poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Powojnie na dolnośląskiej wsi - zabudowa, sprzęty i kuchnia

Dwa tygodnie temu zapowiedziałem dalszy ciąg relacji o osadnictwie w moich rodzinnych stronach. Niestety, podczas wakacji nie miałem dostępu do dużego komputera, a na tablecie pisze się niewygodnie. W sumie może i dobrze się stało, bo mimo dość umiarkowanej aury odbywałem długie spacery i spotkania z przyjaciółmi. Co po miesiącach odczuwania zmęczenia po ujściu kilkuset metrów dawało mi dodatkową radość.
Ale do rzeczy. Co na wsi podzłotoryjskiej trafiało pod władanie nowych jej mieszkańców? Moim rodzicom trafiło się w gruncie rzeczy niewiele. Po niespełna czterech latach wyprowadzili się z dużego gospodarstwa podzielonego na czterech osadników, do których trafiły przesiedlone ze wschodu żony lub założyli nowe rodziny, przenieśli się do niewielkiego gospodarstwa złożonego z domu mieszkalnego oraz budynku będącego w połowie stodołą, a w połowie pomieszczeniem służącym za chlew, oborę z dwoma stanowiskami i boksem dla jednego konia. Oba budynki łączył drewniany kurnik. Nie było jednak studni. To znaczy przed frontem domu mieszkalnego stały nałożone na siebie dwa kręgi studzienne, ale wewnątrz nich był grunt. Dokąd tata nie zdecydował o ich usunięciu właziliśmy tam dla zabawy. Wodę przynosiło się ze studni u najbliższej sąsiadki. Po kilku latach tata zrobił beczkowóz i jeździliśmy po wodę do odległego od domu niespełna kilometr źródła, w którym pływały kijanki. Był to początek niewielkiego strumyka, który kilometr dalej wpadał do rzeki Skorej. Podobno obecność kijanek świadczyła to o czystości wody. Była zimna i naprawdę smaczna. Okoliczni mieszkańcy brali ją jako podstawę wypieków i zup. A krowy i konia, przez jakiś czas także gęsi, prowadzało się do rzeki. Widać właścicielem tego gospodarstwa był ktoś, kto trudnił się czymś poza rolnictwem, a trochę pola, ogród, sad, trzoda i drób stanowiło uzupełnienie dochodów lub po prostu pozwalało mieć własne mięso, zboże i nabiał. Może był zarządcą znajdującego się w sąsiedztwie wielkiego gospodarstwa z pałacem służącym za dom mieszkalny, w którym po wojnie mieszkała kierowniczka szkoły z rodziną? 


Obejście to objął mój wuj, który jako jeden z nielicznych w tych okolicach miał maturę, zdobytą w szkole technicznej kształcącej ekonomistów na potrzeby okupanta. I mimo raptem dwudziestu kilku lat był jednocześnie wójtem gminy i dyrektorem dwóch lub może nawet trzech przedsiębiorstw w Złotoryi i jej okolicach, jeśli dobrze pamiętam, mleczarni i wytwórni filcu w Złotoryi i kamieniołomów w Jerzmanicach. Jak sam opowiadał i jak opowiadali moi rodzice, na początek wyfasował rower, a potem nawet motocykl. W 1949 r. otrzymał jednak posadę w Nysie i zaproponował rodzicom zamieszkanie w zajmowanym dotąd przez siebie gospodarstwie.
Dom był ładnie położony, frontem do dość szerokiej żwirowanej ścieżki nad wysoką na przynajmniej kilkanaście metrów stromej skarpy nad rzeką. Za mojej pamięci drzwi od frontu były stale zamknięte, a dawne rabatki porosły trawą i zielskiem. Drzwi te były otwierane tylko dla księdza chodzącego po kolędzie. Wchodziło się przez drzwi z wysokim na ponad dziesięć centymetrów kamiennym progiem, o który jako dziecko wiecznie się potykałem i przewracałem. Podobno moje nierówne czoło stanowi pamiątkę tamtych moich zmagań z progiem. W sieni znajdował się piec chlebowy oraz wielgachna zdobna komoda, stanowiąca składowisko mniej lub bardziej, raczej mniej użytecznych rzeczy. Była ona częścią kompletu, składającego się z dwóch wielkich łóżek w sypialni, szafek nocnych, toaletki, trzydrzwiowej szafy oraz stołu z trzema blatami, często pożyczanego na wesela w całej bez mała wsi. Naprzeciw sypialni były dwa pokoje, które przez kilka lat zajmowała dokwaterowane bezdzietne małżeństwo, a po jego wyprowadzce tata przeznaczył na przechowalnię zapasów na zimę, a w części na graciarnię.
W kredensie stojącym w sypialni pełno było eleganckich serwisów do kawy i herbaty, kieliszków z grubego szkła na nóżkach, lampek do wina oraz kufli do piwa, niektórych z mosiężnymi pokrywkami otwieranymi za pomocą dźwigienki przy uchu. Pamiętam, a mogłem mieć wtedy może pięć lat, że rodzice pożyczyli kieliszki, talarze i sztućce na wesele w sąsiedniej wsi. I jak mama bliska była płaczu, kiedy weselnicy rozbijali kieliszki o podłogę, a gospodyni mamie tłumaczyła, że nie ma czego żałować, bo to po Niemcach. Trochę ich wróciło i być może stanowią pamiątkę u mego kolegi, który w latach siedemdziesiątych odkupił od rodziców obejście. Bo rodzice przeprowadzając się do nas zabrali tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Do dziś zachowały się tylko dość dużych rozmiarów nożyce, którymi od dzieciństwa do dziś obcinam sobie paznokcie, a także przycinam brodę i wąsy. 
Najbardziej mi żal serwisów do kawy i herbaty. Pamiętam piękne i delikatne filiżanki i spodeczki z chińskimi lub japońskimi  scenami rodzajowymi. Mama podawała w nich mleko lub wodę kotu. Jak się stłukło lub przez nieuwagę rozdeptało, brało się nowe. Wodę, kawę czy herbatę piło się z blaszanych kubków. W domu było ich tyle, ilu domowników. Kiedy pojawiali się goście, na stół szły kubki fajansowe lub szklanki.
Kierowniczka szkoły, wspominana przeze mnie wielokrotnie pani Misztalowa, u której herbatę podawano w filiżankach, próbowała przekonywać osadników do szacunku dla zastanego majątku i mieszkających jeszcze we wsi kilku lub kilkunastu niemieckich rodzin. Do dziś pamiętam jak podczas jakiejś szkolnej uroczystości z wyrzutem mówiła, że niektórzy osadnicy zastali w swoich domach jeszcze gorące potrawy, porządne garnki, naczynia i choćby przez to, że nie musieli sami na nie zapracować, powinni o nie dbać, a jeśli nie wiedzą co służy do czego, to zaprasza do siebie. Ale trafiało to w pustkę, uznawano to za pańskie fanaberie.
Życie codzienne w owym czasie toczyło się w kuchni, choćby przez oszczędność opału. U nas w domu w miejsce tzw. angielki, czyli kuchni metalowej, rodzice kazali postawić kuchnię z blachami i fajerkami, duchówką (zwaną popularnie bratrurą) i piec kaflowy. Pamiętam, a miałem pięć, może sześc lat, bo jeszcze nie chodziłem do szkoły, że zdun tak się u nas zadomowił, że omal nie zamieszkał. Przy oknie tata miał swój warsztacik szewski. Wieczorami schodzili się sąsiedzi, któryś przynosił flaszkę i odbywało się politykowanie lub wspominanie wojny. Kiedy już chodziłem do szkoły, w drugim kącie odrabiałem lekcje i przysłuchiwałem się rozmowom starszyzny. Mama po podaniu herbaty i kieliszków szła do sąsiadów na ploteczki lub na wspólne przędzenie wełny albo darcie pierza. Plotkowały przy tym lub śpiewały nabożne pieśni.
Na pierwszym piętrze naszego domu były trzy pokoje, zamienione przez rodziców na spichrze. Wynosiło się po schodach worki ze zbożem i tam wysypywało je na podłogę. A w zboże utykało się jabłka i gruszki z przydomowego sadu. Na poddaszu zaś na hakach przybitych do listew podtrzymujących dach wieszało się na zimę zamarynowane lub zapeklowane mięsa i wędliny po przedświątecznym świniobiciu. Już jako kilkulatek brałem w nim udział, podstawiając miskę na krew, zdejmując ratki po osmaleniu zwierzęcia, a z nadmuchanego pęcherza miałem piłkę.
W stodole rodzice zastali wialnię (nazywaną w tamtych stronach młynkiem) i sieczkarnię ręczną. O ile sieczkarnia  była prawie w każdym gospodarstwie, o tyle wialnia "występowała" rzadziej i w ramach pomocy sąsiedzkiej rodzice pożyczali ją innym gospodarzom. Oczywiście, był wóz, pług jedno- i dwuskibowy i brony, ale chyba zabrane z poprzedniego gospodarstwa. 
Tym, którzy zaraz po wojnie objęli większe obejścia, trafiało się dużo więcej: młocarnie z silnikami trójfazowymi i zestawami pasów transmisyjnych, żniwiarki, kosiarki do trawy, siewniki, grabiarki, a u rodziców mego kolegi z dzieciństwa była nawet centryfuga (takie urządzenie do oddzielania śmietany z mleka, a chyba też do ubijania ze śmietany masła) oraz wodociąg. Najbardziej jednak zazdrościłem moim rówieśnikom zastanych po niemieckich mieszkańcach nart i łyżew. Bo nam trafiły się tylko żelazne sanki. Czasem któryś użyczył nart na jeden lub dwa zjazdy z górki. Na szczęście jeden z kolegów "odziedziczył" zjazdówki i biegówki. Sam wolał zjeżdżać i skakać na prowizorycznej zbudowanej ze śniegu skoczni, więc odbywałem kilkukilometrowe wyprawy na pożyczonych od niego biegówkach. Tym bardziej, że zjazdy z góry mi nie szły. Po zjeździe na dole trzeba było zrobić skręt, żeby nie wjechać do strumyka. A że nie nauczyłem się skręcania, więc tuż przed strumykiem przewracałem się. Nie budziłem tym podziwu u kolegów. Jedna narta była złamana, ale sklejało się ją karukiem i przez kilka dni klej trzymał. Łyżew, na ogół dopasowanych do butów z otworem w obcasie, nawet nie próbowałem prosić.
Przez całe lata przeważająca większość domostw nie była remontowana, ani odnawiana. Mieszkańcy nie odczuwali potrzeby życia w estetycznie i solidnie wyglądających budynkach, ani ich wnętrzach. Nawet nie przemalowywano ścian. Pojawiające się spękania lub odpadające płaty zakrywano świętymi obrazami, nie rzadko w stylistyce właściwych Kresom wschodnim ikon albo zamieniano na pomieszczenia gospodarcze lub zwykłe graciarnie. Na zewnątrz zaś rosła powierzchnia odsłoniętych przez odpadający tynk cegieł. Dachy naprawiano dopiero, gdy kapało na głowy. Rozpadające się wrota stodół wykorzystywano na opał, a stodoły stawały się de facto otwartymi szopami. Na podwórzach walały się się zużyte, bo nie naprawiane maszyny rolnicze, których widok jakoś nie budził odrazy. Kiedy ktoś decydował się na otynkowanie budynku mieszkalnego na nowo, jak moi rodzice, traktowano to jako fanaberię. Nawet jeśli ktoś decydował się na budowę nowego domu mieszkalnego, pozwalał staremu niszczeć do cna. Nie odczuwa się potrzeby rozbiórki starych budynków, żeby ponownie użyć cegieł. Bo buduje się z innych materiałów.
Sztandarowy przykład bylejakości to losy wielkiego majątku ziemskiego, zamienionego na PGR. Tu akurat budynki gospodarcze są w dobrym stanie. Natomiast piękny pałac, który zajęto na dyrekcję niszczał, aż w końcu został rozebrany i w to miejsce postawiono coś między barakiem a pawilonem. Z pałacu wiodło kilka schodków do tarasu na wysokości ok. 10 metrów nad lustrem rzeki z widokiem na okoliczne łąki, las i park, z aleją kasztanową, posążkami rozmaitych bóstw. Teraz zostały tylko, przetrzebione zresztą, dwa rzędy drzew. A przecież z niemieckimi kolegami wchodziliśmy ta ten otoczony balustradą taras, kąpaliśmy się w rzece, dokąd nie zaczęto spuszczać do niej PGR-owskie nieczystości.


Dominowała kuchnia kresowa. Zupy najczęściej warzywne, barszcz ukraiński lub kapuśniak. Latem zbieraliśmy lebiodę, którą mama smażyła na patelni. Smakiem przypominała dobrze przyrządzony szpinak. Zbieraliśmy też szczaw, z którego mama robiła smakowitą zupę. Jeśli chodzi o dania główne, w dni powszednie były to ziemniaki z jakąś omastą, do tego latem mizeria, zimą kiszone ogórki, bywał groch z kapustą jako tzw. Eintopf, rozmaite kasze, z których najbardziej lubiłem pieczoną kaszę jaglaną lub coś w rodzaju pieczonej masy kukurydzianej ze skwarkami. I oczywiście pierogi. Najczęściej ruskie, ale bywały też z samym białym serem, z kapustą i grzybami (było ich w tamtych czasach zatrzęsienie, a pieczarki i opieńki rosły na naszym pastwisku lub na skarpie nadrzecznej) oraz bardzo przeze mnie lubiane pierogi z kaszą gryczaną i twarogiem. Omastę stanowiła bardzo przez nas lubiana smażona kwaśna śmietana. Wyglądała po usmażeniu trochę jak tarta bułka z masłem. Ale była lekko kwaskowa i lekko goryczkowa. Cymes!
A w sobotę tata łapał wskazaną przez mamę kurę, przykładał jej głowę do pieńka i tak rąbał, żeby głowa wisiała na kawałku skóry. Po zabiciu kura jeszcze miotała się po drewutni, aż w końcu padała bez ruchu. Mama skubała, po czym na pokrywce od pudełka do pasty do butów nalewała denaturat, podpalała go i osmalała resztki pierza. Bo w niedzielę po przyjściu z kościoła był obowiązkowo rosół z makaronem i kura. Albo gotowana, a potem obsmażana, albo w pysznej potrawce. I kompot, a tata wypijał setkę.
Mama wypiekała pyszne bułki z farszem. Mama nazywała je, a my za nią, pieczonymi pierogami.  Najprościej było z białym serem na słodko, z owocami, z kapustą, ale największą atrakcją były pierogi z grochem. Ugotowany groch był mielony w maszynce do mięsa, do tego mama dodawała sól i pieprz, na pewno jeszcze posiekaną cebule i czosnek, może coś jeszcze,tego nie wiem, kładła na kwadraty rozwałkowane ciasta i formowała podłużne bułeczki. Przed złożeniem do pieca smarowała za pomocą kurzego pióra białkiem. W czasie pieczenia łączyły się one, ale potem ładne odłamywały na osobne sztuki. Kładło się je do makutry, polewało roztopionym smalcem z czosnkiem i wkładało do duchówki. Po wyjęciu jadło się na gorąco, a tłuszcz obciekał po palcach. Ale smakowały też na zimno. Nikt inny we wsi tego nie robił, więc mama robiło na ogól bardzo dużo, na częstowanie moich i bara kolegów, a także niektórych sąsiadów. Z czterema takimi pierogami byłem zwykle wysyłany do mieszkających po sąsiedzku państwa Misztalów.
Obiecujemy sobie z bratem, że kiedyś spróbujemy zrobić takie pierogi. Ale na gadaniu się jak dotąd kończy.

 

Obecne Uniejowice. Po prawej poniemiecka kuźnia.


2 komentarze:

  1. Bardzo lubię Twoje wspomnienia. Lektura bardzo wciągająca. Podobnie działo się na Górnym Śląsku, gdzie piękne ozdoby na budynkach były tylko niszczone, bo niemieckie. A nie miały żadnych motywów politycznych :(. Dużo możnaby pisać, znam wiele historii z opowiadań starzyków. Na Ślasku znane jest takie pojęcie wśród autochtonów jak np. hajmat czyli umiłowanie do najbliższej ziemi, można rzecz. ale nie do takiej ojcowizny. Niestety ludność przbyła nie do końca to chciała zrozumieć czy uszanować .

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo lubię Twojego bloga. Artykuły które piszesz są bardzo wciągające i przyjemnie się je czyta! pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń