niedziela, 6 grudnia 2020

Kryminał w obrazkach

Ponad dwa miesiące temu od nader zacnej osoby, znawcy komiksów, dostałem w prezencie komiks, który okazał się intrygującą historią kryminalną, zatytułowaną Czarne nenufary (Marginesy, 2019). Podchodziłem do niego jak pies do jeża, choć już od dwóch lat wiem, że komiks to nie tylko legendy o groźnych potworach lub historie dla dzieci i młodzieży typu Tytus, Romek i A'Tomek, lecz coraz częściej literatura piękna lub nawet popularyzacja nauki czy publicystyka.
Ale jak już sięgnąłem, to połknąłem całość w dwa (późne) wieczory. Miejscem akcji jest normandzkie miasteczko Giverny, w którym niemal połowę życia spędził Claude Monet i wiele miejsc uwiecznił w swoich obrazach. Jak to w kryminale, jest aura tajemniczości, trup, śledczy, którzy zanim trafią na właściwy trop, muszą błądzić po tropach wiodących donikąd, jest wątek romantyczny z elementami erotyzmu (smacznie narysowany!), nabierająca dramatyzmu akcja i niespodziewany finał, mający źródła w zdarzeniach z dość odległej przeszłości.
A że co i raz na stronice opowieści wraca Monet, to nie dziw, że może nie stylistyka rysunków nawiązuje do impresjonizmu. Kiedy zachęcałem żonę, żeby też przeczytała, stwierdziła, że ma kłopoty, bo rysunki są jakby rozmazane. Odniosła takie wrażenie, mimo że kontury postaci, przedmiotów, budynków narysowane są widoczną kreską. Tło jednak skrzy się wielu kolorami, a  czasem na rysunkach panuje szarość lub niemal czerń, gdy autor chce zobrazować mrok lub noc. 
Widzę tu konieczny kompromis między wymogami stylistyki komiksu, a chęcią uchwycenia cech właściwych impresjonizmowi.
Po lekturze naszła mnie myśl o mistrzostwie ukazywania biegu akcji, którą w "normalnej" książce można zawrzeć w narracji autorskiej. Tu zaś mamy do czynienia z nią tylko we wprowadzeniu i pod koniec w słowach "Ekspozycja, czyli naświetlenie faktów". Dalej, już o końca, mówią tylko postaci i rysunki.
No i trzeba było tak zobrazować postaci, żeby się od siebie różniły wyglądem. Czyli nadać indywidualne rysy twarzy, sposób ubierania się, wiek itd. Adaptatorowi powieści (bo jest to adaptacja kryminału Michela Bussiego), to się udało.
W tym kontekście przypomniała mi się opowieść wziętego w swoim czasie scenarzysty i autora słuchowisk radiowych Jerzego  Janickiego o kuchni tego rodzaju pisarstwa. Opowiadał on, że w przeciwieństwie do narracji,  szczegóły trzeba umieć zawrzeć w dialogach. Sceny raczenia się drwali alkoholem pitym na polanie z musztardówek nie da się przedstawić tekstem "No to na pniach drzew na tej polanie i napijmy się wódki z musztardówek". Trzeba tę scenę rozpisać na  głosy i ewentualnie uzupełnić efektami  dźwiękowymi.
Tę scenę z pewnością dałoby się narysować, ale jak i po co do tego doszło i co działo się dalej, byłoby narysować trudniej. Zwłaszcza, gdy nie ma się do dyspozycji efektów dźwiękowych, bo  w tej historii dymki z napisami "bummm!" lub "trrrach!" byłyby czymś niestosownym.
Fajne i zachęcające do dalszych podobnych lektur było to dla mnie doświadczenie. Znacznie bogatsze niż lektura jeszcze jednego kryminału.




wtorek, 24 listopada 2020

"Granatowi" i Żydzi

 Od ponad dwóch miesięcy czytam książkę prof. Jana Grabowskiego
Na posterunku (Wydawnictwo Czarne, 2020), poświęconą udziałowi polskiej policji granatowej w holokauście. I nie doczytałem nawet do połowy. Nie dlatego, że napisana mało ciekawie. Autor jest znakomitym narratorem, czego dowiódł np. w zrelacjonowanej przed laty książce Judenjagd (Znak, 2011).  Wręcz przeciwnie. Ale jest tu tak wiele mowy o ludzkiej podłości, chciwości, przemocy i krwi, że po przeczytaniu kilku - kilkunastu stron ma się dość. 
Przed oczami stoją obrazy oczu wystraszonych dzieci, ich matek i ojców, poganianych przez umundurowanych na granatowo,  a w tle także szarych mundurach mężczyzn, do jakiegoś miejsca, gdzie nie wiadomo, czy będzie czekała śmierć,  czy dalszy ciąg gehenny.
A to nie jest pendant ani dla relaksu, ani tym bardziej snu.
Ale mam nadzieję, że doczytam to tomiszcze (402 s. formatu B5 tylko tekstu i przypisów) do końca.

piątek, 6 listopada 2020

Poniemieckie, czyli do niczego - poniemieckie, a więc dobre

 Mam za sobą lekturę niezwykle wartościowej książki Poniemieckie (Wydawnictwo Czarne, 2019), Karoliny Kuszyk. Autorka porusza mnie wciąż czułe w mojej pamięci struny - pamięci o poniemieckim w moim dzieciństwie. Urodziłem się w poniemieckim domu, jadłem z poniemieckich talerzy, jadłem chleb upieczony w poniemieckim piecu, poniemieckimi sztućcami, siadałem do poniemieckiego stołu i siadałem na poniemieckim krześle, spałem w poniemieckim łóżku, a  w tym samym pokoju stał wielki poniemiecki stół, który jeździł po wsi wypożyczany na wesela, bo po rozłożeniu miał z 5 metrów długości. W niewielkiej  stodole stały wialnia i sieczkarnia z nazwą producenta, z której zapamiętałem tylko nazwę miejscowości "Goldberg", czyli dzisiejsza Złotoryja. Już jako dziecko musiałem kręcić korbą wialni, a gdy trochę podrosłem, także i sieczkarni, która nie miała zabezpieczeń przed ewentualnym ucięciem palców. Młockarnie z tej samej firmy stały w stodołach co większych gospodarstw. Nasza stodoła była na to za mała. Było to w ogóle niewielkie gospodarstwo. Być może jego właściciel nie trudnił się rolnictwem i uprawiał tylko to, co było niezbędne do życia na wsi. 
Pamiętam, że gdy rodzice pożyczyli naczynia i szkła na wesele w sąsiedniej wsi, zwrócono im marne resztki ze słowami "to i tak nie wasze, tylko poniemieckie". Pamiętam też, że jak się stłukła filiżanka lub spodek (nie raz sam byłem sprawcą), mama kwitowała to machnięciem ręki i słowami "to i tak poniemieckie".

W końcu dokąd nie wyjechałem na studia i osiadłem we Wrocławiu w domu została część mebli, w tym biały (niegdyś) kredens, a w nim jeszcze kilka talerzy i sztućców oraz  słoików, butli i butelek, jedna czy dwie lampka do wina i kilka kieliszków z grubego szkła. Choć były już kupione "nasze, polskie" kieliszki z cienkiego szkła. Z tego mam do dziś "uniwersalne" nożyce (bo służą mi od dzieciństwa do wszystkiego, w załączeniu ich zdjęcie) i widelec, a u brata stoi lampka do wina.
O jednych z tych rzeczy pamiętałem, o innych przypomniała mi książka. Jej autorka w poszczególnych rozdziałach opisała powojenne losy domów, sprzętu domowego, mebli, rzeczy (słoików, obrazów, pocztówek), (zakopanych i odkrytych) skarbów oraz cmentarzy.
Rozdział o budynkach pełen jest dramatycznych historii o zasiedlaniu opuszczonych lub oczekujących na opuszczenie mieszkań oraz gospodarstw wiejskich. Osiedleńcy mniej bali się dotychczasowych mieszkańców, świadomych już swego losu, co krasnoarmiejców, niszczących wszystko i wszędzie, nawet w słoikach czy kapeluszach zostawiających kał, polskich administratorów mogących wysiedlić nowych posiadaczy pod byle pretekstem, nowych sąsiadów, którym trafiły się mniej zasobne mieszkania czy gospodarstwa, a wreszcie szabrowników, którzy jeśli w opuszczonych mieszkaniach czy gospodarstwach nie dość się obłowili, napadali na osiedleńców. I grabili tłumacząc "to nie wasze, to poniemieckie". Przez długie miesiące trzeba było czuwać dniem i nocą w obawie przed grabieżą.
A potem już zaczęła się codzienność: jedni pielęgnowali to co zastali, inni pozwolili na powolny upadek budynków, poniemieckie meble zastąpiono "nowoczesnymi" meblościankami, jedni nauczyli się korzystać z weków (dowiedziałem się z książki o genezie słoików, wekowania i o takiej właśnie nazwie, albo o genezie nazwy "cacko"), inni znaleźli dla nich inne przeznaczenie. Jeszcze inni już wiele lat po wojnie zaczęli na nowo je kolekcjonować.
Rozdział o obrazach i obrazkach pozwolił mi przypomnieć, że jako dziecko pod dyktando mamy, a potem już samodzielnie modliłem się słowami "Aniele Boże, stróżu mój..." do wiszącego nad łóżkiem obrazka przedstawiającego anioła o delikatnej twarzyczce z wyciągniętymi rękami nad dwojgiem dzieci idących wąską kładką nad  spienionymi wodami rwącej rzeki. Okazuje się, że w połowie XIX w. pewien niemiecki malarz, nie mający większego wzięcia, namalował taki obrazek  i dostał zamówienia na następne. Niebawem znalazł się drukarz litografii, który zaczął sprzedawać jego kopie, a że zamówienia rosły, znaleźli się naśladowcy. W efekcie aż do połowy XX w. w niemal każdym niemieckim domu musiał wisieć jakiś wariant tej scenki. A w poniemieckich polskich domach tu i ówdzie wiszą do dziś. Widziałem taki dwa czy trzy lata w mojej rodzinnej wsi. Wciąż wiszą też poniemieckie obrazy Jezusa lub Maryi trzymających przed sobą swoje serca.
Historia poniemieckich cmentarzy to historia zacierania śladów niemieckości: niszczenia płyt nagrobnych, przerabiania przez kamieniarzy na nagrobki polskie, szabrowania całych płyt i wywożenia do "centrali". A co się potłukło, służyło jako materiał budowlany lub tłuczeń na drogi. Dopiero pół wieku później zmieniło się do nich nastawienie. Czego nie zniszczono, teraz się odnawia na cmentarzach lub tworzy się "parki" nagrobków w nadających się do tego miejscach. W mojej rodzinnej wsi odnowiono dwa takie grobowce oraz tablice nagrobne na murze okalającym przykościelny cmentarz. Ale zwykłe nagrobki zastąpiono nowymi, zmarłych osiedleńców.
Rozdział "Liegnitz" to z jednej strony historia rodzinna autorki,  z drugiej zaś to powojenne dzieje luksusowej części miasta zajętej po wojnie na kwaterę Armii Radzieckiej z siedzibą dowództwa wojsk sowieckich stacjonujących w Polsce. Był to teren zamknięty dla Polaków, ze swoim szpitalem, szkołami i całą infrastrukturą. Raz do roku jednak odbywały się dni przyjaźni polsko-radzieckiej, które faktycznie były dniami ostentacyjnej wzajemnej nieufności. Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy wycofywano ich z Polski, zamieszkujący mieszkania i wille oficerowie, którzy i tak dopuścili do dewastacji swych siedzib, zabrali ze sobą resztki tego, co ocalało. Nawet kaloryfery i boazerie.
Zresztą sam widziałem w latach siedemdziesiątych wille zamieszkiwane przez sowieckich oficerów na wrocławskim osiedlu Poświętne, z pierzynami zamiast szyb w oknach i zapuszczoną zielenią wokół. Nietrudno więc wyobrazić sobie wnętrza.
Autorka opatrzyła książkę obszerną bibliografią i indeksem miejscowości oraz w oryginalny sposób podziękowała wszystkim, którzy jej w tworzeniu tej książki pomogli. Szkoda, że nie dodała choćby tylko przykładowych fotografii. Ale i bez nich - to piękna książka

 

 







niedziela, 11 października 2020

Niemcy i Polacy tuż po wojnie

 Pierwsze lata po wojnie kojarzą się nam z filmami "Skarb", "Prawo i pięść", "Krzyż  walecznych" "Sami swoi" czy z serialu "Dom". Czyli widzimy zburzone miasta, ciasnotę mieszkaniową, poszukiwania zaginionych i odnajdywanie się członków rodzin, a jeśli pokazywali się radzieccy żołnierze, to jako gotowi wyświadczyć przysługę za butelkę lub kankę bimbru. Jak się pojawił jakiś Niemiec to członek Wehrwolfu lub jakiś przestraszony urzędnik z biała flagą wypowiadający drżącymi ustami sakramentalne "Hitler kaputt". 

W bliższych współczesności serialach dochodzi wątek prześladowań i okrucieństwa Bezpieki, w której wysokie funkcje pełnili bezpieczniacy sowieccy. Z kolei w serialu "Gazda z Diabelnej" rozwija się z odcinka na odcinek wątek mówiącego po niemiecku chłopca i przez to początkowo odrzuconego przez otoczenie, żeby się okazało, że jest to dziecko odebrane polskiej rodzinie i przekazane do wychowania Niemcom.
W literaturze, m.in. powieściach i opowiadaniach Paukszty (Wrastanie)), Worcella (Widzę stąd Sudety, Najtrudniejszy język świata), Macha (Agnieszka, córka Kolumba) i in. akcja toczy się w pierwszych latach po wojnie na terenach "poniemieckich", ale znów nie ma tu Niemców, ani właściwie Rosjan. Są tylko problemy psychologiczne i obyczajowe osiedlających się na nich Polaków przybyłych z ziem Polsce zabranych w wyniku układu jałtańskiego oraz tzw. centralaków.

środa, 23 września 2020

Historyk, któremu historia przyznała rację

 Jednego z ostatnich dni mojej pracy w wolnej chwili od czytelników i innych bieżących prac uporządkowałem jeszcze książki w jednym z działów, za które odpowiadałem, czyli historię. Jako ostatnia w porządku tytułów stała autobiografia Richarda Pipes'a pt. Żyłem : wspomnienia niezależnego (Magnum, 2014). A że lubię autobiografie znanych postaci, więc pożyczyłem sobie.
Urodzony w 1923 r. w Cieszynie w zasymilowanej rodzinie żydowskiej, jako czteroletnie dziecko zamieszkał w Warszawie. Jego ojciec, kombatant I wojny oraz w wojnie polsko-rosyjskiej w 1920 r. w Legionach Piłsudskiego po zrobieniu interesu na stworzeniu fabryki wyrobów cukierniczych (dziś jako  zakłady "Olza" produkuje znany specjał "Prince Polo") przeniósł się bowiem do na kilka miesięcy do Krakowa, a potem do Warszawy, gdzie ojciec od nowa musiał budować swoją pozycję. Gdy zaczęła się okupacja  i wiadomo było, jaki los czeka Żydów, dzięki koneksjom ze sferami sanacyjnymi udało się im wydostać z Polski do Włoch. Też rządzonych przez antysemickich faszystów. Dzięki pomocy wspólników od interesów rodzina mogła zamieszkać przez kilka miesięcy w Rzymie, zaś koneksje z ówczesnym ambasadorem Polski, którym był druh z Legionów gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski pozwoliły wydostać się do Hiszpanii, a stamtąd do Stanów Zjednoczonych. 
Ojciec widział w synu następcę swojej firmy, którą dość szybko rozkręcił w Nowym Świecie. Ten jednak na podstawie Who's who wyszukał ponad sto uczelni fundujących stypendia dla studentów. Z czterech odpowiedzi pozytywnych na podstawie mapy Stanów wybrał tę, która znajdowała się w mieście najbliższym centrum państwa - Muskingum w stanie Ohio. Tam nie raziła bieda siedemnastolatka (miał tylko dwa garnitury i cztery koszule, czyli chyba więcej niż ja, gdym zaczynał studia) i nie czuł się zagubiony wśród raptem 700 studentów. Budził za to zaciekawienie jako jedyny Europejczyk. Dziewczyna, z którą sympatyzował, stwierdziła, że dzięki niemu uwierzyła, że Europa to nie mit, tylko realny kontynent, bo z wyjątkiem rektora nikt tam nie był. Kiedy Niemcy napadły na Związek Radziecki Pipes został wcielony do armii i przygotowywany był do zrzutu na terytorium Ukrainy, więc przygotowanie polegało głównie na intensywnej nauce rosyjskiego na college'ach rozrzuconych po całych Stanach.  Ale pozostał w swojej nowej ojczyźnie i potem znów był przygotowywany do wojny w Korei. I to ta  służba, w ramach której poznawał też historię środkowo-wschodniej Europy, nie tylko w drodze zajęć, ale i lektur zdecydowały o przyszłej karierze jako historyka Rosji.

Cornell University w stanie Nowy Jork, gdzie m.in. Pipes jako żołnierz studiował język rosyjski, uznając także jego osiągnięcia w college'u Muskingum nadał mu w 1945 tytuł bakałarza, dzięki czemu mógł rozpocząć studia na sławnym uniwersytecie Harvarda w Cambridge nieopodal Bostonu.  I z tą  uczelnią związał się na stałe. Jako student, wykładowca, a wreszcie profesor tej uczelni zetknął się z najwybitniejszymi umysłami epoki. 
Po uzyskaniu doktoratu, zgodnie z zasadami panującymi w Harvardzie otrzymał pięcioletni kontrakt jako docent. Osoby na tym kontrakcie po czterech latach podlegały ocenie i albo otrzymywały rekomendację na stanowisko profesora nadzwyczajnego (ale tylko jeśli zwalniało się takie stanowisko), gwarantujące stałe zatrudnienie, albo miały półtora roku na znalezienie pracy gdzie indziej. Pretendentów do rekomendacji było trzech, a zwalniało się tylko jedno miejsce, więc Pipes przyjął propozycję wykładów na jeden  semestr na uniwersytecie Berkeley z opcją  związania się na dłużej. Pensja (oraz hojne stypendium Guggenheima)  pozwoliły mu na roczny pobyt w Europie, z główną kwaterą w wygodnym mieszkaniu  w Paryżu, skąd odbywał podróże do innych krajów, w tym i do ZSRR, już wtedy pod rządami sekretarza generalnego KPZR Nikity Chruszczowa. Po powrocie do Harvardu dowiedział się, że otrzymał rekomendację na stanowisko profesora.
Poza bezterminowym zatrudnieniem oznaczało to wysokie pobory, prowadzenie dwóch cyklów wykładów (czego zresztą ściśle nie egzekwowano, a rok akademicki składał się z dwóch 12-tygodniowych semestrów), prawo do bezpłatnego rocznego urlopu co cztery lata i płatnego półrocznego urlopu co siedem lat. Pipes pisze, że w ciągu roku miał 120 godzin wykładów w cyklu trzyletnim, po czym wyjeżdżał na rok do Europy. Pensja profesora wystarczała na podróże wraz z żoną, z którą ożenił się w wieku 22 lat (tak jak ja!). W części były to wyjazdy turystyczne, ale dużo czasu przeznaczał na pobyty w bibliotekach i archiwach oraz na pisanie. Rosyjskie archiwa były dla niego zamknięte.
Jednym z największych jego naukowych osiągnięć była dwutomowa monografia poświęcona Piotrowi Struvemu (1870-1944), który najpierw zafascynowany marksizmem, był współzałożycielem Socjaldemokratycznej Partii Robotniczej Rosji i autorem jej manifestu,  stał się jego krytykiem i po definitywnym rozbiciu armii Denikina wyemigrował do Paryża. 
Był też historykiem Rosji. Plonem tych zainteresowań była książka Russia under the Old Regime (1974), wydana kilkanaście lat później w Polsce jako Rosja carów. Później autor pociągnął dzieje Rosji do początków XX wieku, pisząc monumentalne dzieło (ok. 1500 stron!) pt. Russia under Bolshevik Regime (1994), w którym za daty graniczne uznał lata 1895 i 1928  a w której zarysował nie tylko tło polityczne, ale i społeczne. Książka przyniosła autorowi sukces, ale wzbudziła też kontrowersje, wśród historyków, a także i historyków idei, gdyż autor nie krył swojej antypatii dla komunistów, a poza tym m.in. wykazał, że uznane niemal za pewnik twierdzenie iż Lenin był tym dobrym rewolucjonistą, a Stalin złym, jest mitem. Lenin był co najmniej takim samym okrutnikiem i nawet oddawszy władzę następcy zarzucał mu zbędną łagodność w zwalczaniu przeciwników i wątpiących. 
Sukces ten sprawił, że posypały się zamówienia na wykłady w całym świecie oraz na następne książki o Rosji. Dzięki temu - i pracowitości autora - ukazały się książki o komunizmie, Leninie, Stalinie oraz stypendia na prace naukowe. Dzięki temu mógł przygotować do druku ok. tysiąca listów i notatek Lenina, do których, spoczywających w archiwum PZPR, wreszcie w poradzieckiej Rosji uzyskał dostęp.
Publikacje Pipes'a wskazują, że był historykiem konserwatywnym zarówno gdy idzie o interpretację opisywanych przezeń zdarzeń, jak i w metodzie badawczej, polegającej na możliwie jasnej narracji o zdarzeniach, procesach, zjawiskach i ludziach przy jednoczesnym odżegnywaniu się od wywodzącej się z Heglowskiej teorii dziejów, teorii o konieczności następujących zdarzeń, z pominięciem wpływu konkretnych ludzi i zachodzeniu faktów niejako przypadkowych.
Głęboka znajomość historii Rosji została zauważona przez polityków, którzy już od lat siedemdziesiątych korzystali z jego rad i sugestii,  a w 1980 r. stał się jednym z doradców prezydenta Ronalda Reagana. Z jednej strony pozycja społeczna, bezpośredni dostęp do ucha prezydenta, co prawda nieczęsty, mu schlebiała, z drugiej strony jednak krępowało go miejsce w hierarchii, na skutek czego inni decydowali o jego podróżach, udziale w konferencjach i naradach oraz integralności przygotowywanych przezeń opracowań. Po dwóch latach zdecydował się więc odejść, żegnany z honorami przez prezydenta, który uszanował jego sugestię dotyczącą obsadzenia opuszczanego stanowiska.
Jako doradca zdecydowanie różnił się od rządowych sowietolo- i kremlinologów. Jako zdeklarowany antykomunista, który utwierdził się w swoim stanowisku będąc kilkakrotnie w Związku Radzieckim, był zwolennikiem wymuszania na tzw. Kraju Rad trudnych dlań zachowań, tak, żeby to państwo Breżniewa musiało szukać sposobu reakcji na działania rządu Stanów, a nie żeby jak dotychczas, to rząd w Waszyngtonie reagował na działania Sowietów. Był przekonany, że trzeba raptem kilku, najwyżej kilkunastu lat, żeby ZSRR nie poradził sobie ani z konkurencją militarną, ani gospodarczą i upadł. 
Historia potwierdziła, że miał rację.
Pipes przeszedł na emeryturę w wieku 73 lat. Stał się bowiem beneficjentem zmian w systemie emerytalnym Stanów Zjednoczonych. W 1983 r. Kongres USA zniósł bowiem obowiązek przechodzenia na emeryturę po osiągnięciu pewnej granicy wieku, po przekroczeniu której mógł już przejść. Co warte podkreślenia, tzw. vacatio legis dla tej ustawy wynosiło 10 lat! A nie jeden dzień, jak ostatnio w Polsce.
Był nakłaniany do pracy na pół etatu, ale pewien znajomy powiedział mu na podstawie własnego doświadczenia, że pracy ma się nadał dużo, tylko pensję o połowę mniejszą. Przejście miał łagodne, gdyż jakby skorzystał z przysługującego mu co cztery lata bezpłatnego urlopu, który tym razem już był płatny.
Warte lektury są uwagi autora na temat starzenia się i starości. Sam zorientował się, że jest człowiekiem z innej epoki, gdy zauważył, że wśród wchodzących i znajdujących się w pewnej galerii tylko on jeden był w garniturze i krawacie. Po tym pierwszym roku, więc jakby tym urlopie, uświadomił sobie, że wobec braku obowiązków musi sobie narzucić dyscyplinę czasową. Więc do południa pisał, bo wciąż otrzymywał zamówienia na książki i artykuły, a popołudnia spędzał w bibliotece. Chyba że wypadał udział w jakichś konferencjach czy seminariach. Ja na razie tylko przedpołudniami piszę na podstawie zebranych materiałów i tego com zapamiętał, a do bibliotek  zacznę chodzić, gdy szerzej otworzą swe podwoje czytelnie naukowe.
Nie przypuszczałem, że książka wzięta do czytania w pewnym sensie przypadkowo, okaże  się tak intrygująca!
PS. 
W Bibliotece Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, której księgozbiór kształtowałem przez 22 lata znajduje się kilka książek tego autora





niedziela, 6 września 2020

Emerytura, czyli czas pisania i czytania

Mija pierwszy tydzień na emeryturze. Całkiem przyjemnie. Stary telefon, który służył za budzik, rozładował się i już go nie ładuję. Poza tym ściągnąłem sobie budzik na smartfon na wypadek, gdybym jednak czasem musiał wcześniej wstać, np. na wyznaczoną na wczesną godzinę wizytę u lekarza lub... teleporadę.
Postanowiłem codziennie dwie godziny pisać (umowa na książkę podpisana) i minimum tyle samo czytać na potrzeby pisania. Na razie się udaje i zapisanych stronic (w Word-zie) przybywa. Pisze też, wolniej, autobiografię, z myślą o dzieciach i wnukach. Choćby pomny na to, że o wiele rzeczy moich rodziców, zwłaszcza taty, który był na  dwóch wojnach, nie wypytałem. Moja biografia wolna jest dramatycznych przeżyć, bo na szczęście urodziłem się w czasach pokoju, ale parę zakrętów trzeba było przeżyć i pokonać. Na razie opisałem czasy dziecięce, zanim poszedłem do szkoły. Bywam zachęcany do napisania czegoś w rodzaju autobiografii zawodowej z wątkami osobistymi. Jeśli ktoś złoży konkretną propozycję, to kto wie...
Chodzę na spacery, dla zdrowia, relaksu i dla zdrowia zahaczam do jednej lub drugiej pizzerii na lampkę wina. Mobilizuje mnie też licznik kroków w smartfonie. Średniej z czasu pracy już nie osiągnę (bo chadzałem na ogół pieszo), ale staram się nie zejść poniżej pięciu tysięcy.

poniedziałek, 31 sierpnia 2020

O awansie edukacyjnym dziecka wiejskiego w PRL-u. Na przykładzie własnym

Kończąc wpis na marginesie książki Powrót do Reims zapowiedziałem, że napiszę o własnym doświadczeniu. Chyba symptomatycznym.
Jak już kiedyś napisałem, byłem dobrym uczniem, uchodzącym za chyba najlepszego w podstawówce. Ale kiedy zbliżał się koniec nauki złożyłem podanie o przyjęcie do zasadniczej szkoły samochodowej w Legnicy. Skończył ją rok wcześniej starszy kolega i już zarabiał w stacji paliw. Perspektywa pracy w mieście i zarabiania była kusząca zarówno dla mnie, jak i dla rodziców. Co prawda nie lubiłem majsterkować i nie marzył mi się nawet motocykl, ale liczyłem na to, że szkoła rozbudzi moje zainteresowanie motoryzacją.
Podanie musiało jednak być zaakceptowane przez kierownika szkoły wraz z opinią sporządzoną przez wychowawcę klasowego. Pani Wanda (wtedy Turek) tylko się  zdziwiła, upewniła się, że obstaję przy swoich zamiarach. Ale kierowniczka szkoły, nieoceniona i niezapomniana pani Maria Misztalowa, wezwała mnie do gabinetu i ochrzaniła, nazywając głupim (jak ona pięknie wypowiadała "ł" przedniojęzykowe!) i po południu wybrała się do rodziców (mieszkaliśmy przez drogę i wysoką siatkę ogradzającą jej i jej męża gospodarstwo). Rodzice najpierw dość niepewnie, że jak się syn chce kształcić na mechanika, to niech się kształci, będzie miał lżejszą pracę niż w gospodarstwie, oddawać obowiązkowe dostawy zboża i żywca. Ale pani Misztalowa nie ustąpiła: wasz syn jest zdolny i musi iść do ogólniaka, tak jak nasz syn, który już jest inżynierem i ma wysokie stanowisko we Wrocławiu i córka, która właśnie zdaje maturę. Przekonywania pewnie były dłuższe, ale zakończone zgodą rodziców.

Egzaminy zdałem bez trudu. Dyktando, od czego się  zaczęła moja edukacja polonistyczna wypadło na "5" i od razu zyskałem względy profesorki.  Z innymi przedmiotami też radziłem sobie dobrze lub bardzo dobrze. Świadczyło to o tym, że wiejska podstawówka nieźle nas kształciła, albo o tym, że wymagania w liceum nie były wysokie. Co do części przedmiotów z pewnością tak było. Kilkoro moich kolegów też dostało się do szkół średnich. Większość jednak poprzestała na podstawówce.

niedziela, 23 sierpnia 2020

Didier Eribon o długiej i krętej drodze z rodziny robotniczej do profesury

Z długimi przerwami, ale w końcu długim finiszem dokończyłem lekturę książki Didiera Eribona Powrót do Reims (Karakter, 2019). Można ją uznać za autobiografię z rozległym tłem społecznym i filozoficznym, z elementami krytyki systemu edukacji, osadzoną w realiach powojennej Francji.
Urodzony w rodzinie zamieszkującej w mieszkaniu socjalnym  w robotniczej dzielnicy, a właściwie przedmieściu Paryża, już jako profesor uniwersytetu odwiedza samotną matkę (ojciec cierpiący na zaawansowana chorobę Alzheimera, przebywał w ośrodku dla chorych terminalnie) i w końcu dowiaduje się o jego śmierci. Nie cierpieli się nawzajem, gdyż ojciec nie zaakceptował jego homoseksualizmu. Zdecydował, że nie pojedzie na pogrzeb, także dlatego, że nie chciał po 30 latach niewidzenia spotkać się braćmi, którzy szybko skończyli szkolną edukację, zostali robotnikami i wyborcami Frontu Narodowego Le Pena.  On zaś wybrał dalszą edukacje w liceum, gdzie czuł się pariasem, gdyż jego koledzy (szkoła była męska) pochodzili z rodzin dobrze sytuowanych, w których kładziono duży nacisk na edukację, pozwalającą na uzyskanie liczącej się pozycji społecznej. Ale dobre wyniki w nauce pozwoliły ma na zdobywanie uznania wśród uczniów i nauczycieli.

wtorek, 18 sierpnia 2020

Na deptakach w Ciechocinku


Ani dwa lata temu, ani w zeszłym tygodniu nie udało mi się ustalić, który deptak jest tym z piosenki śpiewanej przez Danutę Rinn i Bogdana Czyżewskiego. Najpewniej ten, na którym umieszczone są żelazne gwiazdy gwiazd sportu i estrady, które gościły w kurorcie. Przechadzając się tamtędy nie zauważałem specjalnych różnic w stosunku do innych miejsc spacerów. I spacerujących też niewielu. Aż w ostatni wieczór zeszłotygodniowego pobytu wybrałem się do centrum na ostatnie piwko nieco później i wracałem na kwaterę (uroczy pensjonat "Pod jemiołą", przy dość spokojnej ulicy Widok, gdzieśmy mieszkali dwa lata temu i bardzo się nam tam podobało) już o zmierzchu. Jakby niemal wszyscy kuracjusze i wczasowicze wylegli akurat w to miejsce! Na każdej z gęsto ustawionych ławeczek para w raczej niemłodym wieku i spacerujące grupki ludzi w wieku od nastoletniego do późnego.
Ale równie ludna była uliczka wiodąca do tężni, z licznymi knajpkami, i tętniąca życiem właściwie od przedpołudnia do zmierzchu.
W każdym razie tydzień przebiegł szybko. Już parę minut po 8.00 schodziliśmy na śniadanie, bo o 9.00 czekały nas zabiegi, potem po 10.00 szliśmy dokończyć śniadanie, czyli na kawę i jakieś ciasto, a potem już wolny  cały dzień z przerwami na obiad i kolację. Było upalnie, więc jedliśmy zwykle w przyległym ogrodzie. 

niedziela, 2 sierpnia 2020

Złote gody i sprawy biblioteczne

Nasze małżeństwo trwa już 50 lat i 8 dni. I przez cały ten czas temperatura uczuć constans. Większa za to wzajemna troska o zdrowie i komfort. Bo jednak oboje za sobą mamy po kilka operacji (w moim przypadku to raczej zabiegi, może poza jednym, po którym usłyszałem od lekarki, że zostałem zawrócony z dalekiej drogi) i choćby z samej tylko racji wieku jesteśmy w obecnie w grupie wysokiego ryzyka. Więc najczęściej ja staram się żonie oszczędzić wysiłku, a ona prosi, żebym wychodząc na spacer nie wpadał po drodze na winko czy piwko. I zdarza się, że czasem usłucham.
Impreza okolicznościowa nie była wielka: obiad w gronie rodzinnym w dobrej restauracji nad Odrą, posadzeni w bezpiecznych odległościach, wysłuchaliśmy życzeń, odebrali upominki, wysłuchali toastu i zabrali do pysznych dań.
Od ślubu czas biegł jak zwariowany. Najpierw na sublokatorkach, potem przez rok w akademiku męskim z niezamykającymi się drzwiami do łazienki i ubikacji (stałem na czatach), potem w czymś nazywanym hotelem asystenckim, a od 46 lat w tym samym mieszkaniu, z którego zdążyły wyfrunąć dzieci, ale na szczęście niedaleko, bo wszyscy mieszkamy we Wrocławiu.
A potem znów praca - w domu, albo na miejscu. W lipcu liczba czytelników była niewielka, odwiedzin niewiele, tym bardziej, że czytelnia niedostępna. Ale pracy nie brak. Te kilka godzin w bibliotece mija jak z bicza strzelił. Po uporządkowaniu i przesygnowaniu piśmiennictwa prawniczego, a także przeznaczeniu do ubytkowania literatury przestarzałej, trzeba uporządkować i nieco rozrzedzić księgozbiór z zakresu nauk o bezpieczeństwie. No i zabrałem się do wprowadzania do inwentarza i katalogu nabytków. Wyłącznie z darów i w porywach z rekompensat za zwłokę w zwrocie. W porywach, gdyż na czas pandemii na kilka miesięcy wstrzymaliśmy bieg terminu zwrotu. Więc czasem coś wpada za zaległe przewinienia.
Zajmując się w drodze pracy zdalnej doklejaniem okładek do posiadanych książek (robię to na podstawie ofert wydawców, skąd pochodzi najwięcej publikacji) widzę jak wiele wartościowych, a czasem wręcz pomnikowych publikacji z roku zeszłego i bieżącego nie trafia do biblioteki, która tym sposobem traci swą jakość i atrakcyjność. Dostęp do tekstów elektronicznych tylko częściowo łagodzi ten stan rzeczy.
To mi przypomina strategię kierownictw polskich telewizji, stosowaną od ponad dwudziestu lat. Jak się jakiś dziennikarz czy inny twórca zanadto wybija nie niepodległość, zmienia się godzinę emisji jego programów na późniejszą lub emituje w czasie ruchomym, co powoduje spadek oglądalności, a potem pod tym pretekstem ogłasza się, że "formuła się wyczerpała", program znika z anteny i dziennikarz lub filmowiec musi szukać sobie nowego zajęcia. Zniknięcie biblioteki nam nie grozi, bo trzeba by zamknąć uczelnię, ale jej znaczenie maleje.
Skończyłem tymczasem lekturę dwóch książek: powieści francuskiego pisarza Gillesa Roziera Z kraju bez miłości (Wydawnictwo Literackie, 2011) oraz Z mojego młyna Kazimierza Kutza (Znak, 2009). Narrator pierwszej szuka śladów swojej babki Anny Janowskiej. Trafia do bogatej arystokratki, córki warszawskiego żydowskiego fotografa, która przed wojna wyszła za mąż za włoskiego ambasadora, w którego rzymskim pałacu zgromadziła bogatą bibliotekę judaistyczną i już jako wdowa dożywa żywota. Niewiele dowiaduje się o babce, za to w dzięki rozmowom z Sulamitą i listom od niej poznaje świat pisarzy tworzących w jidysz i przez to właściwie w polskiej publiczności nieznanych. A wraz z nimi poznaje je czytelnik powieści i może zachwycić się artyzmem poezji, oczywiście w polskim przekładzie. I na tym głównie polega wartość tej powieści.
Książka Kutza to wybór jego felietonów pisanych do prasy filmowej w latach 1990-97. Najpierw pisze o sprawach kina polskiego w nowych warunkach, dość złośliwie traktuje tych wielkich, ale nie odmawia im zasług i artyzmu, pisze o filmowcach zmuszonych do opuszczenia Polski po 1968 r., a drugą połowę tej niewielkiej książeczki wypełniają utyskiwania na stan polskiego kina, które właściwie nie korzysta z tego, że nie ogranicza go cenzura. I nie widzi dla niego perspektyw zmiany na lepsze. Wiemy dziś, że się mylił.
Czytałem te ostatnie kilkadziesiąt strat z pewną przykrością, bo był to wyraz tęsknoty starszego pana za niegdysiejszymi śniegami.
Natomiast zwłaszcza pierwszych ok. sto stron to istna erupcja talentu pisarskiego Kutza. Felietony skrzą się od oryginalnych metafor, humoru, acz bez dowcipów, których był niezrównanym opowiadaczem oraz efektownych puent, z których zebrałaby się stroniczka błyskotliwych aforyzmów.
Przynajmniej kilka tych felietonów zasługuje na to, żeby znaleźć się w antologii polskich felietonów, o której pisałem kilka miesięcy temu




czwartek, 23 lipca 2020

Panegiryk

W czerwcu 1986 r. podczas pobytu w Oslo zdarzyło mi się dwa razy budzić z zadyszką. Po powrocie do kraju zaczęły się one nasilać. W przychodni aplikowano mi serię zastrzyków i po  dziesięciu czułem się jeszcze dwa - trzy dni dobrze, po czym znów miałem problem z wejście na pierwsze piętro Biblioteki Uniwersyteckiej. Znów aplikowano mi zastrzyki i w ich trakcie  i kilka dni potem było dobrze. Po trzeciej takiej serii skierowano mnie do szpitala, gdzie dzieliłem salę z prof. Marianem Suskim, brązowym medalistą olimpijskim w szermierce. Mając historię sportu w małym palcu szybko znalazłem z profesorem wspólny język i przegadaliśmy dziesiątki godzin. Na sali, a gdy pogoda pozwalała, także w przyszpitalnym ogrodzie. Zaaplikowano mi tam znów zastrzyki, zrobiono testy na alergeny, ale nic nie wykazały, i podawano salbutamol w sprayu. Dawał ulgę. Wyszedłem w dobrej formie i z diagnozą "chroniczne zapalenie oskrzeli". Oraz skierowaniem do sanatorium. Pod koniec października pojechałem do Świnoujścia. Podróż była gehenną. Ledwo wlazłem na peron, a potem na pięterko w sypialnym. A potem dwa razy musiałem brać taksówkę. Dostałem pokój na IV p. Powiedziałem, że nie wejdę. Dostałem na drugim. Tam znów seria zastrzyków, ale po dwóch już odzyskałem jaką taką formę. Po miesiącu po powrocie do domu znów się zaczęło. Sąsiad poprosił o wizytę znajomego lekarza. Nieżyjącego już od lat Andrzeja Kątnika. Ten po zbadaniu orzekł zdecydowanie: to jest astma. I natychmiast wraz z żoną Iwoną, późniejszą profesor Akademii Medycznej, zawieźli mnie do swego kolegi z roku, wówczas doktora medycyny Jerzego Liebharta, pracującego na Oddziale interny, nieistniejącego już szpitala na rogu ulic Pułaskiego i Traugutta. Nazwisko natychmiast skojarzyłem ze Zbigniewem Liebhartem, którego osobiście nie znałem, ale wiedziałem, że we Lwowie kierował orkiestrą kameralną, a od maja 1945 r. pracował na  tworzonym z gruzów Uniwersytecie Wrocławskim, a potem doszedł do godności rektora Wyższej Szkoły Muzycznej. Okazało się, że Pan Doktor jest jego synem. Wysoki, szczupły, o śniadej cerze, wybitnie przystojny, skory do rozmowy i żartów. Po szczegółowym wywiadzie potwierdził diagnozę i przepisał mi pastylki, których skład podał na recepcie. Dawały efekt. Może nie pełny komfort. Ale mogłem znów funkcjonować, w tym regularnie co tydzień podróżować do Warszawy, a w porywach także w świat.

czwartek, 9 lipca 2020

Biblioteki i lektury

09.07.2020. Nareszcie, po czterech miesiącach czytelnicy wrócili do naszej biblioteki. Na razie pojedynczy, bo w pewnym sensie jest to już musztarda (uwaga, potaniała, co ogłosił prezydent :) ) po obiedzie, bo sesja dobiega końca. Ale koronawirus nie jest czuły na kalendarz akademicki.
Wiele o wpływie obostrzeń związanych z pandemią w czerwcowym numerze "Bibliotekarza". Kilka relacji o tym, jak biblioteki starają się utrzymać więź z czytelnikami. Prof. Jacek Wojciechowski zaś martwi się, chyba słusznie, że czytelnicy odwrócą się od bibliotek i nie znajdą one wsparcia, ani u władz państwowych, ani samorządowych. Daleko nie sięgając nasza biblioteka przez cztery miesiące nie kupiła żadnej książki. Skoro nikt nie przychodził, żeby do jakiejś nowości sięgnąć... Ale jak przyjdzie zwiedziony przyzwyczajeniem, że biblioteka od 23 lat obfitowała w nowości, rozczaruje się.
Najbardziej poruszył mnie jednak w tym numerze artykuł Henryka Hollendra, który nie godzi się na to, co się stało i staje nadal ze studiami kształcącymi przyszłych bibliotekarzy. Tworzący programy tylko powierzchownie reagują na zmiany w bibliotekarstwie i działalności informacyjnej. W rezultacie uniwersytety opuszczają ludzie bez ukształtowanej jakiejkolwiek tożsamości zawodowej i przygotowania.
Nie żebym tęsknił za niegdysiejszymi śniegami, ale w ciągu czterech lat studiów miałem w sumie 3,5 miesiąca praktyk bibliotecznych, 3 wycieczki objazdowe po bibliotekach w różnych regionach Polski (Wielkopolska, Trójmiasto, Łódź i Warszawa) i w efekcie uzyskałem wyobrażenie o przyszłej pracy oraz ukształtowane umiejętności w zakresie podstawowych czynności bibliotecznych. Zyskałem też podstawy metodologiczne i teoretyczne do własnej twórczości zawodowej.
Henryk pisze też o obecnej kondycji zawodowej bibliotekarzy akademickich i koniecznego zróżnicowania wymaganych kompetencji i co za tym idzie statusów. Podoba mi się idea oddolnego stowarzyszenia się bibliotekarzy akademickich (i nie idzie mu o miejsce pracy, tylko o poziom kompetencji), jako organizacji w pewnym sensie elitarnej.
Sam sondowałem taką ideę trzydzieści lat temu. Miałoby to być stowarzyszenie bibliotekarzy dyplomowanych, czyli  raptem 200 czy 300. Podobała się, ale perswadowano mi podjęcie konkretnych kroków,  bo wyglądałoby to tak, że skoro już przestałem być prezesem SBP, to tworzę sobie nowe stowarzyszenie, żeby nadal prezesować. 

niedziela, 14 czerwca 2020

Książki inicjacyjne


Mój Facebookowy znajomy postawił pytanie o książki, które wpłynęły na nasze  dalsze lektury, a poniekąd i na życie. I opowiedział o swojej takiej inicjacyjnej lekturze.
Zastanowiłem się i postanowiłem o tym napisać nieco szerzej. Otóż niewątpliwie jest nią niewielka książka Konrada Żelisławskiego z 1950 roku Bohaterowie i męczennicy nauki. Jak się później okazało faktycznym autorem był początkujący wówczas wybitny historyk filozofii, specjalizujący się we włoskiej filozofii Renesansu Andrzej Nowicki, mój - znakomity - wykładowca.
Tymi bohaterami byli w większości włoscy myśliciele, podzielający teorię Kopernikańską, sam Kopernik oraz m.in. spalony na stosie pod koniec XVII w. Kazimierz Łyszczyński, autor rozprawy De non existentia Dei. Wielu z nich przypłaciło swoje poglądy życiem, inni w ostateczności się ich wyparli, ale ich bohaterstwo polega na pionierstwie w nauce. Tę książkę, z nierozciętymi jeszcze kartami podsunęła mi w desperacji pani bibliotekarka w bibliotece gminnej, gdym już przeczytał wszystko, co jej zdaniem dwunastolatek powinien i może przeczytać. Z dumą przecinałem te kartki ze świadomością, że nikt w gminie jej jeszcze nie  czytał.
Jej lektura była dla mnie odkryciem, bo uświadomiła mi, że moje dziecięce przeczucia, trochę sygnalizowane przez - wierzącego, choć wątpiącego - tatę, że religia to sposób na wyciąganie pieniędzy od ludzi w zamian za obietnicę dostatniego życia po śmierci, a Boga nikt nie widział i chyba nie zobaczy. Bo szczerze wątpił w prawdziwość licznych ponad pół wieku temu objawień. I oto okazało się bowiem, że mądrzy ludzie też wątpili w istnienie Boga lub wręcz je kwestionowali. Potem szukałem jeszcze innych książek na podobny temat i zacząłem stawać się ateistą. Owszem, chodziłem nadal do kościoła, bo mama kazała (tata nie chodził, modlił się w domu), ale już tylko z przymusu.

czwartek, 11 czerwca 2020

Biblioteki w pandemii

11.06.2020. Biblioteka Dolnośląskiej Szkoły Wyższej wciąż niedostępna czytelnikom i chyba tak będzie do końca czerwca. A potem wakacje.
Koleżanka, która regularnie odbiera telefony, twierdzi, że codziennie ma ze 20 rozmów z chętnymi do skorzystania. I zbiera wyrazy rozżalenia.
Tymczasem zgodnie z ustaleniami ktoś z nas w pojedynkę jest w bibliotece i wykonuje prace, jakich wciąż nie brak. Przede wszystkim opróżniamy trezor, w którym, o dziwo, wpada ostatnio więcej książek, niż dwa tygodnie lub tydzień temu. A pożyczać przestaliśmy jakoś w połowie marca. Chyba po prostu studenci kończą sesję egzaminacyjną. Wpadają też sporadycznie dary od naszych autorów.
Rozkładamy też na regały książki, które po zwrocie przeszły już minimum trzydniową "kwarantannę".
Każdy z naszej, okrojonej w ciągu minionego roku załogi wziął na siebie rolę "kustosza" części księgozbioru. Głównie dba o właściwy porządek, typuje książki (lub czasopisma) do naprawy lub ubytkowania itp. Mnie przypadł m.in. dział "Prawo". Dokąd mieliśmy tej literatury niewiele, mieliśmy wszystko w jednym dziale. Ale w ostatnich latach księgozbiór prawniczy się rozbudował i nowe nabytki otrzymywały już sygnatury odpowiednie dla prawa międzynarodowego, konstytucyjnego, karnego itd. Więc jest okazja, żeby wszystkie książki prawnicze stały we właściwych działach, a nie np. część książek z prawa karnego stała w prawie ogólnym, a część w karnym. A że literatura prawnicza relatywnie szybko ulega dezaktualizacji, więc przy okazji typuję książki do ubytkowania. Kiedy z tą pracą się uporam, konieczne będzie przestawienie zbiorów na regałach, bo w dziale"Prawo" ubędzie w sumie ok. 80 % książek, a przybędzie po 10 do 20 % w innych działach.
No cóż, nie tylko Woman's work is never done. Bibliotekarze też tak mają

piątek, 29 maja 2020

Zmarł Jerzy Pilch

W wieku zaledwie 67 lat zmarł wielki polski pisarz Jerzy Pilch. Pisałem tu o moich wrażeniach z lektury Jego dzienników, które były znakomitą literaturą. Znakomicie mieszał w nich, po swojemu liryzm, zapis wnikliwej obserwacji otoczenia i siebie, ironię i autoironię. Zwłaszcza gdy pisał o pogłębiającej się chorobie i powodowanym przez nią objawom starzenia się. To westchnienie "To już?", gdy przyszło mu poruszać się o lasce!
Od dawna czytywałem jego znakomite felietony, najpierw w "Tygodniku Powszechnym", a potem w "Polityce". Ciekaw  byłem jego ocen zdarzeń w sferze obyczajów, kultury i polityki i rad byłem, gdy pokrywały się z moimi. Ale  przychodziło mi czasem pod wpływem lektury felietonów spojrzeć na rzeczywistość zmieniać własną perspektywę. Przyznać trzeba, że gdy mu się coś nie podobało, w krytyce bywał bezwzględny i nie szczędził na swoim talencie ironisty.
W stylu jego felietonistyki wiele było z tego, jak pisywał przed nim Janusz Głowacki. I chyba ma znakomitego naśladowcę w osobie Krzysztofa Vargi. 



Powieść Pilcha przeczytałem tylko jedną: Pod mocnym Aniołem. Odebrałem ją jako przejmujące artystyczne studium przypadku choroby alkoholowej, ukazujące cała gamę emocji człowieka będącego jej ofiarą, na które najlepszym antidotum jest miłość. Jeśli ktoś gotów jest wznieść ponad doznane urazy, a alkoholik potrafi to dostrzec i docenić.Pod koniec życia, chyba całkowicie świadom nadchodzącego jego kresu, zdążył jeszcze złożyć hołd swoim mistrzom i przyjaciołom w redakcji "Tygodnika Powszechnego" w formie książki Z mojego boksu. Jako pracownik, początkowo "od wszystkiego", przypatrując się warsztatowi starszych kolegów, spróbował swoich sił jako felietonista i prozaik. I co najmniej osiągnął ich klasę. Nie tylko w tych sferach, ale także jako dramaturg, lub raczej komediopisarz. Jego Narty Ojca Świętego skrzą się błyskotliwym humorem w opisywaniu rzeczywistości na skalę pisarstwa Sławomira Mrożka.

Sumowaniem dorobku były też jego Felietonu najjadowitsze. Kto je przeczytał (w wielu przypadkach jeszcze raz), zauważy, że były one jadowite dobrotliwie.  Bo zawartemu w nich krytycyzmowi obserwowanych zjawisk i zdarzeń towarzyszy coś w rodzaju zatroskania, nadziei, że może coś z tego, co opisał nawet jeśli nie jest do naprawienia, to przynajmniej do zastanowienia.
Współczesna zjawiska kulturalne szybko tracą aktualność i dziś wychwalane, jutro ulegną zapomnieniu. Nie chciałbym, żeby z książkami Pilcha stało się to, co z twórczością Dygata, Brandysów, Andrzejewskiego czy Wańkowicza. Ale na wszelki wypadek, póki czas sięgnę po inne jego powieści. Jest ich jeszcze parę w "mojej bibliotece, której zbiory przez ponad dwie dekady kształtowałem.
Skoro o zmarłym mowa, to jeszcze chciałbym wspomnieć o zmarłej ponad rok temu, w kwietniu 2019 r. Janinie Żyromskiej.  Podobnie jak ja była jedną z pierwszych zatrudnionych w Dolnośląskiej Szkole Wyższej (wtedy jeszcze) Edukacji. Zajmowała się problematyką dysleksji. Oprócz zajęć dla studentów prowadziła mający duże wzięcie u rodziców i nauczycieli z całego Dolnego Śląska, Gabinet terapii pedagogicznej z myślą głównie o dzieciach z dysleksją i innymi "dys" (-grafią, -kalkulią itd.). Regularnie bywała w bibliotece, w nadziei na nowe publikacje poświęcone tym zagadnieniom. Zawsze elegancka, proszająca się z gracją i pełna kurtuazji w relacjach z innymi. Za jej sprawą zgromadziliśmy ich w bibliotece wiele i do dziś cieszą się one dużym zainteresowaniem. Dzieje się tak dlatego, że to co ponad dwadzieścia lat temu dopiero przebijało się do świadomości społecznej i traktowane było z rezerwą, dziś już powszechnie uważane jest za dysfunkcję nie tylko u dzieci, ale i u osób dorosłych. Przez tych ostatnich bywa zresztą nadużywana, jako usprawiedliwienie niedbałości w pisaniu.
Janeczkę, bo szybko przeszliśmy na "ty", gniewała ta rezerwa wobec dysleksji u dzieci, szczególnie u nauczycieli, dla większości których był to zwykły brak staranności ze strony uczniów.
Nie wiem, kiedy definitywnie przestała pracować na uczelni. Spotkałem ją jeszcze kilka razy w sklepie, w którym i ja robiłem zakupy, Kłanialiśmy się sobie nawzajem, wymieniali zdawkowo kilka zdań, zapraszałem do odwiedzin w bibliotece, ale widać się nie złożyło. Choć jeśli robiła zakupy akurat w tym sklepie oznaczało, że  nie miała daleko.
Dowiedziałem się o Niej nieco więcej z nadesłanego do biblioteki za sprawą Jej męża p. Cezarego Żyromskiego, kiedyś aktywnego dziennikarza czytywanego przeze mnie regularnie "Słowa Polskiego", kolejnego numeru "Głosu Buczaczan".
Przeczytałem cały numer, ponad 100 stron. Po trosze z ciekawości, a po trosze z sentymentu. Wzrastałem bowiem we wsi, której większość mieszkańców stanowili ludzie przesiedleni z dużej wsi Barysz w powiecie buczackim. Mówili oni trochę bardziej poprawną polszczyzną, mniej nasyconą słownictwem ukraińskim, niż np. mój ojciec. Który jak się starał, to mówił (i pisał) ładnie po polsku, ale na co dzień wtrącał wiele słów ukraińskich. Mnie podobało się zwłaszcza gdy chciał komuś  dać do zrozumienia, że jest głupi. Mówi wtedy "tebe durnyj pip chrystył" (ciebie chrzcił głupi pop). Czasem i sam bywałem adresatem tego określenia.


CaŁE ŻYCIE SŁUŻYŁA DZIECIOM PożegnanieZmarł Jerzy Pilch   

poniedziałek, 11 maja 2020

"Zostań w domu" i co dalej?

11.04. 2020. Już prawie dwa miesiące pracuję w domu. W bibliotece byłem dwa razy - ostatniego dnia marca żeby podlać kwiatki, i parę dni temu na krótkim zebraniu całego zespołu. Szybko udało się wypracować zasady pracy do końca maja, kiedy biblioteka będzie jeszcze zamknięta i potem, gdy prawdopodobnie będzie już otwarta. Oczywiście z zachowaniem daleko idącej ostrożności. Kiedy już wychodziłem koleżanki zdążyły taśmami wyznaczyć strefę dla czytelnika (na terenie biblioteki będzie mogła być jedna osoba), wykluczającą bezpośredni dostęp do księgozbioru. Szczegółowe zasady czytelnicy znajdą na naszej stronie internetowej.
My sami też będziemy pracowali "z ostrożna". Na razie codziennie jedna osoba, zgodnie z harmonogramem, będzie w bibliotece wykonywać różne prace przygotowawcze do otwarcia.  A gdy otworzymy, bibliotekę dla czytelników, będziemy przychodzili po dwoje: jedna osoba w wypożyczalni, a druga na zapleczu. A pozostali będą pracowali zdalnie. Aż do ogłoszenia o zniesieniu wszelkich ograniczeń. Choć przypuszczam, że i wtedy już nie będzie tak, jak do lutego. Osobiście boleję nad tym, że długo jeszcze nie będzie mowy o wzbogacaniu biblioteki w nowości. Bez których biblioteka traci swą wartość jako warsztat badań naukowych. Dostęp do baz danych i do IBUK-a nie załatwia problemu. Nie mówiąc już o tym, że to kolejny krok, po pseudo-reformie Gowina, do upadku polskich oficyn naukowych. Które jeśli nie będą sprzedawały książek, będą zamykane. Niby nie nasz problem, ale jak każdy tak powie, to będzie to problem całej polskiej nauki. A więc i nasz.

piątek, 17 kwietnia 2020

Kwarantanna w wersji light

Już miesiąc w domu. W bibliotece byłem od tego czasu raz - ostatniego dnia marca, przy okazji oddania w pobliskim salonie samochodowym auta do przeglądu. Młodsze koleżanki uważają bowiem, że jako należący do grupy zwiększonego ryzyka nie powinienem za często tam przychodzić. Podlałem kwiaty i inne rośliny - nie zdawałem sobie prawy, że jest ich tak wiele - i wziąłem trochę roboty do domu. Czyli grubych prac zbiorowych w  celu zrobienia rekordów dla poszczególnych artykułów, które nierzadko "wystają" poza tematykę ujętą w tytułach, a nawet w tytułach rozdziałów. Robię to z tym większym przekonaniem, że po latach znów przez kilka miesięcy obsługiwałem czytelników i widziałem jak często poszukują oni literatury niekiedy z dość wąskich tematycznie zagadnień. Poza tym nowa wyszukiwarka, zwana "integra" wyszukuje rekordy ze wszystkich niemal pól, w tym zwłaszcza z pola przewidzianego dla haseł lokalnych. Nie jest się więc uwiązanym przy dość dziwacznie brzmiących hasłach KABA i można np. lepiej uwydatnić treść artykułu nt. psychologicznego aspektu śmierci dziecka z punktu widzenia rodziców, czego nie rozwiązuje hasło "Dzieci - śmierć".
Korzystam też z nowej możliwości, jaką daje najnowsza wersja systemu PROLIB i dodaję podobizny okładek do rekordów posiadanych książek. Zastanawiając się nad strategią tej pracy, bo początkowo były to okładki tych prac, które zabrałem do domu. A że nie wszystkie znalazłem w Sieci, więc po prostu sam z robiłem zdjęcia smartfonem. I uznałem, że będę "leciał" wydawnictwami. Na początek wziąłem młodą prężną gdańską oficynę "Katedra" i z jej strony internetowej kopiuję do końca okładki publikacji z poszczególnych dziedzin. I zackniło mi się za dobrymi laty, kiedy nabyliśmy niemal wszystko, co wydała ona z zakresu interesujących nas dyscyplin. A teraz wziąłem się za "Impuls". Efekt tej pracy powinien będzie widoczny w "integrze", gdy tych okładek będzie dostatecznie dużo, żeby pokazać to naszym czytelnikom.
Pod koniec dnia wszyscy informujemy się nawzajem o wykonanych pracach.
Na bieżąco zaś młodsze koleżanki starają się zapewnić jak najszerszy dostęp do baz tekstowych dostępnych elektronicznie. Na szczęście różne platformy na ten trudny czas udostępniły szerzej swoje zasoby.
Jest nadzieja, że za kilka tygodni biblioteki, w tym także nasza, staną się znów otwarte, choć konieczne będą jakieś środki ostrożności w relacjach bibliotekarze - czytelnicy.

niedziela, 5 kwietnia 2020

Mistrzowie polskiego felietonu

Czytam gazety od wczesnego dzieciństwa, a od czasów licealnych także tygodniki ("Kultura", "Polityka", "Dookoła świata", często też "Tygodnik Kulturalny", "Przekrój", "Życie Literackie", "Szpilki" i "Sportowca" oraz dwutygodnik "Współczesność") i niemal wszystkie zaczynałem od ostatniej strony, gdzie znajdowałem zalecające się błyskotliwymi spostrzeżeniami i humorem felietony: KTT (Krzysztofa T. Toeplitza, Jerzego Kibica (Urbana), Bywalca (Daniela Passenta), Janusza Głowackiego, Antoniego Słonimskiego, Aleksandra J. Wieczorkowskiego, Wisławy Szymborskiej,  Michała Radgowskiego, publicystyczne wiersze Ludwika Jerzego Kerna i Wojciecha Młynarskiego,  i in.
W czasach studenckich doszły do tego zestawu m.in. "Tygodnik Powszechny" oraz miesięczniki "Twórczość", "Dialog" i "Odra" z felietonami m.in. Kisiela, Iwaszkiewicza, Konstantego Puzyny, a nawet Stanisława Lema.
Wspominam o tym dlatego, żeby wyjaśnić fenomen felietonu. Wziął się on niemal u początków prasy. W periodykach zdarzało się, że po złamaniu numeru zostawało trochę wolnego miejsca, za mało na artykuł, a za dużo na drobne notki o bieżących zdarzeniach. Zapełniano je więc przez dodawanie dowcipów,  przytyków pod adresem konkurencji, krzyżówkami i zagadkami oraz wolnymi, najczęściej niepozbawionymi dowcipu dywagacjami kogoś z redakcji. A że miały one na ogół lekką formę, często odnosiły się do aktualnych zdarzeń lub tematów dyskusji i mieściły się niejako poza głównymi kartami pisma, nazwano je "kartkami" (feuilleton). Zresztą wielu felietonistów tytułowało swoją rubrykę kartkami (z kalendarza, z mojego kalendarza itd.). Dość szybko niektórzy z felietonistów nabrali w tej sztuce takiej biegłości, że wielu czytelników kupowało pisma jeśli nie z nadziei na kolejny felieton, to z pewnością od nich zaczynało lekturę całych numerów. Jak i ja.
Lubiłem zresztą i te najmniejsze "karteczki", czyli dowcipy, lapsusy dziennikarskie, tak obficie  cytowane na ostatniej stronie "Przekroju" oraz "Dookoła świata", gdzie publikowano także smakowitsze fragmenty pism urzędowych. Do dziś pamiętam wniosek do lokalnej rady narodowej o zapomogę z powodu pogrzebu, gdyż "za zasiłek pogrzebowy nie da się zrobić żadnych hopsztosów".

piątek, 20 marca 2020

Pandemia... i co potem

20.03.2020. Znalazłem kiedyś rysunek niezawodnego Andrzeja Mleczki, na którym kat, odziany w opończę i zakapturzony, przyprowadził do domu na łańcuchu kilku delikwentów i tłumaczy żonie, że  wziął trochę roboty do domu.
Przypomina to w pewnym senie bibliotekarzy wykonujących swe obowiązki w trybie telepracy.
W sytuacji pandemii trzeba jednak coś robić. Rzecz w tym, że praca bibliotekarza polega w przeważającej mierze na obrocie fizycznymi książkami, czasopismami i multimediami. A tych nie spakuje się w paczki i nie zawiezie do domu, żeby z/nad nimi pracować. I teraz chcąc nie chcąc trzeba było zamknąć bibliotekę i pracować w domu. Wszyscy znaleźliśmy się w sytuacji jak ów kat. Każdy wziął do domu służbowy laptop, podłączony do uczelnianej sieci i jedni zajęli się czyszczeniem kartotek, inni weryfikowaniem statusu posiadanych materiałów po zainstalowaniu nowej wersji systemu, a ja zabrałem kilka grubych zbiorówek i wprowadzam do bazy rekordy artykułów, które można dzięki temu opatrzyć bardziej szczegółowymi hasłami przedmiotowymi i/lub słowami (frazami) kluczowymi. No i w drodze wideokonferencji naradzamy się, co i jak dalej.
 Mimo że zapewniamy czytelnikom dostęp do IBuka, widzimy po że choć popularne lektury są tą drogą dostępne, czytelnicy najchętniej pożyczają książki tradycyjne, których parę lat temu kupiliśmy w licznych egzemplarzach. Wróżby o rychłym zmierzchu książek drukowanych i w ogóle o społeczeństwie bezpapierowym, okazały się jednak przedwczesne. Na własnej skórze i z relacji znajomych przekonałem się, że fascynacja e-readerami szybko przeminęła. Nie ma to jak tradycyjna książka!

niedziela, 15 marca 2020

Historia dwóch żywotów, równoległa

Jeszcze jesienią kupiłem książkę zaliczaną przez "Gazetę Wyborczą" do najlepszych wydanych w minionym roku, nominowanej zresztą do prestiżowej Nagrody Nike. Nie było łatwo dostać, bo trzeba było czekać, aż dostanie się na rozmaite listy rankingowe. Bo zaraz potem już leżała w księgarniach na eksponowanych miejscach. Czytanie szło mi jednak wolniej. Bo wciąż pojawiały się inne pilniejsze lektury, a linearnie opowiedziana historia autentycznych postaci pozwalała na trzymaniu się wątku.
Tytuł niniejszego wpisu nawiązuje do autobiograficznej książki wielkiego polskiego uczonego, twórcy ważnej wrocławskiej placówki naukowej pn. Instytut Immunologii i Terapii Doświadczalnej, Ludwika Hirszfelda (1884-1954), zatytułowanej Historia jednego życia. Pisana była już w czasie wojny, gdyż autorowi chodziło m.in. o  opisanie przeżyć z warszawskiego getta. Z nim i jego żoną Hanną okupanci obeszli się dość łagodnie, gdyż znane był ich osiągnięcia naukowe i zasługi wojenne, ale byli świadkami niewyobrażalnych wprost okropności.


niedziela, 8 marca 2020

Listy, listy i po listach

Poszukując jeszcze choć pół metra kubicznego przestrzeni postanowiłem uporządkować moją korespondencję zawodową, która mi jeszcze została sprzed lat i w ślad za poprzednimi pakietami wysłać do Biblioteki Narodowej do zbioru rękopisów, jak mi zasugerował jej dyrektor dr Tomasz Makowski. Nie każdy wie, że zanim został dyrektorem kierował działem rękopisów i  kilkanaście lat temu miał we Wrocławiu niesłychanie ciekawą referat (nie były jeszcze wtedy popularne prezentacje) o dylematach bibliotekarzy parających się rękopisami z ostatnich kilkudziesięciu lat. Mówił o dylematach związanych z selekcją autorów czy właścicieli, gdyż nie wiadomo, co uczyni z nimi czas (np. jedne mogą nabrać wartości, a inne stracić, co odnosi się zwłaszcza do nie wydanych utworów literackich lub traktatów naukowych), jak i selekcją wewnątrz spuścizn czy darowizn, jak i z udostępnianiem, bo mogą np. zawierać dane wrażliwe nadawców czy adresatów listów czy ich żyjącego potomstwa.
Sam postanowiłem nie robić selekcji, bo byłby to taki zabieg jakby archiwista kolekcjonował tylko te dokumenty, które budowałyby tylko pozytywny wizerunek narodu, władcy czy polityka. Więc są tu listy, co prawda nieliczne, zawierające pewne zarzuty i pretensje. Mniejsza z tym, słuszne czy nie. Czasem tak. Jedynym kryterium był tylko zawód czy zainteresowania bibliotekarskie lub bibliologiczne. I tu już nie było ważne, czy listy miały charakter zawodowy, czy też prywatny, czy głownie prywatny.

niedziela, 16 lutego 2020

Czasopisma, które czytaliśmy w PRL-owskiej szkole


A w każdym razie prenumerowaliśmy lub raczej nam je prenumerowano w małej wiejskiej szkole na Dolnym Śląsku.

Umiałem czytać zanim poszedłem do szkoły. Od czasu do czasu mama kupowała mi w mieście jakąś tanią książeczkę, Ale na co dzień czytałem "Gromadę - Rolnik Polski" i "Przyjaciółkę", które prenumerował tata. Oczywiście tylko krótsze takty i raczej te służące zabawie, a więc anegdoty i dowcipy, ale w przyjaciółce też listy od czytelniczek.
Kiedy poszedłem do szkoły, po pierwszych kilku miesiącach, zacząłem co tydzień otrzymywać nowy numer "Świerszczyka". Jak się okazało, kierowniczka szkoły, niezapomniana pani Maria Misztalowa, prawdziwa humanistka i autorytet lokalny poleciła rodzicom uczniów rozpoczynających szkolną edukację Czasopismo było kolorowe, z pięknymi ilustracjami, zaciekawiającymi opowiadankami i wierszykami. Niektóre teksty czytała nam "nasza pani, mile przeze mnie wspominana Maria Chmielewska, która przyszła do szkoły prosto po maturze. Jako czytający już całkiem płynnie, regularnie bywałem wywoływany do czytania wierszyków.  Nazwiska grafików i autorów tekstów odnajdywałem w szkolnych czytankach, a w późniejszych latach jako grafików w "Szpilkach i "Przekroju". Lektury wystarczało na godzinę - dwie i znowu czekałem cały tydzień na następny numer. 

niedziela, 9 lutego 2020

Szkolny dress code w głębokim PRL-u

Do napisania o tym jak było skłoniły mnie wieści o nowych zasadach ubierania się dla uczniów i uczennic I Liceum Ogólnokształcącego w Rzeszowie. Określa on m.in. dopuszczalną krótkość spódnic i sukienek u dziewcząt (nie wyżej nic do połowy uda) i spodni u chłopców (minimum 3/4 i broń Boże w jasnych kolorach), chłopcom zabranie noszenia biżuterii, a dziewczętom nakazuje noszenie stanika.
Niestosowanie się grozi karami sprzecznymi z całym szeregiem ustaw, konwencji i ogólnymi zasadami współżycia społecznego, m.in. wysłanie do domu, nagana ze strony dyrektora lub nawet wyrzuceniem ze szkoły. Jest pytanie jak szkoła będzie odpowiadać za bezpieczeństwo ucznia, który w godzinach zajęć jest w drodze do domu albo jak to jest z realizacją ustawy o obowiązkowym nauczaniu do 18.roku życia.
Uczniowie podnieśli bunt, media rozdmuchały problem, bo regulamin, nie skonsultowany z rodzicami, ale można domniemywać, że z nadzorem pedagogicznym, a w każdym razie w nadziei na pochwałę dla dyrekcji,ma być od 10 lutego wcielony w życie.
W internecie burza, a głosy podzielone. Jedni pochwalają regulamin, bo kto to widział, żeby dziewczyny przychodziły do szkoły wymalowane, w mini, a do tego bez stanika pod bluzeczką? Ograniczenia dla chłopców jakoś nie oburzają.
Oczywiście, skojarzyłem te zasady z czasami mojej szkolnej edukacji. 

środa, 22 stycznia 2020

Jerzy Pilch o sobie

Wziąłem do ręki Trzeci dziennik Jerzego Pilcha i po przeczytaniu o jego relacji z wiekową matką stwierdziłem, że może jest i on słabego zdrowia, ale wciąż jest w znakomitej formie literackiej: narracja skrzy się dowcipem, nieoczekiwanymi, ale trafnymi metaforami, bystrze patrzy na dookolny świat i na starzejącego się  siebie na nim.
I dziwi się, że to już. Że już nie tylko inni, starsi od niego, ale on już jest ten starszy i sam musi wspierać się laseczką. Co prawda przyszło to wszystko dość wcześnie, jego rówieśnicy mają się całkiem dobrze, ale wiedli bardziej higieniczny żywot. lub raczej nie ulegali swoim słabościom.
Jednocześnie jest to jednak dziennik bardziej w tonacji pogodny niż dziennik drugi, jakby jego autor pogodził się ze stanem rzeczy i dostrzega jasne strony życia i otaczającej rzeczywistości. Co jest psychologicznie wytłumaczalne, co wiem po dobie.
Z natury rzeczy lektura dziennika skłania do myślenia o swoim wieku, późniejszym niż autora. I też już czasem się dziwi, że to już: wolniejszy krok (zauważyłem, że chodząc po swoim osiedlu, zasiedlanym ponad 40 lat temu, wyprzedzam innych, a wysiadłszy z tramwaju, w drodze do pracy przez niewielki skwer, jestem przez niemal wszystkich wyprzedzany), szybsze męczenie się po wysiłku, już całkiem dużo pigułek branych rano i wieczorem. Ale na szczęście, choć jestem astmatykiem, cukrzykiem (typu II), nadciśnieniowcem, to dzięki lekarzom i lekarstwom chodzę i to całkiem dużo. A nawet powinienem dużo chodzić. Przestałem nawet jeździć autem do pracy. A w drodze do domu nawet nie wsiadam do tramwaju. No, chyba że pada.
Z zapałem zabrałem się za następną książkę Pilcha: Widok z mojego boksu. Po uświadomieniu sobie, że nie zrobi kariery akademickiej jako polonista, autor dostał pracę w redakcji "Tygodnika Powszechnego". Zaczynał od prostych prac redakcyjnych, potem jako odpowiadający na listy i nadsyłane teksty z nadzieją na druk (szybko mu to zajęcie zabrano, gdy zwrócił tekst z kąśliwymi uwagami komuś już znanemu, tylko akurat nie jemu autorowi, odebrano mu to zajecie) i po paru latach stał się stałym felietonistą. Obok takich sław jak księża Maliński i Bardecki, że o Kisielu nie wspomnę.
Kiedy w wolnej już Polsce "Tygodnik" stał się instytucją, Jerzy Turowicz uzyskał dla redakcji nowe pomieszczenia, które w rezultacie remontu podzielono na boksy.  Jeden przypadł Właśnie Pilchowi i z niego postrzegał życie życie redakcyjne, wielkich współpracowników i równie wielkich gości, jak np. Józefa Tischnera.
Autor pisze też o swoich przyjaciołach, wśród nich tych, którzy jednak zrobili karierę naukową -  Bronisławie Maju i Marianie Stali, który nb. poprzedził zebrane w książce teksty wstępem.
Jak to u Pilcha czytelnik znajdzie tu pysznie nakreślone sylwetki ludzi, zarówno bliskich autorowi, jak i traktowanych przezeń z dużym respektem, a także wiele zabawnych i mniej zabawnych anegdot.
Jako fan Krakowa i wszystkiego co krakowskie, a także pisarstwa Pilcha, przeczytałem książkę chyba w dwa dni.Trzeci dziennik - Pilch Jerzy    Widok z mojego boksu

O hasłach KABA raz jeszcze. Ostatni


Przed kilkom laty pisałem już o wygodach i niewygodach korzystania z zasobów bazy NUKAT wraz z hasłami przedmiotowymi w pracy bibliotek akademickich. http://stefankubow.blogspot.com/search/label/NUKAT.
Od tego czasu trochę się zmieniło. Przede wszystkim rekordy nowych publikacji pojawiają w bardzo niedługim czasie po ich ukazaniu się na rynku księgarskim.. Zwłaszcza wydanych przez znaczące oficyny. Te mniejsze wciąż nie przywiązują wagi do terminowego rozsyłania egzemplarzy obowiązkowych, co sprawia, że na rekordy trzeba czekać miesiącami. Bywa, że bezskutecznie. Inna sprawa, że beneficjentów tego sposobu wzbogacania zbiorów nadal jest zbyt wielu, co podnosi koszty funkcjonowania wydawców. Pisałem o tym chyba ze dwadzieścia lat temu.
Ale widać różnicę jakości opracowania w wykonaniu różnych bibliotek uczestniczących w tworzeniu katalogu centralnego NUKAT. Jedne publikacje opatrzone są licznymi hasłami przedmiotowymi, ukazującymi szczegółowo ich treść, inne tylko zdawkowymi, np. "Polityka społeczna - miscellanea", a jeszcze inne w ogóle są ich pozbawione. To akurat nie jest wielkim problemem, gdyż biblioteki mogą sobie dobrać z  zasobów KABA'y hasła przedmiotowe bardziej adekwatnie do potrzeb własnej publiczności bibliotecznej, zwłaszcza bibliotek specjalnych.


wtorek, 14 stycznia 2020

Komiks? Opowieść ilustrowana? Książka o Franzu Kafce

Dzięki wykładowi prof. Pawła Rudnickiego sprzed ponad roku zyskałem sporo nowej - dla mnie - wiedzy o komiksach. Że na naszych oczach rodzi się nowy typ narracji. Już nie tylko Tytus, Romek i A'tomek, ani Koziołek Matołek, ani baśnie fantastyczne dla młodzieży i dorosłych, ale powieści i opowieści, będące czymś z pogranicza tradycyjnej narracji i komiksu. Taka książkowa hybryda.
Właśnie trafiła do naszej biblioteki opowieść o Franzu Kafce Davida Z. Mairowitza (tekst) i Roberta Crumba (rysunki). Nie jest typowa biografia, ani omówienie krytyczne twórczości pisarza. Jest to opowieść o człowieku, na którego życiu zaciążyły kompleksy powodowane przez prymitywnego i brutalnego ojca potęgowane przez poczucie niższości z racji żydostwa w sytuacji narastającego w Pradze antysemityzmu po uzyskaniu państwowości przez Czechosłowację. 

poniedziałek, 13 stycznia 2020

Uzdrowiskowe i świąteczne remanenty lekturowe. Cz. 1

Wziąłem sobie do sanatorium dwie książki: biografię małżeństwa Hirszfeldów, znakomicie napisaną przez Ursulę Glensk oraz powieść Mikołaja Łozińskiego Stramer, mającą renomę jednej z najlepszych powieści polskich minionego roku.
Lekturę pierwszej znacznie zaawansowałem, ale do końca jeszcze daleko. Natomiast książkę Łozińskiego doczytałem do końca. Kiedy pokrótce zreferowałem jej temat koleżance z pracy,  stwierdziła, że historia jak każda inna. W większości rodzin zaczyna się od domu z dziećmi, które po kolei opuszczają dom. Faktycznie, obaj z braćmi po kolei opuściliśmy dom rodzinny, a potem nasze dzieci opuściły rodzinne gniazdo. 
Ale jednak dzieje się to w różnych miejscach, w różnym czasie, w różnych środowiskach i kodach kulturowych, różne są charaktery i losy poszczególnych postaci, wreszcie różne są rodzaje prozy. A czyta się nie tylko z chęci poznania intrygi, ale i dla wzbogacenia wiedzy o miejscach, czasach, o całym kontekście społeczno-obyczajowym oraz dla zachwycenia się artyzmem słowa.