niedziela, 10 kwietnia 2016

Kochaj albo... giń. We Wrocławiu

Wrocławska pisarka Nadia Szagdaj nie zwalnia tempa. Po debiucie w 2013 r., o którym tu pisałem, wydała jeszcze dwie powieści kryminalne, których akcja toczy się w niemieckim Breslau, napisała kryminał osadzony w realiach dzisiejszego Wrocławia. Fakt, że poprzednia książka nominowana była do nagrody Angelusa, każe sądzić, że autorka pisze coraz lepiej, rozwija się.
Po lekturze powieści Love... a bez niej tylko mrok (Nadia Szagdaj and Wydawnictwo Bukowy Las, 2016) trzeba się zgodzić, że tak jest w istocie. Tu już nie znać szwów, tak widocznych w debiucie, w którym widać, że realia dawnego Wrocławia opisane zostały na podstawie dość powierzchownie prześledzonych planów i fotografii miasta, bo nie było to konieczne, gdyż autorka osobiście poznała miejsca, o których pisze. 


Powieść zaczyna się niewinnie. Bohaterka, młoda dziennikarka pism niewysokiego lotu wraca z zagranicy do rodzinnego miasta i dowiaduje się, że zaginęła jej szkolna koleżanka,  za którą nie przepadała, zresztą z wzajemnością. Ale z braku zajęcia postanawia coś o tym napisać, do czego dodatkowo motywuje ją redaktor którejś z lokalnych gazet. Znając nieźle rzemiosło dziennikarskie uznaje, że aby zyskać jakieś informacje z policji dobrze będzie pójść tam z jakąś własną informacją. Atutem staje osobista znajomość, pomnożona o niezbyt istotne, ale jednak rzeczowe informacje od innych kolegów i koleżanek ze szkoły. I to zadziałało i nadało przyspieszenia, stale narastającemu i nabierającego dramatyzmu biegowi prowadzonego śledztwa dziennikarskiego oraz prywatnemu życiu bohaterki. Aż do całkowicie zaskakującego, jak na kryminał przystało, finału. W którym wyjaśni się dość zagadkowy  tytuł powieści.
Znać tu dość widoczny wpływ skandynawskiej szkoły kryminału, przejawiający się w ukazywaniu tła społecznego intrygi, dewiacji seksualnych oraz wątku przemocy domowej, który jednak "zagrał" jako dość istotny dla całości intrygi epizod.
Obeszłoby się zaś bez nieco nużących opisów przeżyć psychicznych wywołanych kacem. Po tym, co  w tej kwestii napisali Golding, Pilch czy choćby Teodor Parnicki w swoim dzienniku, trudno tu już o coś bardziej oryginalnego.
W Każdym razie o ile początkowo potrafiłem lekturę odłożyć na drugi wieczór, to seanse czytania stale mi się wydłużały, a mniej więcej od połowy, czyli ok. 150 strony już nie zdołałem się od książki oderwać.

okładka
PS.
Przy okazji dodam nie bez satysfakcji, że władze naszej uczelni wystąpiły do Business Center Club o Medal Europejski, przyznawany corocznie za wyróżniające się na rynku wyroby lub usługi. Liczymy na sukces, ale nawet gdy przyjdzie nam obejść się smakiem, sam fakt wystąpienia z takim wnioskiem napawa nas dumą, gdyż ukazuje, jak jesteśmy postrzegani w Dolnośląskiej Szkoły Wyższej
Znalezione obrazy dla zapytania medal europejski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz