niedziela, 27 listopada 2016

Pół wieku temu: pierwsze wykłady, pierwsze ćwiczenia

Już zanim zacząłem studiować wiedziałem, że trzeba będzie uczęszczać na wykłady, ćwiczenia, lektoraty języków obcych oraz W-F. Mogły być jeszcze laboratoria, czyli zajęcia praktyczne, ale nie było ich w porządku studiów humanistycznych. Były za to zajęcia wojskowe, które zabierały cały dzień.
Na tablicy informacyjnej harmonogram u wejścia do siedziby katedry wywieszony został harmonogram zajęć oraz informacja o tym, że jeśli chodzi o języki obce, to obowiązywać będzie łacina, język angielski i niemiecki (nie było rosyjskiego!) i że w zależności od tego, jakiego języka uczyliśmy się w szkole średniej należy wybrać kurs dla zaawansowanych, a dla pozostałych obowiązywał kurs początkowy. W liceum uczyłem się francuskiego, więc wybrałem tylko kursy początkowe.
Łaciny uczył wytrawny dydaktyk, były dyrektor liceum pedagogicznego w Lubomierzu  i nauczył nas bardzo dużo. I choć był wymagający, na jego zajęcia chodziłem z dużą przyjemnością. I wyniesioną wiedzę mimo nader sporadycznego kontaktu z łaciną w dużym stopniu zachowałem. Zapamiętałem przede wszystkim wyuczone wtedy sentencje. Niemieckiego uczyła pani Gabriela Sorbian, która też była bardzo wymagająca, ale nie wiedzieć czemu jakoś nie dała się lubić. Zupełnie liberalna była lektorka angielskiego pani Maria Miękiszowa. Nie nauczyła nas wiele, ale jednak wystarczająco, żeby bez większego wysiłku przygotowywać w domu krótkie eseiki na wybrane tematy, a na egzaminie poradzić sobie z przetłumaczeniem na polski fragmenty artykułów gazetowych.

środa, 23 listopada 2016

60 lat studiów bibliotekoznawczych we Wrocławiu. Relacja z uroczystości i garść wspomnień sprzed pół wieku

Dziś brałem udział w jubileuszu Instytutu Bibliotekoznawstwa. Spotkałem swoich dawnych wykładowców (niewielu ich już zostało), kolegów i koleżanki, z którymi przez kilkanaście lat współpracowałem jako asystent, a potem adiunkt w Instytucie oraz moich studentów, tych, którzy jako dyrektorzy bibliotek lub profesorowie zostali na uroczystość zaproszeni lub przyjechali jako uczestnicy okolicznościowej konferencji naukowej na temat książki w kulturze.
Imprezę zaszczycił swą obecnością nowy rektor uniwersytetu prof. Adam Jezierski, który nie tylko przemówił, ale wręczył Złoty Medal Uniwersytetu prof. Krzysztofowi Migoniowi, a potem na zabytkowych organach z XVII w. zagrał hymn na cześć laureata, a potem jeszcze krótki utwór na organy Bacha. Bo to chemik z artystyczną duszą.
Trudno w takiej sytuacji nie wrócić pamięcią do moich lat studenckich w katedrze, as potem instytucie oraz do lat pracy.
Pół roku temu napisałem o egzaminie wstępnym na studia (Zdarzyło się pół wieku temu), więc teraz parę refleksji o pierwszych wrażeniach ze studiów.
Zanim jednak zaczęło się studiowanie zostałem wezwany na wrześniowy obóz dla pierwszoroczniaków w ośrodku wojskowym w Wędrzynie w Zielonogórskiem. Jechało się tam pociągiem cały dzień. Było nas tam ze dwie lub trzy setki, a kadrę stanowili uniwersyteccy urzędnicy oraz młodzi działacze organizacji młodzieżowych i partyjnych, wśród nich studenci starszych lat. Okazało się bowiem, że w części świeżo przyjętych studentów dojrzano przyszłych aktywistów. Dlatego też dość regularnie odbywały się ni to zebrania ni szkolenia, na które przyjeżdżali starsi działacze partyjni oraz kadra kierownicza uczelni. No i część obozowiczów zaczęłą działać jak nie Związku Młodzieży Socjalistycznej (do którego zostałem zapisany, podobnie jak cała X klasa liceum w Złotoryi), to w Zrzeszeniu Studentów Polskich.
Należałem do tych migających się od tych zajęć. Preferowałem zbieranie grzybów w okolicznych lasach, a gdy udało się ich trochę zebrać, wieczorami czyściłem je, kroiłem i nizałem na nitki, żeby je suszyć, najczęściej w salach, które nie były zajęte przez obozowiczów. A poza tym chodziliśmy do wsi po piwo i biesiadowali. Lubiłem też pojedynki słowne na tematy polityczne i światopoglądowe z pierwszorocznym studentem prawa Leonem Kieresem, obecnym członkiem Trybunału Konstytucyjnego, a wcześniej szefem IPN-u i parlamentarzystą. Zaspokajało to próżność nas obu, bo mieliśmy dość liczną widownię. A mnie dodawało trochę pewności, że jako prowincjusz radzę sobie w dysputach z innymi studentami.
Pożytek z obozu był taki, że poznałem kilkanaścioro moich koleżanek i kolegów, więc gdy przyjechałem do Wrocławia, byłem już trochę otrzaskany towarzysko i miałem już pewne towarzystwo. Na uroczystej inauguracji i immatrykulacji nie miałem dzięki temu poczucia samotności.
A zajęcia dydaktyczne zaczęły się przywitania nas przez kogoś z kierownictwa katedry, nie pamiętam jednak przez kogo, a potem zabrał głos mgr Stanisław Jerzy Gruczyński, który poinformował nas o różnych sprawach porządkowych, o tym, w jakich sprawach możemy liczyć na jego pomoc i urządził nam wycieczkę do miejsc, które powinniśmy byli często odwiedzać, czyli czytelnię zbiorów specjalnych, która służyła też jako czytelnia literatury bibliotekoznawczej, bibliotekę Ossolineum oraz wypożyczalnię i czytelnię główną Biblioteki Uniwersyteckiej. Wszędzie zostaliśmy poinstruowani o zasadach korzystania ze zbiorów i usług, a w tej ostatniej bibliotece musieliśmy niedługo potem odstać całe godziny, żeby się zapisać i otrzymać karty biblioteczne.
Zostaliśmy też oprowadzeni po gmachu głównym uniwersytetu, gdzie chodziliśmy potem na wykłady z filozofii i ekonomii politycznej oraz odbywaliśmy zajęcia wojskowe. Męska część studentów musiała bowiem stanąć przez komisją wojskową, która kwalifikowała do odbycia służby wojskowej. A po zakwalifikowaniu zgłosiliśmy się na pierwsze zajęcia wojskowe, nota bene w dzisiejszym pięknie odrestaurowanym Oratorium Marianum, w naszych czasach zwanym sala muzyczną, zamalowaną całą na biało, w której stały rzędy ław. Tam otrzymaliśmy mundury wojskowe (bluza, spodnie, płaszcz, czapka) oraz buty. Potem zaś przez dowódcę kompanii, podpułkownika w dość podeszłym wieku, mówiącym po polsku z dziwną składnią i kresową wymową. Okazało się, że najważniejsze to punktualność, poszanowanie dla umundurowania i krótkie włosy. Wyjaśnił, że długimi włosami mogą imponować czeladnicy u szewca, a my jako studenci mamy imponować  schludnością i kulturą zachowania.
O zajęciach, wykładowcach, egzaminach i zaliczeniach - następnymi razy

Znalezione obrazy dla zapytania biblioteka uniwersytecka na piasku Tak to wyglądało w czasie moich studiów

Znalezione obrazy dla zapytania biblioteka uniwersytecka na piasku A to Czytelnia zbiorów specjalnych, w budynku"Na Piasku", gdzie często siadywaliśmy całymi godzinami. Ale woleliśmy mniejsza czytelnie na zapleczu, żeby nie być na oczach surowych pan bibliotekarek, dla których cisza była świętością

poniedziałek, 21 listopada 2016

Teodor Parnicki - zapiski z ostatnich lat życia

Ze wstydem przyznaję, że nie przeczytałem żadnej z licznych powieści Teodora Parnickiego. Nie wiem czemu, ale nie gustuję w powieściach historycznych. Ale że Teodor Parnicki wielkim pisarzem był, postanowiłem przeczytać jego Dzienniki z lat osiemdziesiątych, wydane kilka lat temu przez krakowskie Wydawnictwo Literackie, z którego redaktorami pisarz utrzymywał przyjazne kontakty, ale jako autor wierny był "Pax"-owi, choć ostatnimi laty oddawał swoje teksty do druku w Wydawnictwie Poznańskim.
Do sięgnięcia po tę książkę przymierzałem się od dawna, a pociągał mnie w niej to, że opis niemal każdego dnia pisarz zaczynał od odnotowania, że pił alkohol bądź, że był to dzień bez alkoholu. Mogło więc zdawać się, że autor miał z tym jakiś problem. Ale nic z tego! Można sądzić tylko, że starał się pić nader umiarkowanie, co mu się zresztą udawało. Fakt, że zaczął pisać swe dzienniki będąc już po "siedemdziesiątce" i wtedy umiar był już wskazany. Ale cóż on wypijał?! Najwyżej dwa kieliszki mocniejszego trunku (od tzw. wódek gatunkowych, po tequilę lub brandy, bo za whisky raczej nie przepadał) lub wyjątkowo trochę więcej wina. Ale miewał całkiem często dni bez alkoholu, zwłaszcza w okresach złego samopoczucia lub choroby.

niedziela, 6 listopada 2016

Gehenna dzieci żydowskich


O zagładzie Żydów w czasie ostatniej wojny* napisano już wielką bibliotekę książek. Zdawałoby się, że ukazano ją we wszystkich możliwych aspektach. 
Ale przebierając w pośpiechu w książkach historycznych wartych zabrania do szpitala natknąłem się na wznowioną w 2012 r. publikację Henryka Grynberga Dzieci Syjonu (Wielka Litera). Po bliższym wejrzeniu w nią w domu uznałem, że jest zbyt przerażająca lektura na pobyt szpitalny, nawet wziąwszy pod uwagę, że czekały mnie tylko badania. Sięgnąłem jednak po nią po powrocie do domu i czytałem po kawałku. O ile bowiem dziecięcy opis ostatnich dni pokoju był nieomal idylliczny, a pierwsze dni wojny podobnie relacjonują relacje świadków dorosłych i są na ogół znane, to już opowieści dzieci, świadków okrucieństwa Niemców w stosunku do Żydów, ich rodzeństwa, ojców, matek czy dziadków, strzelania jak do łownej zwierzyny, bicia bez powodu, wyrywania bród razem ze skórą, rabunku sklepów i dobytku rodzinnego, budziły grozę. Dzieci opowiadały o licznych przypadkach wskazywania domów i sklepów żydowskich przez Polaków, czasem ich dobrych znajomych. Po przejściu Niemców, którzy rabowali cenniejsze i łatwiejsze do transportu trofea, pod domy, jeśli nie zostały natychmiast spalone, podjeżdżały furmanki Polaków, którzy przywłaszczali sobie to wszystko, czym wzgardzili Niemcy.