wtorek, 28 czerwca 2016

Jak się pół wieku temu zdawało maturę

Od studniówki (w szkolnej sali gimnastycznej, z grającą na co dzień w kawiarni sekcją rytmiczną) zaczęła narastać gorączka przedmaturalna. Niedługo potem bowiem pisaliśmy maturę próbną.
Wprawdzie jeszcze gdzieś do marca, a może nawet do początku kwietnia realizowany był program kształcenia, ale w razie gdy ktoś był wzywany do odpowiedzi i niezbyt sobie radził, słyszał najczęściej (a wraz z nim cała klasa)  z wyrazem zatroskanie w głosie profesora "No, nie wiem, jak ty sobie poradzisz na maturze". A potem już powtórki, sprawdziany "z całego materiału" oraz wspólne uczenie się u złotoryjskich kolegów i koleżanek. Sam najchętniej odwiedzałem jedną z koleżanek z równoległej klasy. Róża mi się podobała, a nie miałem dość odwagi, żeby jej wcześniej zaproponować "chodzenie". Ale skoro ona mi zaproponowała wspólne uczenie się z nią i jej dwiema czy trzema koleżankami, a jej rodzice mnie polubili... Z maturą dała sobie radę, ale potem mimo zdanych egzaminów na studia nie została przyjęta. Przyjąłem to z przykrością.


Wreszcie przyszedł dzień egzaminu pisemnego z języka polskiego. Miejscem była dużą sala w Powiatowym Domu Kultury. Wybrałem tzw. temat wolny, pisałem więc o telewizyjnych i filmowych adaptacjach utworów literatury polskiej. Pamiętam, że pisałem m.in. o adaptacji "Pana Tadeusza" w reżyserii Adama Hanuszkiewicza, o filmowych adaptacjach "Celulozy" i "Pod frygijską czapką" Igora Newerlego w reżyserii Jerzego Kawalerowicza, "Popiele i diamencie" Jerzego Andrzejewskiego" w reżyserii Andrzeja Wajdy i chyba udało mi się dowieść, że zwłaszcza adaptacje filmowe polegały na skróceniu tekstów, rezygnacji z pewnych wątków, bo potrafiłem je wskazać. No i popisywałem się znajomością nazwisk aktorów, scenografów, kompozytorów muzyki. Rok wcześniej  startowałem bowiem w kwizie wiedzy o radiu, telewizji i filmu, wygrywając konkurs powiatowy, potem międzypowiatowy (w Legnicy), a ostatecznie zajmując trzecie miejsce w finale w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej we Wrocławiu. Szkoda było tej wiedzy nie wykorzystać. Zaś co do finału konkursu, to doszedłem do trójki "medalistów", ale zaraz potem demonstracyjnie opuściłem swoje miejsce, gdyż ktoś z sali głośno dał odpowiedź na zadane mi pytanie i mnie jej nie uznano, a miałem przykazane przez "moją" bibliotekarkę z Zagrodna, że mam się nie wyrywać z odpowiedzią, żeby pospiesznie nie podać niewłaściwej odpowiedzi. Nagrodę (aparat fotograficzny "Smiena", który dobrze mi służył przez całe lata) przywiozła mi pani bibliotekarka, która została do końca.
Na egzaminie pisemnym z matematyki posadzono nas według pewnego klucza. Mianowicie pewniacy, co do których nie było wątpliwości, że powinni sobie poradzić, otoczeni byli przez siedzących przy sąsiednich stolikach uczniach, którzy mogą mieć kłopoty. Należałem do tych pewniaków, którzy może nie są piątkowi, ale nie mają prawa nie zdać. Bo w istocie nie było dla mnie zadań z geometrii i trygonometrii, z którymi bym sobie bez wielkiego trudu nie dał rady. Mogły się zdarzyć problemy z algebrą. I w istocie szybko rozwiązałem trzy z pięciu zadań, zaś z algebry nie bez mozołu rozwiązałem jedno zadanie, ale drugie zdołałem tylko zacząć.
A tymczasem mające nas pilnować panie profesorki przechodząc koło mego stolika zaglądały, żeby upewnić się, że kolejne zadania rozwiązuję i po cichutku pytały o swoich pupilów i pupilki: "Jance już dałeś?", "Ryśkowi już dałeś?" Oczywiście, że dałem, a nie było toi trudne, gdyż, gdy było widać, że szykuję się do podrzucenia karteczki, pilnujący w widoczny sposób odwracali oczy lub wzrok. Dyrektor liceum zaś skutecznie odwracał uwagę oddelegowanego  na czas matur inspektora Wydziału Oświaty. Kto wie zresztą, czy nie był wtajemniczony w te praktyki, bo przecież musiało mu zależeć na tym, żeby procent zdanych egzaminów maturalnych na podległym mu terenie był jak najwyższy. Cała czwórka moich "podopiecznych" otrzymała więc pozytywne oceny, a rodzice dwojga, którzy dostali się na studia wozili do moich rodziców rozmaite wiktuały.
Piszę o tym bez wstydu, gdyż pół wieku temu dawanie ściąg, pozwalanie na odpisanie rozwiązanych zadań było uznawane za zachowania pożądane. Jeszcze w czasie studiów moim kolegom pisałem wypracowania z języków obcych. Sobie na piątkę, a innym w zależności od życzenia (np. na czwórkę plus lub trójkę) robiłem od jednego do pięciu błędów ortograficznych lub składniowych.
Jako język obcy zdawałem, jak chyba wszyscy, z rosyjskiego, bo mielismy przez cały okres nauki tę samą, święetną rusycystkę, podczas gdy drugi język mielismy najpierw niemiecki, a po opuszczeniu Polski przez germanistkę (podobno wyjechała na wakaqcje i nie wróciła), uczylismy się francuskiego. Pod okiem naprawdę znakomitej romanistki, ale jednak tylko przez trzy lata. Były to tłumaczenia krótkich tekstów "w obie strony" oraz w2ypełnianie luk w terksście przez podanie wyrazów w odpowiedniej osobie, czasie lub przypadku. Jestem pewien, że nie popełniłem żądnego istotnego błędu.
Egzamin ustny zdawało się już na terenie naszej szkoły przed komisją.  Oprócz przedmiotów objętych egzaminem ustnym zdawałem historię. Nie pamiętam, żebym się jakimś pytaniem czy zadaniem zestresował. Byłem naprawdę dobrze przygotowany, a do tego dyrektor liceum na początek zaznaczył, tak, żeby słyszał inspektor oświaty, że byłem w reprezentacji szkoły w konkursie wiedzy o Polsce i świecie współczesnym. Co i mi w tym momencie dodało pewności siebie.
I w dobrym nastroju poszliśmy z kolegami i chyba dwiema koleżankami na kawę i wino malaga do kawiarni "Calypso". Już całkowicie legalnie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz