sobota, 29 grudnia 2018

Lem i Lipska korespondują i rozmawiają ze sobą


Wiele razy zaznaczałem, że lubię nie tylko czytać powieści, ale i poznawać mistrzów "pióra od kuchni" - czytać ich autobiografie, dzienniki, wspomnienia, w których odsłaniają swoje zainteresowania i [pasje, relacje z innymi ludźmi,  zapatrywania polityczne i światopoglądowe. Interesujące jest dla mnie mnie też, skąd pisarze czerpią podniety do kolejnych opowiadań, powieści czy wierszy.
Starałem się nie przegapić wywiadów ze Stanisławem Lemem, człowiekiem o ogromnej wiedzy i przenikliwości, dzięki czemu jego oceny aktualnej rzeczywistości oraz prognozy na przyszłość warte były dla mnie szczególnej uwagi.
Niedawno sięgnąłem po książkę syna pisarza, Tomasza.  Ale jej autor nieco przesadził - jak na mój gust - w anegdotyczności swoich wspomnień o ojcu. Połknąłem za to w dwa wieczory korespondencję pisarza ze znakomitą krakowską poetką Ewą Lipską. Pod tajemniczym tytułem Boli tylko, gdy się śmieję. Wziętym z opowiedzianej przez Lema anegdoty o pewnym człowieku znalezionym w rowie przydrożnym z nożem w plecach. Na pytanie przechodnia, który go odnalazł i spytał, czy go ten nóż nie boli, odpowiedział właśnie jak wyżej.

niedziela, 16 grudnia 2018

Dwie wyspy


Od pewnego czasu nie mam apetytu na pisanie, a mam w tym zakresie pewne obowiązki i poczucie powinności, wzrósł zaś apetyt na czytanie.Nawet nie prasy, a  książek.

Zaspokajam więc ten apetyt czytania sięgając do różnych książek, nawet posuwając się do tego, że kończąc rozdział jednej, sięgam po drugą, by też przeczytać rozdział lub inny fragment.
Jednak dwie książki doczytałem ostatnio do końca.
Pisałem tu o przeczytanych przeze trzech opasłych tomów dzienników Jana Józefa Szczepańskiego, nie znając w gruncie rzeczy samej jego sztuki pisarskiej A to jest wielka sztuka. Wziąłem się oto za wydane już pół wieku temu dwie powieści. Ukończone w odstępie dwóch lat i początkowo osobno wydane. Potem jednak już na ogół wydawano je razem. Bo w rzeczy samej jest to dylogia ze wspólnym bohaterem, młodym polskim emigrantem, który po upadku powstania styczniowego wywędrował do Paryża.  Nieciekawy żywot wychodźcy, od jednej dorywczej pracy do drugiej, od jednego zasiłku ze strony polskiej emigracyjnej organizacji do drugiej pchnęła do do beznadziejnego czynu, do którego zainspirował go przyjazd cara Aleksandra II. Zamach się nie udał, a młody człowiek skazany został na galery. 
Tak się kończy pierwsza powieść,  za tytułowana "Ikar". Bo w swych naiwnych myślach od czasu do czasu autor widział się w locie i widział świat inaczej niż z pozycji zwykłego zjadacz niepewnego chleba.

poniedziałek, 19 listopada 2018

Rok 1980 w mojej pamięci


Rok 1980 zaczął się tak, jak poprzedni się skończył.  W domu codzienna krzątanina, trochę ułatwiona, bo mieszkali z nami rodzice i wyręczali nas, zwłaszcza mama w opiece nad kilkuletnimi dziećmi, a mama ponadto szykowała obiady, na które surowiec zdobywała chodząc do kolejki i znajdując w tym poczucie własnej niezbędności. Na swojej śmierci pod koniec 1982 r. nakupiła tyle mydła, że wystarczyło go chyba aż do wyborów w 1989 r.

Po ukończeniu doktoratu niejako z marszu zabrałem się do habilitacji (miała to być monografia o polskiej książce naukowej w Wielkim Księstwie Poznańskim) i dość szybko zebrałem materiał wystarczający do wygłoszenia odczytu we Wrocławskim Towarzystwie Naukowym i do druku, tak, żeby zaznaczyć pole moich dalszych zainteresowań. Dodatkowy impuls do pracy dała edycja mojej pracy doktorskiej w formie książkowej.


No i dość dużo czasu przeznaczałem na rozrywki, a przede wszystkim na szachy. Po zajęciach lub między nimi chadzałem do klubu uniwersyteckiego z własną szachownicą i figurami, gdzie zbierali się inni maniacy tej gry, a wieczory i noce spędzałem u sąsiada, który grał na podobnym co ja poziomie.

Tymczasem w kraju po kryzysie 1976 r. zaczynało wrzeć. Docierały wieści o działalności KOR-u, wrocławskiego Studenckiego Komitetu Solidarności oraz nielegalnych związków zawodowych na Wybrzeżu i coraz częstszych aresztowaniach ich działaczy. Już od końca lat siedemdziesiątych było też coraz niespokojniej w stowarzyszeniach twórczych, zwłaszcza u literatów, wśród których prym wiedli dawni "pryszczaci"*: Konwicki, Braun, Bocheński, Woroszylski i inni.

niedziela, 18 listopada 2018

Praga 1948 w powieści


Wrocławskie wydawnictwo Książkowe Klimaty przypomniało polskiej publiczności prozę czeskiego pisarza emigracyjnego Egona Hostovsky'ego znakomitą powieścią Zaginiony (Wrocław, 2016). 
Właściwie zbiorowym bohaterem jest grupa czeskich dziennikarzy i dyplomatów, będących w służbie już w okresie przedwojennym, z którego wywodzi się też sam autor, który krótko po wojnie wrócił do Pragi z placówki w Stanach i szczęśliwie został wysłany do Oslo, by ostatecznie na stałe osiąść w Stanach Zjednoczonych, dzięki czemu być może uszedł z życiem, a przynajmniej nie trafił w łapy czechosłowackiej bezpieki.
Pierwsze trzy powojenne lata w Pradze były okresem pewnego zawieszenia. U władzy znaleźli się komuniści, ale w rządzie byli jeszcze przedwojenni politycy, w tym na stanowisku ministra spraw zagranicznych syn Tomasza Masaryka Jan, zaś dziennikarze i politycy niższego szczebla miotali się ideowo między demokracją a komunizmem, ale część zdecydowanie trwałą na stanowisku demokracji, część  zaś opowiedziała się za komunizmem.

sobota, 17 listopada 2018

Dziennik lat osiemdziesiątych

Jan Józef Szczepański nie żyje już od 15 lat, ale wciąż pisze. W zeszłym roku Wydawnictwo Literackie, z którym pisarz miewał na pieńku, wydało odczytany z rękopisu przez jego syna Michała piąty tom jego Dziennika, obejmujący lata 1981-1989, okres w życiu autora Polskiej jesieni szczególny.
Wybór po śmierci Jarosława Iwaszkiewicza na prezesa Związku Literatów Polskich właściwie zbiegł się z okresem euforii związanej z  powstaniem NSZZ "Solidarność" i niedługo potem Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych, który zabrał się do stwarzania warunków do jak najdalej idącej wolności artystycznej oraz przygotowań do Kongresu Kultury Polskiej. Sam zostałem w połowie 1981 r. włączony do tego gremium i mogłem z bliska obserwować szczególnie jasno stawiających sprawy w rozmowach z funkcjonariuszami partii i rządu prezesa filmowców Andrzeja Wajdy i i prezesa związku plastyków Jerzego Puciaty oraz właśnie Szczepańskiego, który jednak swoją stanowczość ubierał w bardziej okrągłe zdania. 

poniedziałek, 12 listopada 2018

Mama


Próbuję odtworzyć w pamięci pierwsze chwile, od których pamiętam mamę. I kojarzą mi się one z Jej płaczem. Chyba najpierw na wieść, że w Jej rodzinnej wsi, Milnie w powiecie zborowskim, zmarł Jej ojciec, którego po exodusie na Zachód już nie widziała. Zdaje się, że widziałem kopertę z narysowanym obok znaczka krzyżem, który był zwiastunem wiadomości o śmierci kogoś bliskiego. Inny, bliski w czasie od tamtego ciągły płacz brał się z choroby i w końcu śmierci naszego najmłodszego, liczącego nieco ponad pół roczku braciszka. Pamiętam, że przyjeżdżał samochodem lekarz, który na koniec z kamienną twarzą chował do portfela pieniądze i odjeżdżał. 

Mama była postawną kobietą, nieco wyższą od taty. I formalnie o 15 lat młodszą, ale faktycznie chyba 12 lub 13.  Swoje siwe włosy (zawsze widziałem ją siwą) czesała w kok i w słoneczne letnie dni nawet nie zakładała chustki. Choć do kościoła i w powszednie dni chodziła w niej zawsze. Odświętnie ubierała białą bluzkę i granatową spódnicę (zdaje się, że czasem wdziewała też granatowy żakiet) i płaskie obuwie. Wzór odświętnego odzienia dla kobiet w średnim wieku w całej wsi dyktowała kierowniczka szkoły, starsza o kilka lat od mamy. Więc w ślad za nią na jesienne i zimowe wyjścia do kościoła mama ubierała brązowy kostium z bistoru i płaszcz z kożuszkiem. Kapelusz, który zakładała pani Misztalowa*, uznawała jednak za pańską fanaberię. Jesienią i zimą chustkę zastępował ciepły filcowy beret.

sobota, 3 listopada 2018

Tato

Stojąc we środę (staram się być na grobie rodziców dzień - dwa przed Świętem Zmarłych, żeby uniknąć ścisku) z ustawionym już wazonem chryzantem i zapalonymi zniczami, zastanowiłem się, jakich właściwie ja Ich zapamiętałem.
Dziś o tacie.
Już od najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam Go jako starszego mężczyznę, niewysokiego, lekko przygarbionego, z gęsto pooraną bruzdami twarzą. Urodziłem się, gdy tato miał co najmniej 48 lat. Co najmniej, gdyż w papierach miał wpisany rok urodzenia 1897, ale według opowieści rodzinnych we wczesnej młodości dopisano mu dwa lub trzy lata, żeby pójść do wojska i na garnuszek armii austriackiej, bo w domu była bieda. Nieraz opowiadał, jak na przednówku jako właściwie dziecko ruszał na żebry ze wsi pod Tarnopolem w nieco bogatsze okolice, a w drodze powrotnej podjadał z tego, co zebrał, bo głód był silniejszy niż poczucie obowiązku wobec rodziny. Po pierwszej wojnie było już lepiej, miał posadę gajowego i, jak opowiadał, dobrze żył z okoliczną ludnością, to znaczyło, że przymykał oko na  pojedyncze przypadki nielegalnej wycinki drzew. Opowiadał też co spotkało jego znajomego, który był służbistą. W "Dużym Formacie" sprzed tygodnia jest opisana historia zarządcy dworu, który już w latach trzydziestych zabronił zbierania kłosów z pańskiego pola. Został zlinczowany.

wtorek, 16 października 2018

22. inauguracja Roku Akademickiego w Dolnośląskiej Szkole Wyższej

Pamiętam tę pierwszą, gdzieś ok. 20 października 1997 roku chyba w auli wrocławskiej filii Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Trochę zdziwiony, że tak późno, a trochę, że nie z taką pompą, z jaką odbywały się podobne uroczystości na uniwersytecie. No i rektor, profesura oraz całe kierownictwo bez tóg.  Pamiętam refleksyjne, dość cicho wypowiadane ni to przemówienie, ni expose rektora, prof. Roberta Kwaśnicy. Widać było wtedy, że mający wprawę w wygłaszaniu wykładów, nie miał jeszcze wprawy do mówienia do wielkiego, bo chyba ze dwustuosobowego, audytorium. Ujmującą serdecznością przemowę do studentów pierwszego roku (innych z natury rzeczy nie było) , poprzedzającą wręczenie indeksów, wygłosiła prorektor ds. studenckich dr Teresa Stasienko. Tego na uniwersytecie  też nie bywało. I długie, ale zupełnie wyprane z treści przemówienie ówczesnego prezesa Towarzystwa Wiedzy Powszechnej. Przywitał się ze mną, jakbyśmy się znali i potem zachodziłem w głowę, skąd go znam. I przypomniałem sobie, że gdy byłem w 1985 r. na kongresie bibliotekarskim w Chicago, przyjął nas u siebie w konsulacie, a potem służyłem mu za tłumacza na jednej z uroczystych kolacji, na którą został zaproszony.
I ta swoista atmosfera niewymuszoności trwa w uczelni do dziś. Tyle, że tym razem hymn narodowy oraz tradycyjne "Gaudeamus" zaśpiewał - pięknie! - chór Uniwersytetu Medycznego.
Szczególnym momentem uroczystości było odsłonięcie tablicy upamiętniającej zmarłego dwa tygodnie wcześniej współzałożyciela uczelni i jej wieloletniego rektora Roberta Kwaśnicy. Zdziwiło mnie tylko, że wśród odsłaniających nie było nikogo z rodziny.
Mowę inauguracyjną wygłosiła, starając się zachować konwencję wytworzoną przez swego nieżyjącego poprzednika, obecna rektor prof. Ewa Kurantowicz. Przemówił też prezes nowego założyciela naszej uczelni, czyli Towarzystwa Edukacji Bankowej, przedstawiciele studentów i doktorantów. Nagrodzono wyróżniających się w różnych sferach studentów i absolwentów, a studenci pierwszego roku złożyli przyrzeczenie. Indeksów już się nie wręcza, bo są wirtualne.
Ważnym elementem tradycji w tego typu uroczystościach są wykłady inauguracyjne. Tym razem wygłosił wybitny specjalista z zakresu bezpieczeństwa narodowego prof.  Piotr Mickiewicz. Jego mowa o pozornym dylemacie patriotyzm czy bezpieczeństwo człowieka było, zwłaszcza dla nowo przyjętych studentów, znakomitą próbką wykładu akademickiego. Kładł szczególny nacisk, że idzie w równym stopniu o bezpieczeństwo państwa, społeczeństwa i (poszczególnych) obywateli. I o tym, że w trosce o bezpieczeństwo konieczna jest równowaga między infrastrukturą bezpieczeństwa oraz zaufania, także w relacjach międzynarodowych. Gdyż im bardziej - nie ufając innym - dbamy o nasze bezpieczeństwo i zbroimy się, tym bardziej rośnie brak poczucia bezpieczeństwa u innych i poczucie potrzeby zbrojenia się z konieczności jego zapewnienia. A  to jest prosta droga do niebezpiecznego i kosztownego wyścigu zbrojeń.
Trochę mi w tym brakło poświęcenia większej uwagi kwestii patriotyzmu. Informacja, że jest to miłość ojczyzny jest zbyt enigmatyczna i niewystarczająca, zwłaszcza dziś,  gdy pod tym szyldem kwitnie nacjonalizm w swej najbardziej niebezpiecznej postaci oraz ksenofobia. Nie zawadziłoby, gdyby młodzi ludzie dowiedzieli się z autorytatywnych ust, że między nacjonalizmem a patriotyzmem przebiega dość wyraźna granica i została ona wyraziście zakreślona.
Część oficjalną wypełniło perfekcyjnie zaprezentowane widowisko pantomimiczne, przedstawione przez uczelniany teatr "Aula". Można je było odczytać wprost jako dość dramatyczne przeżycie na jawie,  ale ja je odebrałem jako scenę we śnie protagonisty tej sztuki.

niedziela, 30 września 2018

Prof. Robert Kwaśnica nie żyje

Przed godziną dowiedziałem się, że po długiej chorobie odszedł mój serdeczny kolega, a przez ostatnie dwadzieścia jeden lat wspaniały szef - twórca, przez dziewiętnaście lat rektor, a następnie prezydent Dolnośląskiej Szkoły Wyższej prof. dr hab. Robert Kwaśnica. 
Był cenionym badaczem zajmującym się głównie filozofią edukacji oraz pedeutologią, czyli dziedziną pedagogiki mającą za przedmiot nauczycieli. Publikował może niewiele, ale każda Jego książka lub artykuł wywoływały żywy rezonans w środowisku naukowym. Wnosiły bowiem ożywczą myśl do dyscypliny i stanowiły wzór jasności wywodu. W tym  stylu zresztą też przemawiał. Mówił niezbyt głośno i niespiesznie, czym zmuszał do skupienia uwagi na każdym Jego słowie. Bo każde miało swoją wagę.
Jako rektor uczelni na początku wyznaczył jasno strategię rozwoju uczelni i styl  jej realizacji. Obserwowałem to poprzez udział w posiedzeniach senatu oraz moich z Nim rozmów, które odbywałem jako kierownik, a potem dyrektor biblioteki. Nie było tych spotkań więcej niż jedno rocznie i miały głównie charakter informacyjny. Wychodziłem najdalej po kwadransie, uspokojony, że obrany u zarania uczelni kurs będzie kontynuowany.

piątek, 14 września 2018

Dzienniki Marii Dąbrowskiej, czyli o sztuce edytorskiej w PRL-u

Doczytałem dzienniki Marii Dąbrowskiej z lat 1945 do końca. Jak juz wcześniej pisałem była zniesmaczona rządami PPR-owców, a potem PZPR-owców, ale starała się jakoś  w tej Polsce urządzić. Zżymała się na cenzurę, walczyła o każde słowo i zdanie w swoich tekstach, ale godziła się z istnieniem tej instytucji i nawet dostrzegała w sobie autocenzurę, podejmując decyzję o rezygnacji z pisania opowiadań skazanych na to, że "nie przejdą" lub z wątków w swoich opowiadaniach, które mogłyby ulec wykreśleniu.
Uczestniczyła  w życiu literackim i kulturalnym, w tym w wypranych z treści celebrach. Spotykanych na tych konwektyklach pisarzy związanych wcześniej lub nawet już po wojnie z Kościołem (Zawieyski, Grabski, Gołubiew, Turowicz) naszywała poputczykami, czyli nie popieranych przez władzę, ale starających się jakoś z nią układać, nie zdawała sobie chyba sprawy, że mieściła się w tej kategorii.  Kiedy w 1950 r. przeprowadzono denominację złotego, niekorzystną zarówno dla posiadających oszczędności w bankach, jak i gotówkę, udała się do sekretarza Związku Literatów Jerzego Putramenta, w nadziei, że jakoś uda się za jego wstawiennictwem uchronić własne oszczędności. Usłyszała jednak to, co mówią dzisiejsi, PiS-owscy dziennikarze, czyli, że wszyscy podlegają temu samemu prawu. I że powinna bardziej się starać. Okazało się jednak, że chyba ta wizyta, o której pisze z pogardą dla samej siebie, dała pewien efekt, gdyż po przeliczeniu zostało jej na koncie więcej pieniędzy niż wynikało to z jej własnych wyliczeń.

wtorek, 11 września 2018

Bibliotekarskie spotkania w Gdańsku. I powrót do pracy

Trzecią turę wakacji tradycyjnie, od 48 lat, spędziliśmy w Gdańsku, gdzie dzięki rodzeństwo żony mamy wygodną darmową kwaterę niedaleko od morza. I nawet gdy pogoda bywa taka sobie, niepodobna tam się nudzić. Dokładnie 40 lat temu broniłem na tamecznym, młodym jeszcze uniwersytecie mego doktoratu. I mam tam wielu przyjaciół i dobrych znajomych. Tych dobrych znajomych też mógłbym nazwać przyjaciółmi, ale nie wiem, co oni na to.
Jest ich tyle, że gdybym nawet każdy z jedenastu dni pobytu poświęcić na spotkania, i tak nie podołałbym zamiarowi. Na szczęście (?) niektórzy jeszcze nie wrócili z wakacji lub pobytów służbowych, mogłem kilka popołudni spędzić na tzw. łonie rodziny i/lub natury. A pogoda dopisała jak rzadko kiedy.
Z przyjaciółmi ze studiów objechaliśmy kawał Kaszub - od Gdańska do Kościerzyny (jakże zmieniła się w ciągu 10 lat, kiedy byliśmy tam ostatnio!) po Jezioro Żarnowieckie, które oglądaliśmy zarówno z bliska, jak i z wieży w Gniewinie. Dwie moje koleżanki, dawniej pracujące w bibliotekach uczelni niepublicznych, odwiedziłem w ich nowych miejscach pracy - w bibliotekach Politechniki i Uniwersytetu Medycznego, gdzie znakomicie się odnalazły i są cenione. Pobyt,  zwłaszcza w tej drugiej bibliotece w znacznym stopniu zaspokoił moje ego, gdyż znalazło się tam parę osób czytających mego bloga i chodzących na odbywające się w Trójmieście konferencje, na których miałem wystąpienia. A z bibliotek szliśmy na piwo lub kawę i długie pogawędki.
Na naszej kwaterze gościliśmy mego kolegę z ławy szkolnej, który osiadł z Gdyni. Zwykle gościmy u niego, gdzie jego żona Ania przygotowuje pyszną kolację. Ale tym razem byliśmy bez auta, więc Romek z Anią przyjechali do nas do Oliwy. A moja żona w przygotowywaniu przyjęć jest co najmniej nie gorsza od Ani. 

Spotkałem się też z radością z naszym dawnym kolegą z Biblioteki DSW, a dziś robiącego karierę urzędnika kuratorium oświaty. Wolałem go nie ciągnąć za język w sprawach polityki oświatowej, bo mógłby mieć problemy z lojalnością. I bez tego wystarczyło tematów.

piątek, 7 września 2018

Coraz trudniej o prasę

Statystyki wskazują na coraz mniejsze zainteresowanie prasą.  We Wrocławiu specjalnie tego nie odczuwam, gdyż w promieniu jednego kilometra mam trzy kioski, a od niedawna gazety codzienne i tygodniki można kupić we "Biedronce". Poza tym popularne gazety i tygodniki, ale w coraz mniejszym wyborze,  abonujemy w bibliotece.
Ale wczoraj wróciłem z wakacji w Gdańsku Oliwie, gdzie z gazetami jest coraz gorzej. Co roku w całym Trójmieście radykalnie maleje liczba kiosków z gazetami. Jeszcze pięć lat temu w promieniu jednego kilometra od miejsca regularnego kwaterowania były cztery kioski. Ostał się z nich tylko jeden. Co prawda przybył tymczasem salonik prasowy w budynku, w którym znajduje się market "Biedronka", a niewielki wybór prasy ma pobliska "Żabka". Ale przez dwanaście dni pobytu w tym saloniku udało mi się ok. godziny 11.00 dostać "Wyborczą" raz, a w "Żabce" o tej porze z gazet bywa tylko egzemplarz lub dwa "Naszego Dziennika". Panie sprzedające tłumaczą, że dostają jeden lub najwyżej dwa egzemplarze.
Któregoś dnia ok. 11.00 pojechaliśmy do Sopotu. Szedłem niejako w ciemno do kiosku, który stał tam jeszcze rok temu. Teraz placyk jest pusty. W centrum Gdańska jak się nie kupi gazety w Empiku w pobliżu dworca kolejowego, to można liczyć na kiosk przy ul. Długiej. W południe kupiłem tam ostatni egzemplarz.

środa, 15 sierpnia 2018

Jedno, co niezmienne w naszej bibliotece, to zmiany

Kiedyś w jakiejś konferencyjnej dyskusji sformułowałem bon mot, który pewnie wcześniej wypowiedział ktoś inny, że jedno, co jest stałe w naszej bibliotece, to zmiany. Pewnie zresztą nie tylko w naszej i nie tylko w bibliotece. Podobnie jak kiedyś, nawiązując do folkowej piosenki nieżyjącego już Johny'ego Casha, powiedziałem, że praca kowboja - i bibliotekarza - nigdy się nie kończy.
I znów zmianę wymusiła konieczność. Otóż tworząc ponad 20 lat temu bibliotekę zaplanowałem, jak w każdej szanującej się bibliotece księgozbiór informacyjny,  w którym miały stać pojedyncze egzemplarze słowników, encyklopedii, informatorów etc. Okazało się jednak, że wśród publikacji tego typu znalazły się i takie, które zawierają dłuższe artykuły i że  były one polecane przez wykładowców jako lektury. Trzeba było więc kupić je w większej liczbie egzemplarzy, a "wynalazek" IBUK jeszcze nie był znany, a poza tym niektóre z nich do dziś się na liście tej bazy nie znalazły. W rezultacie informatorium dość szybko pęczniało.
I gdy kupiliśmy dwa egzemplarze docelowo pięciotomowej Encyklopedii starości, starzenia się i niepełnosprawności pod redakcją profesora naszej uczelni Adama A. Zycha z artykułami naszych wykładowców i doktorantów (koleżankę, która dokumentuje dorobek pracowników czeka teraz wiele pracy, bo punkty, Misiu, punkty), okazało się, że nie ma miejsca nawet na jeden komplet. Padła więc myśl, żeby w informatorium pozostawić tylko pojedyncze egzemplarze, a pozostałe przenieść do właściwych działów. Co oznacza, że miejsce zwolnione niedawno przez publikacje obcojęzyczne zajmą encyklopedie i słowniki. Na szczęście nie jest ich aż tak wiele, choć więcej niż przypuszczałem.
Wakacje zaś są najlepszą okazją na tego typu operację (oznaczającą przesygnowanie, czasem też weryfikację poprawności rekordów, a zwłaszcza haseł przedmiotowych, ale też i selekcję) mimo urlopów i otwarcia biblioteki dla czytelników.

wtorek, 14 sierpnia 2018

Jak co roku... w rodzinnych stronach

Jak co roku pierwszy weekend sierpnia spędziłem - tym razem tylko w towarzystwie brata - w moich rodzinnych stronach. Zwykle zachętą było spotkanie ze licealnymi koleżankami i kolegami,  a okazją był przyjazd naszej koleżanki do bardzo już wiekowej mamy w Złotoryi. W tym roku jednak nie przyjechała. Kto wie,  czy po prostu już nikogo tu nie ma.
Pojechaliśmy więc prosto do domu w Wojcieszynie,  w którym 70 lat temu się urodziłem, a gdzie mieszka jeszcze dziewięćdziesięcioletnia już chyba wdowa po moim kuzynie.  Była w słabej formie, uskarżała się na na ogólne osłabienie, słabo już słyszy, ale w miarę rozmowy dość się ożywiła. dzieci i wnuki troszczą się o nią, przynoszą jedzenie, przygotowują leki.  Ale w niedzielę jeszcze do kościoła chodzi, wspierając się wzajemnie ze swoją równie wiekową sąsiadką. Najwyraźniej jednak najbardziej dokucza jej samotność.

wtorek, 31 lipca 2018

Na deptaku w Ciechocinku

Kiedy na Facebooku pozdrowiłem moich znajomych i nieznajomych, znaczna część komentatorów przypomniała znany kilkadziesiąt lat temu wielki przebój, śpiewany przez Danutę Rinn i Bogdana Czyżewskiego.
Ale my z żoną mieliśmy problem z identyfikacją owego deptaka. Formalnie chyba była nim ulica z zamkniętym ruchem kołowym, zaczynająca się tuż  za tężniami. Nie widzieliśmy jej nazwy, ale znajdujące się przy niej bary i pensjonaty z szyldami "Przy Deptaku". Ale jeszcze kilkanaście lat temu, gdy byliśmy tam poprzednio niczym się ta uliczka nie zalecała. No i pomimo pięknej (aż nadto!) pogody ruch pieszy był tu niewielki. Większy był na uliczce wiodącej od centrum do tężni i być może to jest TEN deptak. Być może jego funkcję pełni ulica Piłsudskiego lub długa ul. Armii Krajowej, wzdłuż której w części bliskiej centrum zalecały się wyjątkową urodą kwietne dywany,  pomiędzy którymi często spacerowaliśmy.

sobota, 21 lipca 2018

Wakacje w bibliotece

Tradycyjnie Biblioteka Dolnośląskiej Szkoły Wyższej przez całe lato dostępna jest czytelnikom, aczkolwiek nie w tak szerokim zakresie czasowym, jak w ciągu roku akademickiego. I czytelnicy z tej możliwości korzystają, zwłaszcza ci, którzy pracują nad dysertacjami akademickimi oraz studenci, którzy postanowili część egzaminów przełożyć na jesień.
Dla nas jest to też okazja, żeby wykonać prace, na które brak czasu w okresie, gdy bywa tu wielu czytelników. Co zresztą praktykują niemal wszystkie biblioteki. W naszym przypadku to są przesunięcia książek na regałach, a przy okazji odnowienie oznaczeń, oprawienie książek w znacznym stopniu zużytych.
Przesunięcia wzięły się z pewnych zmian. Oto kierując się wnioskiem kręgu wykładowców zajmujących się poradoznawstwem postanowiliśmy stworzyć nową sygnaturę i książki z tego zakresu ustawić na wydzielonych regałach. Nie przypuszczaliśmy nawet, że mamy ich blisko 500 woluminów, czyli niespełna dwa regały.
Jest to początek czegoś, co ma się nazywać "Archiwum poradoznawstwa", na które złożą się też - zdygitalizowane - materiały archiwalne oraz publikacje elektroniczne. Obiecali je dostarczyć nasi naukowcy i w części już obietnice realizują.

wtorek, 12 czerwca 2018

Noc bibliotek i lektury

Po raz pierwszy zdecydowaliśmy się na włączenie do akcji "Noc bibliotek". Nie mamy wprawdzie w zbiorach skarbów, którymi można się pochwalić, nie jesteśmy zlokalizowani w centrum miasta lub choćby dużego osiedla mieszkaniowego, ale mogłem postawić na  kreatywność i postawę ludzi, z którymi na co dzień pracuję - w samej bibliotece, jak i w jej otoczeniu. Nie liczyliśmy więc od razu na wielki sukces, ale chcieliśmy zdobyć wiedzę praktyczną, którą można wykorzystać w przyszłości, żeby uzyskać sukces. Frekwencyjny i w zadowoleniu uczestników.
I to się udało. Zespół biblioteki przygotował atrakcyjny, urozmaicony program i włożył wiele sił i pomysłowości w nadaniu poszczególnym działaniom właściwej formy. Jak można było się spodziewać (i pod tę frekwencję zaplanować działania) przybyli seniorzy z ośrodka Semisystem (z grami planszowymi oraz górą owoców) oraz pracownicy naszej uczelni z dziećmi i wnukami. Czekały tu na nich liczne gry planszowe i komputerowe oraz  zabawa w "ucznia bibliotekarza". Ja zaś czekałem przy szachownicy na przeciwników. Zgłosiły się bardzo młode rywalki, ale grające dużo lepiej (i uważniej) niż ja w ich wieku. Gdyby bardziej skupiły się na chęci zadania mi mata niż na zbijaniu pionków i figur, to miałbym się z pyszna. A tak mimo mniejszych sił wygrywałem. Nie wypadało bowiem oddawać celowo pola i okazywać tym sposobem lekceważenie dla partnerek.
Atrakcją był wykład dziekana Wydziału Nauk Pedagogicznych naszej uczelni prof. Pawła Rudnickiego o mistrzach komiksu. Przedstawił trzech, w jego przekonaniu największych: Grzegorza Rosińskiego, Guy'a Delisle'a i Alana Moore'a. Kiedy na początek informowałem seniorów o tym wykładzie, stwierdzili, że to sztuka dla dzieci. Ale przyszli i słuchali z większą uwagą niż dzieci, przeglądali przyniesione przez wykładowcę przykłady i wyszli z przekonaniem, że to jest jednak sztuka dla wszystkich, a nawet zwłaszcza dla dorosłych. Mnie to task zainteresowało, że poprosiłem o pożyczenie dwóch, dość grubych ksiąg. Kroniki birmańskie Guy'a Delesle'a wciągają poza akcją także dość rozległą wiedzą o tym kraju,  zwanym dziś Myanmar.
Niestety, mimo zapewnień nie przybył policjant z psem ratownikiem. Mimo to wszystko się udało. Na przyszłość trzeba jednak zgłosić zamiar odpowiednio wcześniej i postarać się o dotarcie z informacją do mediów. O imprezach w niektórych bibliotekach można było usłyszeć w radio lub zobaczyć w telewizji.

niedziela, 27 maja 2018

(Niejasna?) przyszłość bibliotek


Już dawno nie byłem tak aktywny konferencyjne. Dwie  w jednym miesiącu! Ale na tym koniec w tym roku.

Pani dyrektor biblioteki Wyższej Szkoły Biznesu - National Louis University w Nowym Sączu, dr Maria Sidor, podjęła się organizacji dorocznej, osiemnastej już konferencji organizowanej przez biblioteki uczelni niepaństwowych*. Mieliśmy ją organizować u nas, we Wrocławiu, ale najwidoczniej ogólny temat (Biblioteki akademickie w perspektywie zmiany kulturowej) wydał się zbyt enigmatyczny i w ciągu pół roku wpłynęły raptem trzy propozycje referatów, w tym moja. Inna sprawa, że akurat wtedy, gdy ogłosiliśmy tzw. call for papers wędrowałem ze szpitala do szpitala, a potem odbywałem rekonwalescencję i nie mogłem poświęcić dopingowaniu potencjalnych chętnych do udziału w konferencji dostatecznie wiele czasu i uwagi.
Po prawdzie nie bardzo mi się uśmiechało kołatanie niemal na drugi koniec Polski i długo zwlekałem z wysłaniem abstraktu referatu. Ale organizatorka konferencji we właściwy sobie sposób nie dała mi szans wykręcenia się. Nie zostało mi więc nic innego, jak zrobienie drugiego kroku, czyli przygotowanie prezentacji i artykułu. I właśnie wtedy przyszła do mnie wena, która kazała mi uporządkować kołaczące się od  dawna tezy i przemawiające za nimi argumenty, trochę z zasobów wiedzy o kulturze, trochę bibliotekoznawstwa, a  w znacznej części z prawie półwiecznego praktykowania bibliotekarstwa.


niedziela, 13 maja 2018

Mobilne bibliotekarstwo

W listopadzie napisałem o zamiarze udziału w XII dorocznej Bałtyckiej Konferencji "Zarządzanie i organizacja bibliotek" w Gdańsku.
No i pojechałem, zgłaszając temat mieszczący się w kategoriach studium przypadku bibliotekarza w różnych obszarach aktywności (a w tym przypadku zgoła nadaktywności) zawodowej i pozazawodowej. Owym przypadkiem był profesor Antoni Knot, pierwszy powojenny dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu, a przez trzy lata także przywiezionej części zbiorów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich. Odtworzył on obie biblioteki, a uniwersytecką w dość szybkim tempie spolonizował, czyli nasycił książkami i czasopismami polskimi. Biblioteka powstała bowiem na gruncie zachowanej w dużej części Biblioteki Miejskiej oraz uniwersyteckiej, a także księgozbiorów przejętych instytucji i prywatnych zbiorów niemieckich. Nie chcę tu streszczać mojej prezentacji, ale za tytułową mobilność uznałem działania wykraczające poza zorganizowanie biblioteki i kierowanie nią, lecz także działalność naukową i dydaktyczną, wydawniczą i edytorską (w znaczeniu naukowej edycji zachowanych tekstów, głównie rękopiśmiennych), działalność organizatorską (powołanie Zaocznego Studium Bibliotekoznawstwa, a potem Katedry Bibliotekoznawstwa) oraz wykraczającą poza uczelnię, czym był m.in. udział w tworzeniu Wrocławskiego Towarzystwa Naukowego, a w jego ramach Komisji Bibliografii i Bibliotekoznawstwa. Był wreszcie politykiem, zasiadając w ówczesnych radach narodowych oraz przewodnicząc lokalnemu komitetowi Stronnictwa Demokratycznego.
Dzisiejszy IPN pewnie doceniłby jego działania na rzecz polonizacji biblioteki, ale jego samego przekreśliłby jako działacza SD, uznanego za partię satelicką PZPR.

niedziela, 8 kwietnia 2018

O sprawach bibliotecznych

Kilka lat temu na którejś konferencji wygłosiłem referat zatytułowany Dylematy blogującego bibliotekarza. Jeden z tych dylematów dotyczył coraz częstszego wychodzenia przeze mnie poza sprawy biblioteczne. W przerwie jedna z uczestniczek konferencji spytała, czemu nie utworzę nowego bloga, poświęconego sprawom publicznym. Skorzystałem z rady i od tego czasu prowadzę dwa blogi.
A do tego na blogu bibliotecznym rzadziej piszę o sprawach bibliotek, a częściej o moich lekturach. Dość licznych i wszechstronnych.
Skąd to się bierze? Wydaje mi się, że głównie z tego, że w bibliotekarstwie w skali szerszej niż poszczególne biblioteki lub środowiska lokalne nic szczególnie godnego uwagi się nie dzieje. Owszem, buduje się nowe biblioteki, poddaje modernizacji dotychczasowe lokale, rozwija się technika i technologia znajdująca zastosowanie w bibliotekach, ale to już właściwie codzienność.
Tematów nie dostarcza też życie wewnętrzne Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, rozpięte między kolejnymi obchodami Tygodnia Bibliotek i Bibliotekarzy (do maja zebrania poświęcone przygotowaniom do obchodów, a potem do końca roku ich podsumowanie). Tematów nie dostarcza też prasa fachowa, którą w miarę regularnie śledzę.
A poza tym rozwinęły się tymczasem inne formy komunikacji - Facebook, Instagram i inne portale społecznościowe. Sam np. niezależnie od informacji zamieszczanych na stronie internetowej biblioteki, na Facebooku i Instagramie, zamieszczam informacje o wydarzeniach w naszej bibliotece oraz ciekawszych nabytkach, zwłaszcza obfitych i wartościowych darach.

środa, 28 marca 2018

Była Żydówka, nie ma Żydówki

Już dawno powinienem był sięgnąć do prozy Mariana Pankowskiego. Od dziś mogę twierdzić, że powinienem sięgnąć po następną prozę tego autora. Zaleca się poetyckością, oszczędnym gospodarowaniem słowem i podejmowaniem ważnych kwestii.
Tak mogę sądzić po lekturze mikropowieści Była Żydówka, nie ma Żydówki (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2008). Prosta z pozoru, ale nasycona mitami i stereotypami, historia osoby, która ocalała z Holokaustu i chce o tym opowiedzieć swoim pobratymcom w Stanach Zjednoczonych, którzy ją tam zaprosili i byli ciekawi jej losów. Ale ma obawy, że jej nie uwierzą. Wyręcza ją autor. Wiejska rodzina ukrywa ją w stodole, w tajemnicy przed dziećmi, bo mogą wypaplać. Wiedzą tylko tyle, ile było konieczne, czyli że wstąpiła w nadziei na pożywienie i poszła sobie. Dzieci jednak wypatrzyły ją i trzeba im było wytłumaczyć, że to co widziały to jakaś zjawa. Nie ryzykowała jednak i dołączyła do grupy ludzi pędzonych do pracy.
Powieść kończy przejmujący wiersz zaczynający się od słów:
My mieszkańcy europejskiej Krainy Nigdzie,
Jesteśmy zazdrośni o Wasze pierwszeństwo w dziejach cierpienia narodów...
Jakby autor przeczuł nadejście dzisiejszych macherów od polityki historycznej i ich publiczności...

Była Żydówka, nie ma Żydówki

niedziela, 25 marca 2018

Historia jednego żydowskiego życia. Jedna z wielu

Ostatnio częściej zaglądam na Twittera. Śledzenie treści umożliwia wejście na profile dziennikarzy, polityków, artystów oraz hasztagi najbardziej popularnych tematów. Od pewnego czasu pojawiają się m.in. #Żydom i #Żydów, z tysiącami wpisów. Gdyby ktoś miał złudzenia, że Polacy wbrew ogólnej opinii w świecie nie są antysemitami i zajrzy co się pisze (i jak) o Żydach, pozbędzie się ich natychmiast. O ile nie dziwią wpisy ludzi, którzy nie czytają poważnych lektur, a przypuszczam, że nawet gazet, o tyle zdumiewać muszą wpisy dziennikarzy o całkiem znanych nazwiskach. Jeden z nich chlubi się tym, że napisał donos na pracowników muzeum Polin do ministra kultury.  Trwa nagonka na naukowców piszących o Zagładzie, o postawie ludności na terenach okupowanych oraz o współczesnym dyskursie publicznym, niewolnym od mowy nienawiści. Są też donosy na dyrektorów muzeów w muzeach w obozach zagłady.
Pamiętam rok 1968 i to, co obserwuję teraz, może dzięki istnieniu mediów społecznościowych, wydaje mi się groźniejsze. Wtedy fala antysemityzmu została sprokurowana przez obóz władzy i była sterowana przez PZPR w zakładach pracy, wojsku i milicji. W gazetach pojawiały się tylko odezwy "zatroskanych grup obywateli". A teraz rozlewa się szeroką falą.

wtorek, 13 marca 2018

Konwicki: od konwencjonalności do wielkości

Pracując w bibliotece i zajmując się gromadzeniem zbiorów tworzę od lat listę książek, które powinienem przeczytać. Niezależną od spisu tych książek, które powinienem przeczytać z racji ich klasyczności i jakby niezbędności do kompletu lektur inteligenta.
Ale stały dostęp do nowości oraz książek pochodzących od hojnych darczyńców stale zmienia mi priorytety. Trafiają mi na biurko książki, które mnie zaciekawiają bądź to z powodu rozmaitych zainteresowań, bądź z powodu ich aktualności z powodu dziejących się w kraju lub w świecie wydarzeń. No i jeszcze znajomi, rodzina lub współpracownicy podsuwają mi książki, które ich zdaniem muszę przeczytać.
I tak przez przypadek wziąłem jakiś tydzień temu do ręki tom drobnych utworów Tadeusza Konwickiego, do którego prozy bardzo wolno dojrzewałem. Bo już po studiach skłonił mnie  do jej czytania dzisiejszy ceniony polonista  prof. Aleksander Fiut. Ale próby podejścia do Rojst czy Zwierzoczłekoupiora skończyły się na przeczytaniu kilkudziesięciu stronic. Do dziś ich zresztą nie przeczytałem. Ale Kronikę wypadków miłosnych, Czytadło czy Bohinia, nie mówiąc o Kalendarzu i klepsydrze czy Małą apokalipsę chłonąłem błyskawicznie. Oczywiście, czytywałem jego felietony, wywiady i inne drobiazgi.

piątek, 16 lutego 2018

Sen i jawa z Niemcami w tle

Miałem dziwny sen. Śniło mi się, że przed budynkiem naszej biblioteki uczelnianej rozmawiałem z paru młodymi historykami, którzy użalali się na brak dostępu do literatury i trudności w wyszukiwaniu literatury w katalogach bibliotecznych oraz skąpstwie władz uczelni w delegowaniu do archiwów i uczelni zagranicznych. Uważali to za trudność w ich rozwoju naukowym.
Wytłumaczyłem im, że w każdej bibliotece naukowej mogą skorzystać z  dostępu do milionów artykułów i książek online. Mogą też przejrzeć katalogi bibliotek zagranicznych i poprosić o sprowadzenie publikacji w drodze wypożyczeń międzybibliotecznych. Opowiedziałem też, jak szukać potrzebnej literatury przez hasła przedmiotowe.
Wśród rozmówców znalazł się młody człowiek, który powiedział, że wie jak to się robi, bo korzystał z naszej biblioteki i przekazał do niej kilkaset książek. Ucieszyłem się z jego obecności, potwierdziłem ten fakt, bo faktycznie otrzymaliśmy taki dar w liczbie ok. 500 książek. I zacząłem z entuzjazmem, wręcz gorączkowo opowiadać o jednej takiej książce, którą akurat czytam. Zaprosiłem tych ludzi do wnętrza i nadal opowiadałem o treści książki. W pewnym momencie zorientowałem się, że w trakcie mojej opowieści słuchacze zniknęli, a ja... już nie śpię. Była 6.00. Uznałem jednak, że mam gotowy temat na wpis na blogu, do którego zabierałem się już wczoraj.

niedziela, 11 lutego 2018

Praga miejscem i bohaterką powieści

Lubię czytać książki wydawane przez wrocławską oficynę "Książkowe Klimaty", specjalizującą  się w przekładach z literatur krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Tytuły dobierane są starannie, w jakiś sposób stanowią reprezentację cech tych literatur. A wydawane są w świetnych przekładach, zredagowanych tak, że próżno szukać w nich choćby najmniejszych niedoróbek. Podoba mi się też, że prezentowane są sylwetki tłumaczy wraz z ich konterfektami. Podkreśla to bowiem funkcję tłumacza jako (współ)twórcy dzieła.
Nie dziw, że wydawnictwo zdobywa często nagrody jak nie za wydanie świetnej powieści, to za sposób ich edycji.
Jakiś czas temu pożyczyłem sobie do domu powieść czeskiego prozaika Milosza Urbana Lord Mord. Przeczytał ją brat, jego znajoma i na podstawie ich rekomendacji przeczytałem sam.
Akcja powieści ulokowana została w Pradze początku XX wieku, gdy i wśród Czechów narastały tendencje wolnościowe, choć trudno na podstawie powieści stwierdzić, jak były one silne. Można sądzić, że umiarkowanie. Zwykle tak jest, że środowiska wolnościowe wewnątrz imperiów były nieliczne, zwłaszcza gdy ucisk narodowościowy nie był zbyt silny.

sobota, 10 lutego 2018

Bartłomiej Kuzak - krótkie wspomnienie.

Tydzień temu pochowany został były dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu dr Bartłomiej Kuzak. Przeżył 80 lat.
Przyszedł na to stanowisko po znanym mi lepiej, bo był moim szefem Mieczysławie Szczerbińskim, w 1975 roku. Jak podaje dokumentacja IPN, potwierdzona w części przez byłych współpracowników dyrektora, Bartłomiej Kuzak odbył typową w PRL-u drogę kariery polityczno-państwowej. Pracował wcześniej w administracji lokalnej i aparacie politycznym szczebla powiatowego i wojewódzkiego, kończąc tymczasem studia w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR. Wysłany na studia kandydackie (w naszej nomenklaturze doktoranckie) do Moskwy, wrócił do kraju w 1974 r. jako doktor nauk politycznych i został zatrudniony na Uniwersytecie Wrocławskim prawdopodobnie (nie sprawdzałem w aktach, ale jak będzie trzeba...) jako sekretarz rektora, a rok później przyszedł na opróżnione stanowisko dyrektora biblioteki.
Jak mi wiadomo z rozmów z osobami, które pod jego kierownictwem pracowały, nie miał  w sobie niemal nic z dygnitarza. Dobrał sobie do dyrekcji osoby z dużym dorobkiem bibliotekarskim i liczył się z ich zdaniem. I krok po kroku sam zgłębiał tajniki pracy zawodowej. Dość szybko przełamał też urzędnicze obyczaje, choć stało się to, jak wiem z legend, w drodze nauczki, jaką otrzymał od pracowników biblioteki. Otóż wyznaczył on godziny przyjęć w gabinecie dyrektorskim i to w dość ograniczonym wymiarze. Ale były one ignorowane. Nikt w tych godzinach się nie zgłaszał, ale za to interesanci przychodzili w innych terminach, tłumacząc, że sprawa jest pilna i nie może czekać. Po kilku, może kilkunastu takich przypadkach uznał, że nie ma co się z ludźmi mocować. Ruch w gabinecie regulowała sekretarka, a potem dwie.

sobota, 6 stycznia 2018

Król warszawskiego półświatka

Zachęcony przez syna sięgnąłem po powieść Szczepana Twardocha Król (Wydawnictwo Literackie, 2016). Zarówno okładka, jak i w pewnej części stylistyka utworu nawiązuje do przedwojennej literatury popularnej.
Jest to historia żydowskiego zabijaki Jakuba Szapiro, odnoszącego sukcesy na ringu, ale wyzywającego się głównie gangster, który ściąga haracze z legalnych i nielegalnych interesów (burdeli, których jest bywalcem, knajp i sklepów) lewobrzeżnej części Warszawy, nie cofającego się przed wymuszaniem ich przemocą i zabijaniem niesolidnych płatników. Po śmierci herszta gangu w wyniku przejść w Berezie Kartuskiej sam zostaje królem. W cywilu zaś jest dbającym o rodzinę mężem i ojcem oraz działaczem partii socjalistycznej.
Widząc jednak narastającą w kraju falę antysemityzmu i węsząc zbliżanie się wojny za namową brata chce uciec do Palestyny. I kiedy już samolot z nim i rodziną uniósł się w powietrze, skąd rozlegał się widok Warszawy,wymusił na załodze lądowanie. Nie potrafił opuścić miasta, w którym był królem.