytułować wrażenia z lektury książki Ann Patchett Dom Holendrów (Znak. 2021), niż nie nawiązując do baśni braci Grimm Hansel und Gretel. Tak zresztą zatytułowała ją recenzentka powieści w "Newsweeku".
Oto rodzeństwo, jedenastoletni Danny i jego o kilka lat starsza siostra Moeve mieszkają sobie w wygodnym domu, który ich ojciec, zajmujący się handlem nieruchomościami, zakupił i doprowadził do wspaniałości. na przedmieściach. Zbudowała go na początku minionego stulecia zyjąca dostatnio rodzina holenderska. Nowy właściciel, który kupił dom w nadziei, że zamieszka w nim z zoną i dziećmi, dba zresztą, żeby dom tej "holenderskości" nie stracił. Powiesił tylko portret swojej córki. Miał to być portret żony, ta jednak nie zgodziła się. W ogóle zdał się jej ten mieszczański przepych niestosowny. Ale skoro już ściągnięto wziętego malarza... Żona jednak wnet opuściła rodzinę i wyjechała do Indii. Rodzeństwo jednak czuje się tu bezpieczne. Ojciec jest wprawdzie zajęty, ale nimi zajmują sie dwie służące, okazując im daleko posuniętą, nieomal macierzyńską troskę. Oboje się uczą, a tylko w weekendy Danny towarzyszy ojcu w zbieraniu czynszu od lokatórów mieszkań. 
Pewnego dnia w domu pojawia się młoda kobieta, najwidocznie nowa miłość ojca. Niedługo potem przyprowadza kilkuletnie córki, z którymi rodzeństwo znajduje wspólny język. Po ślubie, połączonym z hucznym weselem, nowa żona ojca wprowadza swoje porządki, wobec których iojciec zdaje się pozostawać bierny i bezradny a gdy ginie podczas remontu kupionego kolejnego domu do remontu, macocha każe się Danny'emu i Moeve wyprowadzić. Na szczęście  siostra, która zdążyła skończyć college w Nowym Jorku i znalazła sobie stałą pracę, dzięki czemu mogła wynająć mieszkanie. Małe, ale rodzeństwo musi się nim zadowolić.
I to jest początek powieści, napisanej rzec można w w tradycyjny sposób. Narratorem jest Danny, który raz opowiada historię z perspektywy nastoletniego chłopca, raz zaś jako dojrzały stateczny mężczyzna, który mimo ukończonych studiów medycznych (skąd na to wziął pieniądze dowie się czytelnik powieści) poszedł w ślady ojca. 
Akcja niepozbawiona jest kolejnych damatycznych zdarzeń, a powieść kończy się zgoła nieoczekiwanie i mimo wszystko optymistycznie. Jak to w baśni. I jak to w baśni zawiera morał. Ale chyba nie uchodzi podawaćgo tutaj na tacy



niedziela, 25 lipca 2021

Wieś dolnośląska po wojnie. Flora

Ze względu na bogactwo roślinności, z jaką spotykałem się jako dziecko, mniej więcej osiem - dwanaście lat po wojnie, podzielę ją na kilka grup: uprawne i dziko rosnące, a uprawne na zboża, ozdobne i inne. Ale występowały też formy pośrednie. Dlatego czasem pisząc o jednych roślinach, wspomnę o innych.
Tym razem o dziko rosnących.
Były w naszym pobliżu lasy i zagajniki. Nasze gospodarstwo stało nad wysoką, stromą skarpą nad rzeką Skorą, która płynęła skrajem doliny sprawiającej wrażenie koryta dawnej wielkiej prarzeki. Skarpę porastały drzewa i krzewy liściaste: dęby, jesiony, lipy, leszczyny, a przy samej drodze, a wlaściwie ścieżce, którą chodziłem do szkoły, także krzewy leszczyny oraz dziko rosnące maliny i jeżyny. Po tej stromej skarpie jako dzieciaki zjeżdżlśmy na tyłkach nad rzekę, zatrzymując się na pniach drzew, rzeby nie nabrać impetu. Na dole, nad samą rzeką przeważały pokrzywy, trawa i kępy  łopianu. Babka mego kolegi zrywała łópian, na którym piekła chleb, a nasi rodzice zrywali pokrzywę, która posiekana na sieczkarni lub ręcznie była składnikiem karmy dla zwierząt domowych, głównie świń. Przed świętami wielkanocnymi zrywaliśmy tam także barwinek do strojenia koszyczków ze święconką. Właściwie na wsi były to wtedy całkiem spore koszyki, z którymi późnym latem i jesienią chadzało się na grzyby. Czasem wystarczyło wyjść tylko z domu i już w górnej części skarpy uzbierać całkiem sporo opieniek.
Z rosnących tu młodych galęzi lipy robiliśmy sobie gwizdki i fujarki. Ostukiwało się rękojeścią scyzoryka wycięty kawałek gałęzi, dzięki czemu dało się wyjąć drewno, z którego wycionało się ustnik i zatyczkę, a na korze wycinano jeden otworek na gwizdek lub kilka na fujarkę. Z gałęzi jesionu robiliśmy łuki, a z gałęzi leszczyny wędziska do wędek. Proce robilismy z czego się dało.
Mielismy też w pobliżu las, podzielony, raczej umownie, jako przedłużernie miedz z obu jego strron. W przeważającej części liściasty mieszany, a do naszego gospodarstwa należał też młody brzeźniak. Też rosły tu opieńki, gąski, a czasem trafiły się podgrzybki, a raz znależliśmy prawdziwka. Już wspomniałem, że tata wysłał nas znów do lasu, bo borowiki rosną gromadnie. Wrócilismy i rzeczywiście, w tym samym miejscu  były jeszcze dwa mniejsze.
Drzewo z lasu slużyło, jak nietrudno sie domyślać, jako opał. Latem i jesienią przynosiło się lub zwoziło chrust, czyli opadłe gałęzie. Czasem przycinano gałęzie na zeschnięcie. Ale także po prostu ścinano. Zdaje się, że przez pierwsze lata po wojnie na dziko. Kiedy już chodziłem do szkoły trzeba było ubiegać się w prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej (dopiero w 1975 r. przwrócono urzędy gminy) o asygnatę. Przyjeżdżał agronom lub leśniczy, zaznaczał drzewo przeznaczone na ścinkę, a jego decyzja dawała podstawę do wydania asygnaty. Pamiętam, że   z pnia (chyba) lipy, tata zrobił płozy do sań. Wystrugane dyle miękły w stosie obornika, wyjmowane były, żeby je z pomocy grubego druta podgiąć, znowu zakopać w oborniku i za którymś razem wyglądały już jak płozy. Trzeba je było połączyć drążkami, a na wierzchu zbudować "podłogę i otoczyć łatami z obu stron.
Jednego dęba tata oddał do kościoła na podłogę, gdyż gdzieś do końca lat pięćdziesiątych była w nim tylko posadzka i zimą wiernym diokuczał ziąb. A gałęzie i konary po wyschnięciu poszły na opał.

wtorek, 20 lipca 2021

Inni/Obcy na wsi dolnośląskiej po wojnie

Właściwie wszyscy byliśmy obcy. Dla kilku niemieckich rodzin, ktore pozostawiono na kilkanaście lat, bo znali maszyny i urządzenia w majątku (tak przez lata nazywano potocznie PGR), mieszkających tu od pokoleń, obcy byli wszyscy, który tu osiedlono lub sami znaleźli tu swoje miejsce. Dla nas obca była ta garstka Niemców, mieszkających za rzeką, którzy pewnie od przedwojnia byli pracownikami w tym majątku. Zostawiono ich, gdyż umieli obsługiwać maszyny i urządzenia, z którymi przybysze zetknęli się chyba pierwszy raz w życiu. 
Wiedli oni swój odrębny żywot. Nie spotykało ich się (chyba) w kościele, ani w sklepie, bo go długo nie było. Chodziło się ze dwa kilometry do sąsiedniej wsi lub do odległej o około siedem kilometrów Zlotoryi. Kto miał - poniemiecki - rower, jechał rowerem, po wieksze zakupy jeździło się zaprzężonym w konia wozem. W majątku była jeszcze bryczka, którą wożono dyrektora PGR-u. Z wyjątkiem naszego sąsiada, który opowiadał, że był na robotach w Niemczech, ojca mego najbliższego kolegi, nikt też nie znał niemieckiego. Syn naszej sąsiadki, samotnej wdowy, zanim poszedł do szkoły, był prowadzany przez kładkę na rzece do jednej z rodzin niemieckich. Stał się pupilkiem seniora domu, który nauczył go podstawowycyh niemieckich zwrotów. Na nic mu się to zresztą zdało, poza tym, że mógł zaimponować mamie i kolegom.
Spotkalismy się parę lat temu, pamięta jeszcze te dni u dziadka i z sentymentem je wspomina.
Kiedy zacząłem chodzić do szkoły, chodzili tam dwaj czy trzej niemieccy chłopcy. Ich rodzice musieli po prostu wykonywać obowiązek szkolny. Nauczyli się jakoś rozmawiać z nami, a my z nimi, ale bliższych relacji koleżeńskuch między nami nie było. Zimą my chodziliśmy na swoje górki, żeby zjeżdżać na poniemieckich sankach lub nartach, oni za rzeką mieli swoje. Ich rodzicom chyba też nie zależało na integracji swoich dzieci.
Jakoś wiosną 1958 r. (byłem w trzeciej klasie) pod naszym domem droigą, którą nikt wozem nie jeździł, przejechała pędem bryczka z rozśpiewaną gromadą ludzi. Okazało się, że Niemcy w ten sposób żegnali się ze swoim Heimatem. Bryczka zresztą rozkraczyła się na mostku na młynówce i gdy rano szlismy do szkoły natknęlismy się na jej resztki. A Niemców tego dnia odstawiono na stację kolejową w sąsiedniej wsi.
Polscy osiedleńcy też byli wzajemnie obcy. Co prawda większość nowych mieszkańców stanowili przesiedleńcy z tej samem gminy w powiecie buczackim (woj. stanisławowskie), ale byli też osiedleńcy z dzisiejszej  Białorusi, osadnicy wojskowi, tacy jak m.in. mój ojciec, ludzie wracający z robót, mający juz zamkniętą drogą do swych domostw "za Bugiem" oraz tzw. centralacy, czyli przybysze z Kieleckiego, Mazowsza czy Welkopolski.

niedziela, 11 lipca 2021

O rządach soldateski birmańskiej rysunkiem

Nie wiem, czy większość trafiających na mój blog, zgodzi się ze mną, że my, w środku Europy bardzo mało wiemy o Birmie, którą rządząca junta nazwała sobie Mjanma. Wiadomo mniej więcej, że leży gdzieś na Dalekim Wschodzie, na południe od Chin, a krzyżówkowicze wciąż mając do wypełnienia diagram jako nazwę stolicy wpisują Rangun, choć już kilkanaście lat temu soldatesca przeniosła ja do miasta Naypyidaw. A właściwie do punktu w centrum państwa, w którym najpierw zbudowano urzędy, nawet bez infrastruktury mieszkaniowej dla urzędników, a dopiero potem zbudowano miasto. Przez pierwsze tygodnie urzędnicy zmuszeni byli spać w biurach.
A stolicę przeniesiono pod pretekstem lokalizacji oddalonej od morza, a więc z mniejszym zagrożeniem ataku z morza. A faktycznie żeby zejść z oczu turystom. Nie wiemy nawet, że jest to państwo o terytorium przeszło dwukrotnie większym od Polski. Interesujący się polityką międzynarodową wiedzą pewnie o laureatce Pokojowej Nagrody Nobla Aung Sun Sui Kyi, która większość życia spędza w więzieniach i areszcie domowym. W bieżącym roku, po czterech latach jej rządów władzę znów objęła junta, a Aung Sun znów znalazła sie w więzieniu. 

sobota, 3 lipca 2021

Wakacje z książką

Ostatniego dnia czerwca wróciliśmy z drugiej, ale nie ostatniej tury wakacji. Tym razem współnie z bratankiem i jego żoną wybralismy się do Łęknicy. Oni mieli wprawdzie zamiar pojechać razem z nami na północ Ziemi Lubuskiej, ale przyjrzawszy się naszej propozycji, uznali, że jest atrakcyjna. Bo nazwa miasteczka niewiele lub zgoła nic wielu nie mówi.
A właśnie tu znajduje się polska część Parku Mużakowskiego, przedzielonego graniczną rzeką Nysą Łużycką. Jest to największy w Europie (ponad 700 ha) park w stylu angielskim. Atrakcyjna jest zwlaszcza częśc niemiecka stanowiącej skraj miasteczka Bad Muskau, ze znakomicie utrzymanym pałacem oraz budynkami gospodarczymi i stawem. W parku zaś zachwycają wielosetletnie platany i inne drzewa o pniach o blisko metrowej średnicy. Z pni drzew, które obumarły wyrastają z kolei nowe, młode drzewa. Po polskiej stronie, w znacznej części zalesionej, znajduje się obszerne  arboretum, ale drzewa nie mają tabliczek z onaczeniami nazw, miejsc pochodzenia czy zwięzłą charakterystyką. Są tu też malownicze mosty nad dolinami, bo teren jest pofałdowany.
Po drugiej stronie Łęknicy wchodzi się na dlugą ścieżkę Geoparku Łuk Mużakowa, którego atrakcją są stawy będące efektem zalania wyrobisk po dawnych kopalniach węgla brunatnego bądź zapadlisk spowodowanych przez okoliczne kopalnie. Dwa i pół dnia, w upałach wystawczyły, żeby z przerwami na posiłki obejść najciekawsze miejsca. Przydałyby się jeszcze dwa, żeby zrobić sobie spacery mniej intensywne po najciekawszych miejscach i wybrać się do miasteczka Bad Muskau.
Tam zrozumiałem sens tekstu piosenki śpiewanej swego czasu przez Janusza Rewińskiego frazy "Zigaretten nach Berlin". Otóż wzdłuż drogi wiodącej  z Żar do mostu na Nysie na odcinku miasta Łęknica stoją sklepy i kramy z szyldami "Zigaretten" sprzedające całe pakiety papierosów, sześcio - i czteropaki piwa, wódek itd. Stoi też kilka stacji paliw. Z pewnością wyraźnie sprzedających paliwo taniej niż po drugiej stronie rzeki.
A mieszkalismy w ładnym pensjonacie "UNESCO" przy ul. Nabrzeżnej, bo faktycznie zlokalizowana jest na brzegu parku. Do każdego z dwóch wejść nie dalej niz 400 m, a co najważniejsze oddalonym od ruchu ulicznego. Za to z dużym, i do tego bezpłatnym, parkingiem.

czwartek, 24 czerwca 2021

Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich kurczy się

Byłem wczoraj na pierwszym "na żywo" zebraniu koła Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich po złagodzeniu przebiegu pandemii i związanych z nią obostrzeń. Sprawozdawczo-wyborczym, bo właśnie dobiega kolejna czteroletnia kadencja władz organizacji na wszystkich szczeblach. Przygotowam się, czyli zamierzałem zgłosić dwa - trzy pomysły działań, które miałyby wyprowadzić lokalne struktury poza schemat "od Dnia Bibliotekarza do Dnia Bibliotekarza". Okazało się, że zebranie było tylko sprawozdawcze.
Mając doświadczenie w zakresie procedur demokratycznych zasugerowałem, żeby przed wyborem komisji mandatowo-skrutacyjnej dokonać zgłoszeń kandydatów do zarządu, gdyż w skład komisji nie mogą wchodzić osoby kandydujące na funkcje. Gdyż w przeciwnym razie zamknęłoby się trzem osobom drogę do kandydowania na funkcje.
I zaczęło się. Nikt z zebranych nie zgodził się kandydować na przewodniczącą (bo z mężczyzn byłem tylko ja i jako niedawno dopisany do koła, złożonego z bibliotekarzy zatrudnionych w bibliotekach publicznych, a do tego emeryt, nie mogłem być brany pod uwagę. Niemal każda zgłaszana koleżanka (po fachu), z jednym tylko wyjątkiem, wymawiała się, że jest "na wylocie", to znaczy w wieku bliskim emerytalnego.
Zaproponowałem, żeby za dwa tygodnie zwołać zebranie w drugim terminie, a tymczasem może ktoś w drodze rozmów zgodzi się pełnić funkcję, co pozwoli też na wybór sekretarza i i skarbnika, czyli funkcji mniej eksponowanych. Zebrani uznali jednak, że trzeba wyzbyć się zludzeń.
Padła więc uchwała o rozwiązania koła. A to oznacza, że nikt z członków SBP nie będzie reprezentował zrzeszonych wobec dyrekcji biblioteki i bibliotekarze bibliotek publicznych Wrocławia nie będą mieli swego delegata na zjazd oddziału i okręgu SBP. O ile jeszcze liczba kół w oddziale wrocławskim jest wystarczająca do kontynuowania jego działalności.
Przy okazji okazało się, że rozwiążaniu uległo też koło przy Dolnośląskiej Bibliotece Pedagogicznej i w całym Wrocławiu ostało się tylko koło w Insntytutach Psychologii i Pedagogiki przy Bibliotece Uniwersyteckiej. Po powrocie do domu zajrzałem na stronę internetową Stowarzyszenia. W dorocznych sprawozdaniach zbiorczych Zarządu Głownego przeczytałem, że zjawisko kurczenia się Stowarzyszenia ma charakter ogólnopolski. Oczywiście w różnym natężeniu. Bodaj tylko w jednym okręgu odnotowano powstanie nowego koła.
Oczywiście pojawiły się utyskiwania na biblioteczną młodzież. Nie chciałem zaogniać sytuacji, ale wręcz prosiło się o spytanie, czy choc raz urządzono spotkanie młodych pracowników, spytano jak widzą swoją pracę teraz i w najbliższych latach, czy wiedzą coś o SBP jego działalności i czy nie widzą w nim swego miejsca. A jesli nie widzą, to dlaczego. Dyskusja z pewnością dałaby jakieś wnioski jak nie dla młodych, to dla działających, bo skorygowałaby być może ich aktywność.
Wniosek zasadniczy wydaje się oczywisty: Stowarzyszenie gwałtownie się starzeje, a młodsze i średnie pokolenie nie widzi powodu, żeby do niego należeć i działać na rzecz swego środowiska zawodowego.

wtorek, 22 czerwca 2021

Dzieciństwo w autobiograficznej twóczości pisarzy

Sam mający wiejskie dzieciństwo rzuciłem w bibliotece okiem na książkę, którą dwa - trzy lata temu nabyłem do biblioteki. Ale wprowadzając tzw. metadane do katalogu poprzestałem na akceptacji hasła przedmiotowego (Dzieciństwo w literaturze - 20 w.) z katalogu centralnego. Być może moim wkładem były hasła biograficzne osób, Branko Ćopićia (1915-1984) i Tadeusza Nowaka (1930-1991) których  opowiadania o charakterze biograficznym stały się asumptem do analizy kulturowej dzieciństwa w Serbii i Polsce w pierwszej połowie 20 wieku. Poproszę więc koleżanki, z którymi jeszcze rok temu pracowałem, żeby dodały hasła "Dzieci wiejskie - Serbia - 1900-1950" i "Dzieci wiejskie - Polska - 1900-1950". Bo według poetyki twórców katalogu hasła podawane są na ogół w liczbie mnogiej, ale np. "Oko" akurat w liczbie pojedyńczej.
Książka początkowo zdała mi się mało odkrywcza, gdyż moje dzieciństwo było dość podobne. Ale zwróciła moją uwagę na otoczenie, w którym ja wzrastałem czterdzieści i dwadzieścia lat temu, ale którego elementy zdały mi się tak naturalne, że uznałem za niewarte baczniejszej uwagi. A przecież mój świat roślin i zwierząt,tzw. Inny - w moim przypadku Niemcy, Cyganie (wtedy nikt nie mówił o Romach), Ukraińcy czy Rosjanie oraz swoista kategoria Innego, którym dla osiedleńców z Kresów Wschodnich byli nielicznie "centralacy" - miał swój koloryt, nieznany nie tylko dzieciom miejskim, ale i współczesnym dzieciom na wsi.

piątek, 18 czerwca 2021

W Kołobrzegu z książką

Jako seniorzy mamy przywilej urządzania sobie  ferii i wakacji w dowolnym terminie, a także tu i ówdzie korzystać z ulg w opłatach. Dlastego też wybralismy się na tygodniowy pobyt w Kołobrzegu w ostatnim możliwym terminie przed sezonem letnim.
I trafiliśmy znakomicie. Wbrew wcześniejszym prognozom było - umiarkowanie - ciepło i pogodnie. Od 19 do 23 stopni i tylko jednego przedpołudnia lekko popadało. Po południu znów było jaqk należy. 
Odbywaliśmy długie spacery, najczęściej po tych samych szlakach, bo to jednak niewielkie miasto. Najczęście promenadą nadmorską do latarni morskiej i ewentualnie do końca falochronu, a w drugą strone do Parku Fredry. Oczywiście nie można było nie pójść do rynku i nie zobaczyć bazyliki, także od środka. Nie miałem nigdy w historii posiadania smartfona z krokomierzem tygodnia ze średnią ponad 12 000 kroków.

Na miejscu okazało się, że wymóg certyfikatu o zaszczepieniu, o czym uprzedzono nas telefonicznie uprzedzono, traktowany jest nader serio. Nie mielismy go, tzn. ja miałem, ale nie wydrukowany a QR code sfotografowałem w sposób niepełny, ale mielismy karteczki z datami zaszczepień i miła lielęgniarka dyżurna mogła dzięki temu nam je wydrukować. Karmiono nas hojnie i smacznie. Kiedy nie dojadłem ziemniaków i jarzyn podczas pierwszego obiadu i usprawiedliwiłem się, że wszystko było bardzo smaczne, ale to dla nas  za dużo, pani z personelu odpowiedziała podziękowaniem i dodała, że kto ru przyjechał w nadziei, że schudnie, może już wracać do domu. Jednak zostaliśmy, a w domu okazało się, że jednak nieco zrzuciłem z wagi, a zonie nie przybyło. Może dlatego, że jej średnia dzienna kroków oscylowała wokół 8000 kroków. Co i tak jest jej rekordem.
Czytałem malo. Właściwie głównie w czasie "popasów" w spacerach. Zawsze bowiem miałem ze sobą książkę lub numer "Newsweeka" czy "Tygodnika Powszechnego". Zamawiałem sobie piwko lub kawę i czytałem. No i trochę przed zaśnięciem. Zasypiałem jednak szybciej niż zwykle.

czwartek, 3 czerwca 2021

Ala/Ola

Zmarłą kilka dni temu moją koleżankę z czasów wspólnej pracy w Bibliotece Uniwersyteckiej Aleksandrę Krauze po przejściu na "ty" długo nazywałem Olą, zanim zorientowałem się, że mówiono o i do Niej Ala. Zanim w końcu się przestawiłem raz była dla mnie Olą, raz Alą.
Ale właśnie nasza wspólna koleżanka powiadomiła mnie, że Ala nie żyje, że dopadł ją rozległy atak serca. Akurat Ją, osobę pełną energii i zdawało się, że zawsze pogodną, pogodzoną z całym światem, a przynajmniej tą dobrą jego stroną. Bo z tym co złe,  szczerze była na kontrze.
O jej postawie życiowej tak naprawdę przekonałem się dopiero kilka lat temu. Na jakimś proteście przeciwko temu, co wyczynia obecna szajka rządząca zdziwiłem się, dostrzegłszy Ją wśród manifestujących, a ona zdziwiła się moją obecnością. Powiedziałem jej, że zwykle po drodze z protestu zahaczam o jakiś pub i przy piwku zamieszczam informację na Facebooku, okraszoną jakimś zdjęciem. Oczywiście, tym razem zaprosiłem ją, a potem stało się to naszą nową świecką tradycją. Z uwagą i zaciekawieniem słuchałem jej uwag, zwierzeń i obserwacji, spoza których wyłonił się w moich oczach obraz osoby refleksyjnej o jasno sprecyzowanej postawie życiowej w życiu prywatnym, zawodowym i w relacjach społecznych. Swoją obecność na manifestacjach wyjaśniła dokładnie tak, jak ja wyjaśniam wątpiącym swoją. Że złej władzy tym sposobem się nie obali, ale trzeba swą obecnością dać świadectwo własnej niezgody na jej ekscesy.

niedziela, 30 maja 2021

Zagłada w obrazkach

Książki obrazkowe zajmują coraz więcej miejsca na rynku wydawniczym. I coraz częściej tak wlaśnie są nazywane, a nie jak dotąd komiksami. I nie są to już tylko historie fikcyjne, ale także publikacje popularyzujące naukę. 
Pisząc to ostatnie zdanie przypomniałem sobie czytaną  w dzieciństwie obfitującą w liczne  rysunki książkę wybitnego fizyka Arkadiusza Piekary, zdaje się, że to było O maszyniście Felusiu, który był mędrcem (Nassza Księgarnia, 1954), choć nie jejstem pewien,  bo samej okładki, którą ilustrowana jest oferta kupna tej książki na Allegro, nie pamiętam. Tak czy owak na przykładach startu, rozpędzania się, brania zakrętów i hamowania pociągu, ilustrowanych rysunkami przedstawiającymi ruch ludzi w przedziałach i  towarów na odkrytych wagonach autor zilustrował zjawiska z zakresu mechaniki: impet, siłę odśrodkową, ich zależność od masy itd. Kiedy więc w szóstej klasie mieliśmy lekcje fizyki z mechaniki, tak często wyrywałem się do odpowiedzi, że w końcu  nauczycielka poprosiła, żebym przestał mędrkować.
To jeszcze nie była książka obrazkowa, bo na każdej stronie były po dwa, trzy lub cztery obrazki ilustrujące tekst, który objętościowo zdecydowanie przewyższał czarno-białe rysunki. Ale przypomniała mi się nie bez kozery.
Pierwsza książka obrazkowa, z jaką się mierzyłem były Kroniki birmańskie, a właściwie reportaż z kilkunastomiesięcznego pobyty w Birmie, nazywającej się obecnie Myanmar, narysowany i opowiedziany przez Guy Delisle. Ale nie doczytałem do końca. Trudno mi się było oswoić z konwencją. Ale drugą, tym razem powieść obrazkową Czarny nenufar, narysowany przez Didiera Cassegraina, o której tu pisałem*, przeczytałem szybko i z żalem zamykałem. Przeczytałem też w tej formie opowieść o Franzu Kafce.

środa, 26 maja 2021

O memach jako współczesnej satyrze politycznej

Parę dni temu skopiowałem na swoim Facebookowym profilu prześmiewczy mem z użyciem zdjęcia Kaczyńskiego. Oprócz dziesiątek lajków dodano kilkanaście komentarzy.
Autor jednego z nich napisał, że my (w znaczeniu przeciwnicy rządów PiS) umieszczająć te mamy pocieszamy się w ten sposób. W rezultacie krótkiej wymiany zdań stanęło na tym, że memy tego typu bywają przejawem poczucia bezsilności. Bo satyra polityczna jest wyrazem niezgody na to, wobec czego czujemy się bezsilni lub po prostu uwiera.
I tak było i jest od dawna. Teksty satyryczne różnych rodzajów - fraszek, wierszy, zapomnianej chyba już formy, jaką były humoreski, felietonów, ale też powieści czy dramatów, a także form graficznych, zwłaszcza rysunków, w tym m.in. nacechowanych złośliwością karykatur osób, wyśmiewały nielubianych władców, dewotów, obłudników, a czasem i postaci związanych z religią, nie wyłączając bogów. I tak było od wieków.
Satyra skierowana przeciw władcom oraz temu, co dla władzy jest ważne, np. religia panujących, zauszników czy zblatowanych z władzą złoczyńców bywała objęta cenzurą. Do dziś pamiętam fragment felietonu Daniela Passenta zawierający wyimaginowana rozmowę felietonisty polskiego z goszczącym w Polsce wybitnym satyrykiem amerykańskim Artem Buchwaldem:

- O czym pan pisze, panie Buchwald?

- O rządzie.

- O naszym?

- Nie, o naszym.

- A o czym radzi pan pisać?

- O rządzie.

- Waszym?

- Nie, waszym.

czwartek, 13 maja 2021

40 lat minęło

Czterdzieści lat temu wybrany zostałem na przewodniczącego Zarządu Głównego Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. Pojechałem na zjazd delegatów niejako z urzędu, jako dwa miesiące wcześniej wybrany prezes Zarządu Okręgu we Wrocławiu, na Krajowy Zjazd Delegatów do Warszawy. Zjazd nadzwyczajny, gdyż na podstawie licznych wniosków przerwana została kadencja zarządu wybranego rok wcześniej, jeszcze przed strajkami w stoczniach i powstaniem oraz legalizacją NSZZ "Solidarność". I niejako z urzędu zostałem zobowiązany przez delegatów na zjazd okręgowy do kandydowania do Zarządu Głównego. I faktycznie zostałem wybrany, ale co najbardziej mnie zdumialo, z najwiekszą liczbą głosów, ex aequo, jak mawiają sportowcy po łacinie z nieżyjącym już Michałem Kuną, wicedyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej w Łodzi, osobą w środowisku zawodowym powszechnie znaną i cenioną, także dla wykwintnego dowcipu.
Następnie tzw. komisja-matka zgłosiła na podstawie wniosków trzy osoby na przewodniczącego. Ale ani w pierwszej, ani drugiej turze głosowania nikt nie uzyskał większości. Zarządzono więc na nowo zgłaszanie kandydatów. Starsi odmówili kandydowania i padła moja kandydatura. Zgodziłem się, nie bardzo wiedząc, co mnie czeka, bo jako szeregowy do niedawna bibliotekarz i bibliotekoznawca z doktoratem, niewiele wiedziałem, poza tym, co przeczytałem w czasopismach bibliotekarskich. A tu się okazało w parę minut po wyborze, że jestem oczekiwany w najbliższym czasie w ministerstwie kultury i w Wydziale Kultury KC PZPR. I zaczęło się: średnio raz w tygodniu w Warszawie, a w sierpniu już na kongresie Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń Bibliotekarskich (IFLA) w Lipsku. I do tego z referatem, bo dotychczasowy prezes, prof. Witold Stankiewicz, scedował to na mnie.
Natychmiast włączony zostałem do Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych, przygotowującego niezależny Kongres Kultury Polskiej. Młody (33 lata), na ogół nieznany człowiek, jak równy z równym zasiadałem przy stole z Andrzejem Wajdą, Janem Józefem Szczepańskim, Stefanem Bratkowskim, Gustawem Holoubkiem i odważałem się zaistnieć zabierając głos w dyskusji.

środa, 5 maja 2021

Czy trzeba zmian w zbiorach anegdot?

 Lubię anegdoty o sławnych i mniej slawnych, ale znanych ludziach: pisarzach, uczonych, przywódcach, wojskowych, artystach, politykach itd. Mam ich w domu kilkanaście. I czasem okraszam nimi moje wpisy na forach społecznościowych. Zwłaszcza, gdy mają wzmocnić mój wpis lub osłabić wymowę wpisów oponentów.
Dziś zdarzyło mi się przytoczyć jedną z dość licznych anegdot o Henryku Sienkiewiczu, zaznaczając, że dziś może zostać inaczej odebrana niż jeszcze 20 - 30 lat temu. A i tak wzbudziła kontrowersje i niedowierzanie co do jej autentyczności. Z anegdotami tak zresztą bywa, że zabawne, zlośliwe, ale niepozbawione dowcipu wypowiedzi są autorstwa nie tej osoby, której są przypisywane lub nawet bywają zmyślone.
Mam też rozprawę o humorze żydowskim. Dowodzi w niej, że jest kategoria dowcipów, tzw. etnicznych: o skąpstwie Szkotów, głupocie mieszkańców Wschodniej Fryzji w Niemczech, skłonności do hazardu Irlandczyków czy pijaństwie Rosjan. I stwierdza, że na ogół są to dowcipy powstające wewnątrz tych narodów czy grup etnicznych. Dość, że przed wojną autorami tzw. szmoncesów prezentowanch na scenach kabaretów i varietes byli m.in. Tuwim, Słonimski, Tom, Hemar, a często na scenie grywał je Lopek Krukowski. Po wojnie kopalnią dowcipów żydowskich był Szymon  Szurmiej. Dowcipy te świadczą o dystansie do swej narodowej tożsamości. Ale przytoczenie choćby jednego z nich dziś spotyka się z pouczeniem, że nie można wyśmiewać Żydów. I tłumacz, człowiecze, że to dowcip etniczny! 

czwartek, 29 kwietnia 2021

O "szkodliwości" książek i czytelnictwa

Kiedy zobaczyłem tytuł felietonu (?) pt. "Fałszywy kult czytelnictwa" Stanisława Skarżyńskiego, pomyślałem, że to tylko prowokacyjny tytuł do wartego uwagi tekstu. Tymczasem autor całkiem serio pisze, że ludzie czytający niesłusznie uważają się za lepszych od nieczytających. Czytam od dziecka, a pół wieku poświęciłem badaniom historii czytelnictwa oraz jako bibliotekarz jego wspieraniu i uprzystępnianiu książek. Dzięki czytaniu mam rozległą wiedzę, mam wrażenie, że i rozwniętą wyobraźnię oraz wrażliwość. Dzięki aktywnemu i wszechstronnemu oczytaniu mogłem stać  się kompetentnym, a więc coraz lepszym bibliotekarzem. Może i lepszym od innych. Dobre rozpoznanie rynku wydawniczego oraz trendów w naukach społecznych pozwoliło mi właściwie budować księgozbiór biblioteczny, odpowiadający potrzebom bywalców biblioteki. A także pomóc konkretnym czytelnikom w doborze lektury. Czytanie w pewnym sensie pozwalało mi też  stawać się lepszym człowiekiem, trafnie kształtować własne postawy i rozwiązywać dylematy etyczne oraz wpływać na postawy innych.
 Choćby własnych dzieci. Nie mówiąc już o tym, ze wychowany na wsi z książek nauczyłem się savoir vivre'u, a w nieco późniejszych latach angielskiego. Czyli jednak dzięki lekturom... stawałem się lepszy! Przynajmniej od siebie, gdybym od książek stronił.

środa, 28 kwietnia 2021

Zbrodnie w międzywojennym Kłodzku

W ramach przeplatania lektur "ciężkich" (holokaust, czarne strony historii) lżejszymi lub całkiem lekkimi zamknąłem przed chwilą kryminał, którego akcja toczy się w niespełna półtora roku po I wojnie w Kłodzku, czyli stolicy krainy zwanej Graffschaft Glatz. 
To pronwicjonalne miasto, które ominęły dramatyczne wydarzenia wojny światowej, stało się areną trzech, nastepujących dzień po dniu morderstw na znaczących  w tej okolicy postaciach. W sukurs miejscowej policji, przybywa do miasta śledczy przysłany z Berlina,  noszący na twarzy widoczne ślady, żźe w czasie działań wojennych znajdował sie w samym ich centrum. Nie jest tu mile widzany przez jej komendanta, gdyż ten w razie sukcesu swych działań odbierze mu chwałę, a do tego dwaj miejscowi policjanci poproszeni o wejście pod jego rozkazy ochoczo weszli pod jego rozkazy i niemal natychmiast uznają jego autorytet oraz okazują pełne posłuszeństwo.
Jak to we współczesnych kryminałach na początkowym morderstwie czy serii morderstw się nie kończy, co przydaje działaniom śledczych dodatkowego dramatyzmu.

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

JózeF Hen!

Po przeczytaniu parę lat temu Dziennika na nowy wiek (W.A.B. 2009) stałem się wiernym czytelnikiem prozy Józefa Hena. Staram się nie przegapiać kolejnych tomów jego dzienników, i co jakiś czas funduję sobie lekturę jego powieści i wspomnień. Powieść Nikt nie woła pośród polskich powieści stała się mi tak samo bliska jak Wzgórze Błękitnego Snu Newerly'ego.Odpowiada mi jego proza, gdyż cały wsiłek skierowany został na powiedzenie czegoś ważnego w prosty, czytelny sposób. Niejednokrotnie bowiem przekonałem się już, że  za nadaną narracji jakiejś specjalnej formy kryją się zbyt oczywiste przesłania, jak choćby ostatnio w powieści Zyty Rudzkiej Tkanki miękkie. Krytycy sie zachwają, a ja mógłbym powtórzyć za Gombrowiczowskim Gałkiewiczem "Ale kiedy ja sie wcale nie zachwycam!".
Może dlatego, że jako nie-polonista nie tam szukam głębi tam gdzie należy? Z Henem nie mam tego problemu. Czytam, zachwycam się polszczyzną i przeżywam losy  oraz odczucia powieściowych czy nowelowych postaci, a we wspomnieniach - ich autora. 
Z kolei dzienniki pociągają mnie tak jak w ogóle dzienniki pisarzy. Henowe jeszcze bardziej,  gdyż postrzega on dookolne wydarzenia i zjawiska w  sposób bardzo podobny do mojego, ale przesiany przez prymat o świerć wieku większe życiowe doświadczenie, zwłaszcza, że w moim życiu wlaściwie brak (na szczęście!) dramatycznych przeżyć. No i jednak mniej przeczytałem, mniej w świecie widziałem, mniej spotkałem ważnych i mądrych, a czasem i dziewnych, ludzi. Czytając dzienniki Hena utwierdzam się w moim postrzeganiu świata, ale też zdobywam więc wiedzę, co prawda przezeń przesianą, więc kto wie, czy i nie pozbawioną zbędnego balastu. A poza tym autor jest człowiekiem niepozbawionym błyskotliwego humoru. Rad przytacza różne żarty, dowcipne  riposty na zadawane mu pytania lub wygłaszane spostrzerzenia. Przypuszczam, że niektórych użył w różnych sytuacjach niejeden raz, więc jako udane chętnie przytacza.

wtorek, 6 kwietnia 2021

Trudna pamięć o polskim wkładzie do holokaustu

Kawałek po kawałku, bo jednym ciągiem się nie da, doczytałem do końca reportaż, a właściwie cykl reportaży z Kurpowszczyzny i i Podlasia, krainy miasteczek z racji znacznej liczby zamieszkałych przez ludność żydowską, zwanych sztetłami. Pojedyncze rodziny żydowskie, najczęściej drobnych sklepikarzy, czasem też rzemieślników, trudniących się najczęściej szewstwem lub krawiectwem, zamieszkiwały także  wsie. O zagładzie Żydów w tej części Polski pisze badacz pamięci o Holokauście Mirosław Tryczyk w książce Drzazga : kłamstwa silniejsze niż śmierć (Znak, 2020).
Podczas okupacji sowieckiej po 17 września cała ludność na tych terenach nie mogła czuć się bezpiecznie. Sołdaci, czasem też podoficerowie nie mieli skrupułów w przywłaszczaniu sobie towarów w sklepach, ale  mnożyły się też przypadki zgwałcenia, pobicia i zastraszania kobiet.
Najgorsze jednak przyszło wraz z zajęciem tych terenów przez Niemców z ich misją eksterminacji Żydów. Robili to sami, ale często wysługiwali się ludnością polską. Miejscowi funkcjonariusze niedawnego jeszcze państwa polskiego, a więc policjanci, poczciarze, wójtowie czy burmistrzowie rzadko miewali opory przed oddaniem się w slużbę okupanta. Do tego dochodziła młodzież zrzeszona w różnych organizacjach nacjonalistycznych, popieranych przez miejscowych księży, niektórzy zresztą angażujący się w te organizacje. A także po prostu zwykli mieszkańcy, a na wsi chłopi.
Zdarzało się, że Niemcy wyłapali miejscowych Żydów, całe rodziny, zwozili na rynek miasteczka i ogłaszali, że miejscowi mogą z nimi zrobić co zechcą. No i ci rzucali się   na bezbronnych ludzi jak dzikie bestie, mordowali czym mieli pod ręką - siekierami, kijami, czasem odpowiednio okutymi w miejscowej kuźni i zabijali na miejscu, zapędzali do stodoły, którą następnie podpalali, gwałcili kobiety, a czasem przeganiali Żydów za miasto lub na okoliczny kirkut i tam dokańczali dzieła. Po czym nie bacząc na to, czy wszyscy zostali zabici wrzucali ciała do wykopanego wcześniej rowu i zasypywali ziemią. Według niektórych świadków, bo gapiów lub po prostu nie chcących brać w tym udziału, ale patrzących z okien też trochę było, a inni odważyli się pójść na miejsce każni dzień później, ziemia na tych masowych grobach jeszcze sie ruszała lub wydobywała się z niej para.
No i zaczynał się wyścig do co lepszych domów pożydowskich, pozostawionych sprzętów, odzieży, obuwia i bielizny. Czasem zdzierano odzież, bieliznę i buty zanim zabrano się do zabijania.

niedziela, 14 marca 2021

Komisarz Zakrzewski znów w akcji

Zachęcony lekturą powieści Martwy sad sięgnąłem po następny kryminał wrocławskiego autora Mieczysława Gorzki. Podobnie jak w tej pierwszej punktem wyjścia jest zamknięte pospiesznie śledztwo w sprawie zbrodni sprzed lat, mającej nie mniej krwawy ciąg dalszy.
Okazuje się, że doświadczenie i byustrość umysłu pracującego już nie w komendzie wojewódzkiej tylko miejskiej, zastanawiającego się zresztą nad policyjną emeryturą, będzie znów konieczne dla rozwiązania zagadki i zatrzymania pasma wymyślnych morderstw, niby każdego mającego inny przebieg, ale w niuansach pozwalającego sądzić, że jednak mają pewne cechy podobieństwa.
Tym razem akcja wykracza poza Wrocław i jego okolice, ale zasadniczo scenerią jest Wrocław i wydaje się, że autor poznał wszystkie miejsca z autopsji i w jakiś sposób musiał je sobie zdokumentować, żeby nie okazać się niewiarygodnym lokalizując sklepiki, bary, kioski czy wygląd fasad budynków. Bo nie szczędzi czytelnikowi szczegółów, nawet w opisie podawania zapalonego papierosa czy dzwonka w  telefonie. Występujące w powieści postaci mają wyraźnie zarysowane cechy osobowości, imiona, nazwiska i ksywki, co czyni narrację niesłychanie plastyczną i wiarygodną. Gdyby miała być sfilmowana, nie tylko reżyser, ale scenograf, odpowiedzialny za casting i autor scenariusza mieliby gotowy materiał. Bo i dialogi nie szeleszczą papierem.
Dawno nie czytałem powieści w takich dużych dawkach do późnych nocnych godzin.
Trzeba się rozejrzeć za dalszymi akcjami komisarza Zakrzewskiego, w tomie Totentanz