niedziela, 22 czerwca 2025

Gehenna czechosłowackich zakonnic

 Mało kto wie, co w komunistycznej Czechosłowacji przeszły zakonnice katolickie. Nie wiedziała o tym młoda dziewczyna z okolic Brna, która po domowych przejściach z tyranem ojcem zdecydowała się na stan zakonny. Trafiła do klasztoru w Bilej Vodzie, na granicy z Polską. Jest ona jedną z dwóch głównych bohaterek dwutomowej powieści Kateriny Tućkovej powieści Bila Voda (przeł. Julia Różewicz, Afera, 2024).

Nowicjuszka Lena dostaje się pod opiekę dość wiekowej siostry, która początkowo ją denerwuje swoją opiekuńczością. Dzieli celę z polską mniej więcej rówieśniczką, pomaga trochę w ogrodzie i dziwi ją duży jak na klasztor cmentarz samych kobiet, niektórych żyjących krótko.  Dostaje zadanie uporządkowania archiwum klasztornego, przez które jakby przeszedł kataklizm. Nie da się tego robić nie zaglądając do treści zachowanej korespondencji, notatek, dokumentów. I tu trafia na przerażającą historię.
Otóż komunistyczne władze Czechosłowacji zdecydowały w 1951 r. o skoszarowaniu wszystkich zakonnic z całego kraju właśnie w tym klasztorze, powodując w nim nieludzki tłok. Przez blisko 40 lat był to właściwie obóz koncentracyjny. Klasztor stał się właściwie sypialnią dla zakonnic na raptem parę godzin. Spały latem w duchocie, zimą w zimnie, kiedy musiały grzać się bliskością swoich ciał. A rano jedne maszerowały do prac polowych w czeskich kołchozach, drugie zaś samochodami rozwożone były do fabryk, w których pracowały po kilkanaście godzin. z przerwą na lichy posiłek, w rezultacie wiele umierało lub zostały okaleczone przez maszyny.  Do czasu upadku władz komunistycznych przeżyły nieliczne, a wśród nich jej opiekunka Ewarysta.
Ona to podtrzymywała siostry na duchu i stała się nieformalną ich przywódczynią.
A Lena pełna sił towarzyszyć zaczęła starszym zakonnicom w zakupach w pobliskim miasteczku Jesioniku. Tam pozwalano jej na dwie - trzy godziny pobytu w bibliotece, gdzie szuka informacji wzbogacających wiedzę o sytuacji kościoła w Czechosłowacji.
Czyta dokumenty urzędowe o poczynaniu władz państwowych i lokalnych, w których o współpracujących z władzą księżach pisze się jako o towarzyszach. Towarzyszem jest też biskup, a władzom nie przeszkadza to, że biskup ma dwóch synów, którzy są urzędnikami państwowymi "skierowanymi na odcinek" kontroli nad kościołem lokalnym i dopuszcza się torturowania starego księdza, po przejściach w obozie koncentracyjnym w Dachau. Jego towarzysz niedoli przyłącza się zresztą do "księży patriotów"
To tylko początek powieści. Dziewczyna trafia też do Pragi i tam dopiero w archiwach dociera do rewelacyjnych dokumentów, które w części są w powieści przytaczane.
Okazuje się, że przez cały czas działał kościół podziemny ze swoim legalnie otrzymaną sakrą biskupem, a siostra Ewarysta okazuje się jego członkinią.
Z kościołem tym fatalnie obszedł się papież Jan Paweł II, w którym zakonnice pokładały wielkie nadzieje.
Jest co czytać (w sumie blisko 800 stron). I warto! Autorka za tę powieść, nad którą pracowała 10 lat, nagrodzona została Nagrodą Państwową.
Bílá Voda, część 1 i 2

czwartek, 22 maja 2025

Polski thriller polityczny

Powieść znanego pisarza i scenarzysty (seriale sensacyjne "Szadź", "Rysa", "Erynie" i in.)  Igora Brejdyganta Uwolniona (Znak, 2024) trudno jednoznacznie zakwalifikować jako kryminał lub jako thriller, do tego polityczny. Łączy bowiem cechy obu tych gatunków.
Oto kobieta po trzydziestce dowiaduje się o śmierci swego przyjaciela, lub raczej kogoś więcej, bo ma klucze do jego mieszkania. Ale też zaprzyjaźnionego z jej matką, dziennikarką w czołowym dzienniku, chorującą na raka. Wiele przemawia za tym, że śmierć była efektem samobójstwa. Kobiecie wydaje się jednak podejrzane, że mniej więcej jej rówieśnik, reporter, nie skarżący się na zdrowie i jakieś problemy życiowe popełnia samobójstwo. I zaniedbując swą pracę zawodową w firmie reklamowej, a potem ją wręcz porzucając, decyduje się podjąć śledztwo.
Wie, że zmarły(?) pracował nad losami reportera, który wspólnie z umierającą matką kobiety w 1989 r. wysłany na obserwację wydarzeń w Rumunii i tam ostatni raz był widziany prowadzony przez milicjantów, najpewniej do aresztu, po czym ślad po nim zaginął.
Szybko zostaje porwana przez agentów ABW, ale dość szybko wypuszczona. Każe jej to przypuszczać, że to jednak było zabójstwo, za którym stoją służby, być może zinfiltrowane przez służby rosyjskie. Zdaniem jej matki w odsunięciem Ceausescu i objęcie rządów przez niedawnego jego współpracownika, już byłego komunisty najpewniej stały służby wtedy jeszcze sowieckie. I to za ich sprawą zniknął polski reporter.
W śledztwie pomocni są znajomi, służący wiedzą, ale okazuje się, że nie każdy z nich ma czyste intencje, oraz oficer policji, który ryzykując utratę pracy, ale też użycie wobec niego przemocy. I kiedy już oboje, po rozmaitych dramatycznych przejściach, znaleźli się w matni bez wyjścia, następuje zaskakujące rozwiązanie, a przy okazji staje się jasne, że  w dwudziestych latach XXI wieku  nie tylko "Rosja (wciąż) tu jest".
Uwolniona - zdjęcie 1



niedziela, 11 maja 2025

Kryminał filmowy

Juliusz Machulski znany jest jako reżyser, twórca m.in. Seksmisji,  dwóch części Vabank i wielu innych. Jest bowiem dość płodnym twórcą, a w porywach też aktorem i scenarzystą. Zresztą wszystkie niemal filmy, które wyreżyserował oparł o własne scenariusze.
Czytałem parę lat temu jego wspomnienia, a niedawno opowieść o rodzinie Machulskich, głównie zresztą o wspólnym dziele Haliny o Jana Machulskich, jakim było studio aktorskie, z którego wyrósł też Teatr Ochota.
Otóż Juliusz Machulski już jako bardzo młody człowiek pisywał sztuki dla teatru telewizyjnego "Kobra". Podpisywał je nazwiskiem jakiegoś Anglika lub Amerykanina, bo wiadomo, że polskie kryminały w dobie PRL były dość schematyczne i przedstawiały dzielnych oficerów Milicji Obywatelskiej w akcji, najczęściej na tropie przemytników "cennych dewiz" lub tzw. badylarzy. Zresztą filmy z serii Ewa wzywa 07
(też obracają się w tym kręgu, ale jednak nie były szablonowe, a główny bohater też wyłamywał się z utartego szablonu.
A ostatnimi laty Juliusz Machulski okazał się też autorem zręcznie napisanych powieści kryminalnych.
Ta, która trafiła w moje ręce, zatytułowana dość zagadkowo Nikczemny narrator  (Znak, 2024) jest pod kilko względami wyjątkowa. Bohater nie ma żadnych związków z policją, nie jest detektywem czy profilerem.
Jest scenarzystą filmowym na wakacjach, które spędza w kraju, w Warszawie, po jednym semestrze wykładów o scenopisarstwie na jakiej uczelni w Nowym Jorku. Ściągnął go do stolicy kolega, reżyser filmowy, zaniepokojony tym, że w ciągu miesiąca zginęło kilka osób, z  którymi stworzył swój ostatni film, dość zresztą marny i marnie zagrany.
Ginęły w sposób banalny: a to w wypadku samochodowym, a to utonęły.
Scenarzysta nie ma ochoty do prowadzenia śledztwa, nie wierzy bowiem, że te śmierci mają ze sobą i z filmem jakikolwiek związek. Z tego względu moja żona gdzieś na  setnej stronie tej grubej księgi zrezygnowała z dalszej lektury. Jednak zapewnienie mu luksusowego mieszkania i obietnica zrealizowania jego scenariusza oraz więzy przyjaźni wzięły  górę.
Ja jednak doczytałem do końca, kiedy okazuje się, że obawy reżysera, że i on może przedwcześnie pożegnać się z tym światem miały jednak pewne podstawy.
Ale czytałem także, a może głównie dlatego, że autor, filmowiec odsłonił w powieści realia świata filmu pierwszego dziesięciolecia III Rzeczypospolitej: warsztat reżyserki i scenopisarski (książkę kończy scenariusz filmu narratora napisany podczas pobytu w w Warszawie na zamówienie zespołu filmowego kierowanego przez Jerzego Kawalerowicza), relacje między ludźmi, formalne i nieformalne kulisy podejmowana decyzji i doborze współpracowników reżysera, świat krajowych festiwali filmowych, łódzkiej "Filmówki" itd.
Autor podaje autentyczne nazwiska twórców filmowych, ale już nieżyjących, jak właśnie Kawalerowicz. Stara się zaś, aby dość wyraziście rysując postaci występujące w powieści nie stworzyć jakichkolwiek podstaw  do wiązania ich z postaciami autentycznymi. Co prawda można np. sprawdzić, kto był w czasie akcji powieści dziekanem i prodziekanem wydziału reżyserii łódzkiej "Filmówki", przedstawianych jako twórców średnio utalentowanych. Bo ci najlepsi co najwyżej zgodzą się wygłosić jakiś pojedynczy wykład gwiazdorski.
Tak jak reżyser tworzący filmy podszyte humorem i satyrą, tak Machulski jawi się jako pisarz, dodając powieści nieco zjadliwego humoru.
Mnie się to podoba
Nikczemny narrator Machulski Juliusz
 

czwartek, 1 maja 2025

Ziemie uzyskane i wyzyskane

Zapowiedziałem relację z mojej lektury książki pod wiele mówiącym, ale nie całkiem zgrabnym Niedopolska Sławomira Sochaja (Filtry, 2024). Jako urodzonego w trzy lata po wojnie dziecka rodziców ni to osiedlonych (jak tata), ni przesiedlonych z Kresów Wschodnich (mama), mającego własne obserwacje, wciągnęła mnie ta książka. Wprawdzie autor ujmuje temat z perspektywy dużych i średnich miast, ale w wielu przypadkach moje obserwacje są z tymi książkowymi zbieżne. Zwłaszcza, że w końcu jako osiemnastolatek trafiłem do wielkiego, akademickiego miasta, które po wojnie przypadło Polsce.
Trzeba bowiem zacząć mówić - i pisać - otwarcie, że teza o Ziemiach Odzyskanych po wiekach panowania tu Czech, Austro-Węgier, Prus jest mocno naciągana. Nowe granice zachodnie  oraz północno-wschodnie Polski nakreślił kredką Stalin, odbierając je Niemcom, a na południowo-wschodnich odbierając Polsce. Zresztą kilka lat potem jeszcze wschodnią kreskę poprawił, zabierając Polsce część obszaru dobrze zagospodarowanego, oddając w zamian część słabo zagospodarowanych i zaludnionych Bieszczadów.
Chciałbym wyeksponować najważniejszą moim zdaniem tezę zawartą w książce, za której słusznością przemawiają aż nadto widoczne fakty. Otóż autor pisze, że ziemie, które po wojnie przypadły Polsce  to był efekt kolonizacji (wysiedlenie dotychczasowych mieszkańców i zasiedlenie obszaru innymi to przecież kwintesencja kolonizacji), ale zarazem same stały się przedmiotem kolonizacji. Zarówno przez Związek Sowiecki, jak i i Polaków, a nawet wprost przez rząd.
Powszechnie wiadomo, że przez pewien czas szarogęsili się tu oficerowie i żołdacy sowieccy, podczas gdy formalnie wyznaczeni burmistrzowie czy prezydenci miast byli nierzadko figurantami. Sowieci wywieźli z Ziem Zachodnich całe zakłady produkcyjne, środki transportu, a ci bardziej wykształceni przywłaszczali sobie poniemieckie meble, sprzęty i dzieła sztuki z prywatnych mieszkań. Ziemie te były miejscem masowego szabrownictwa ze strony co bardziej przedsiębiorczych Polaków przybywających tu z ziem etnicznie polskich, nawet z Warszawy. A wreszcie kolonizacji dokonywały władze ludowe. Do dziś zwłaszcza w muzeach stołecznych i poznańskich znajdują się dzieła sztuki z muzeów poniemieckich, kościołów i pałaców. Autor przytacza skandaliczny przykład ograbienia klasztorów i klasztorów w Lubiążu i Krzeszowie z dzieł siedemnastowiecznego śląskiego malarza Michaela Willmanna, które można oglądać w Warszawie, ale nie można się dowiedzieć , kto był ich twórcą i skąd zostały zwiezione do stolicy.  Co prawda powoli, bardzo powoli część - co tu ukrywać - zagrabionych dzieł wraca na swoje miejsce.
Jawnym przykładem kolonizacji ziem uzyskanych było zwożenie do Warszawy materiały budowlane, bo "cały kraj odbudowywał swoją stolicę". We Wrocławiu rozbierano nawet kamienice nadające się do remontu.
Autor dowodzi tu na podstawie licznych przykładów dyskryminację ziem uzyskanych w dziele odbudowy kraju. Najbardziej rzucało się to w oczy w miastach i wsiach, między którymi przebiegała granica między Polską w granicach sprzed 1939 r. i powojennymi.
W ciągu okresu PRL Ziemie Zachodnie były traktowane po macoszemu jako miejsca warte uwagi choćby dla turystów.  Na tle Warszawy, Krakowa czy Poznania, Wrocław i w ogóle Dolny Śląsk,  Szczecin czy Gorzów nie bardzo miały się czym pokazać.
Kto zechce, o tych różnych przemilczeniach, niedopowiedzeniach (także np. w literaturze, kinematografii) i niedopasowaniach sobie przeczyta. Bo to jest naprawdę wciągająca lektura.
Chcę jeszcze wspomnieć, że autor przytacza tu socjologiczną tezę o przesiedleniach, która potwierdza się w przypadku ziem uzyskanych. Otóż osiedleni tu ludzie przez pewien czas czuli się niepewnie, nie czuli się u siebie, nie mieli pewności, że to na stałe, poznawali miejsce tylko na tyle, na ile jest ono potrzebne do codziennej egzystencji. Nie dbali o pozostawione tu sprzęty uznawane za zbytkowne, np. szkło lub porcelanę. A maszynom rolniczym pozwalali żyć, dokąd były sprawne. Po czym lądowały one za stodołą. Po kilkunastu latach zaczęli się zagospodarowywać, remontując mieszkania i domy lub wręcz zaczęli się budować, nabywać dobra trwałe, kilku moich starszych kolegów zaczęło imponować pannom nowymi motocyklami SHL lub nawet czeskimi jawami. Dopiero po kilkudziesięciu latach zaczęła ich interesować historia miejsca, przedwojenne nazwy ulic, ludzie, którzy wcześniej tu żyli i wręcz gromadzą po nich pamiątki, sprzęty domowe. Wiele zdziałały tu powieści kryminalne o komisarzu Eberhardzie Mocku, który  działał w Breslau. Dziś jest tu nawet restauracja, która podaje ulubione dania komisarza. Są też powieści kryminalne, których akcja toczy się w przedwojennym Kłodzku. Ukazały się liczne książki, nie tylko naukowe, ale np. wspomnienia mieszkańców, ukazało się już pieć tomów o niemieckich kamienicach i ich mieszkańcach oraz obecnych lokatorach, wracają oryginalne, choć spolszczone nazwy obiektów (np. Hala Stulecia, Bastion Sakwowy), przywracanie oryginalnych barw elewacji znaczących obiektów, a w Szczecinie już pojawiła się ulica któregoś z zasłużonych niemieckich szczecinian.
W przypadku relacji polsko-niemieckich znaczenie miał traktat o nienaruszalności granicy , po którym - choć nie wiadomo, czy istnieje tu prosta relacja - liczne wycieczki Niemców do miast dawniej niemieckich oraz indywidualne przyjazdy Niemców do swoich dawnych miejsc, domów i mieszkań. W mojej wsi większość rodzin osiedleńczych miała "swoich" Niemców, którzy tu przyjechali i gdy trafili na kogoś mówiącego po niemiecku, nawiązywali dłuższe znajomości i nie zapomnieli o polskich znajomych w stanie wojennym, śląc paczki żywnościowe. Sam mogłem skorzystać z gościny u Niemców urodzonych w mojej rodzinnej wsi.
Niedopolska. Nowe spojrzenie na Ziemie Odzyskane - książka



czwartek, 24 kwietnia 2025

Po wojnie na tzw. ziemiach odzyskanych - wieś

 Po lekturze wielowątkowej opowieści o tzw. ziemiach odzyskanych zaraz po wojnie i dziś Niedopolska, Sławomira Sochaja (Filtry, 2024), o której wnet napiszę więcej, uzmysłowiłem sobie, że autor postrzega stan rzeczy w miastach, głównie zresztą dużych.
Pisze m.in. o języku Polaków osiadłych na Dolnym Śląsku i dalej aż do Bałtyku na wschód od Odry. Wymieszały się tu języki Polaków wysiedlonych z Krasów Wschodnich i Łemków z południowo-wschodniej Polski oraz dotychczasowych ziem polskich, którzy postanowili osiedlić się na obszarach pozostawionych przez Niemców. Sprawiło to, że w miastach paradoksalnie ta mieszanka języków, gwar i narzeczy musiała sprawić, że tu najszybciej zapanował polski język literacki, jaki możliwy do wzajemnego zrozumienia.
Oparł on swój nie to reportaż, ni esej na dość rozległej literaturze. Więc i przyjął szeroką perspektywę.
Odpowiadając na apel jednej z czytelniczek mego bloga uznałem, że z mojej osobistej perspektywy mógłbym zobrazować sposób porozumiewania się osiadłych w mojej okolicy, w  dwóch sąsiednich  wsiach w powiecie złotoryjskim, dawnych Kresowian - jednych z okolicy Lwowa i Tarnopolska, i drugich z okolic Buczacza. Tzw. centralaków, Polaków pochodzących z ziem rdzennie polskich było tu mało i zajęli gospodarstwa na peryferiach wsi. Zresztą mężczyźni szybko znaleźli zatrudnienie w niedalekiej kopali rudy miedzi "Konrad" (mówiło się, że pracują na Kondracie) lub zatrudnili się w miejscowych PGR-ach i zajęli mieszkania w budynkach przed wojną najpewniej zajmowanych przez pracowników najemnych u posiadaczy tych majątków. Zresztą, na PGR-y mawiano właśnie "majątki". Pewnie przez analogię do majątków należących do większych gospodarstw bogatych właścicieli. Osadnicy, bo tak pewnie należałoby o nich mówić, pochodzili ze wsi o ludności mieszanej - polskiej i ukraińskiej. Jeśli chodzi o moich rodziców, matka mieszkała w dużej wsi o wyraźnej przewadze ludności polskiej, zaś ojciec chyba panowała równowaga. Dość, że tata starał się mówić po polsku, ale do rodziny pozostałej "za Bugiem" pisał po ukraińsku.
W ogóle mówiło się mieszaniną polskiego o brzmieniu kresowym, z wtrącaniami ukraińskimi lub rosyjskimi. Mężczyźni klęli zdecydowanie po ukraińsku i rosyjsku. W przypadku osadników wojskowych, jak mój tata, mógł to być efekt służby w I Armii Wojska Polskiego, w której oficerami w większości byli Rosjanie. Tata znał ukraińskie pieśni. Kiedy np. pod koniec biesiad tata intonował "Razprahajty chłopci koni" (wyprzęgajcie chłopcy konie) mama kazała nam i tacie ubierać się i wracać do domu, bo to znaczyło, że tata ma już w czubie i jeszcze jeden kieliszek i będzie gorzej. Na szczęście tata słuchał się mamy. A kiedy zdarzyło mi się powiedzieć coś, co tata uznał za głupie, kwitoował to słowami "A tebe durnyj pip chrystył" (ciebie chrzcił głupi pop).
Tu i ówdzie, pojawiały się motywy z języka jidysz. Np. mama w złości nazywała mnie Hamanem, a osoby uznawane za dziwaków nazywano "myszugene" lub "meszuge".
Polszczyzna, zwłaszcza mojej mamy przypominała lwowski bałak, który poznałem później w mowie moich późniejszych profesorów oraz lwowskich piosenek i skeczy. Poza tym w przymiotnikach i przysłówkach do rzeczy rodzaju męskiego pojawiała się spółgłoska "-j" , np. dużyj, małyj, a zamiast samogłosek "o" lub "e" słyszało się ""u" lub "i"lub "y", np. "wysołyj", a o najbliższym miejscie Złotoryja mawiano "Złutoria", a jak ktoś uczył się w Chojnowie, mówiło się "uczy si w Chujnowi".
W charakterystyczny sposób zdrabniano imiona. Parę przykładów naszych sąsiadów:


Tońko (Antoni),
Władżko (Władysław),
Jańcio, Janio, Jaśko  (Jan),
Wacko (Wacław),
Wicko (Wincenty),
Jóźko (Józef)
Kaziuńka (Kazimiera)
Poluńka (Apolonia),
Michaśka (Michalina).


Nazwiska żeńskie zaś miały postać np.:


Mierzwiaczka (Mierzwiakowa),
Białaska (Białasowa),
Frydryczka (Frydrychowa),
Kowczycha (Kowczowa)
Szozdycha (Szozdowa, choć najpoprawniej byłoby Szoździna)


Tylko kierowniczka szkoły, nie była żadną Misztalką, tylko panią Misztalową. Ale już jej szwagierka w sąsiedniej wsi była Misztalką.
Zanim nauczyłem się czytać, sam tak mówiłem. Czytanie gazet, książeczki do nabożeństwa (to był mój pierwszy elementarz) sprawiło, że zacząłem mówić jak należało. Któryś z sąsiadów, który przyniósł buty do reperacji (tata na wojnie nauczył się szewstwa i naprawiał buty, najczęściej za pół litra) po jakiejś mojej odzywce stwierdził z podziwem "Mówi jakby z książki czytał". Potem usłyszałem to zdanie w filmie "Nie ma mocnych". I kiedy do sąsiadki pani Mierzwiakowej zwróciłem się już poprawnie, zareagowała "Jaka ja Mierzwiakowa, ta ja Mierzwiaczka!"
Kiedy poszedłem do szkoły już mówiłem mniej więcej poprawnie, choć niektóre błędy, np. "wyłańczać", "półtora" w związku z wszystkimi rodzajami rzeczowników) popełniane przez nauczycieli, wyeliminowałem dopiero jako dorosły.
Ale większość moich rówieśników nie tylko zaciągała, ale mówiła gwarą kresową. Nauczyciele wkładali wiele wysiłku żeby zdrożyć ich do mniej więcej poprawnej polszczyzny i w ogóle kultury języka.
Do dziś pamiętam, jak mój starszy kolega, syn sołtysa, przyszedł do naszej klasy, wtedy pierwszej, i wyrecytował "Proszy pani, nasza pani, prosi pani, żeby pani naszyj pani pożyczyła kredy".
Na zdjęciu ja z mamą i kurami ok. 1952 lub 1953 rok