niedziela, 31 stycznia 2021

Lektury, lektury

 Dostałem pod choinkę pięć książek z listy, którą podrzuciłem Gwiazdorom. Zaraz po świętach zabrałem się za najcieńsszą. I nie doczytawszy do końca odłożyłem ją na stosik 
"do ewentualnego dokończenia", gdy zostanę rzucony gdzieś na odludzie.
Krytycy literaccy są zachwyceni formą narracji powieści  Tkanki miękkie Zyty Rudzkiej i opisanymi trudnymi relacjami dojrzałego mężczyzny, któremu sie w domu nie układa, z sędziwym ojcem, wiejskim lekarzem,  z początkami demencji starczej. 
Pobrzmiewają echa wojny w biografii poslubionej i zmarłej tymczasem żony Ukrainki, o której uparcie, właśnie w sposób pzypominający demencję, wspomina ojciec, jakieś przepełnione goryczą myśli głównego bohatera, lekarza pediatry, trochę przypominające monologi Adasia Miauczyńskiego z "Dnia świra". 

niedziela, 10 stycznia 2021

Kryminał po wrocławsku

Kilka tygodni temu opowiedziałem moim koleżankom o moich ostatnich lekturach, o których zresztą tu pisałem. Konkretnie opowiedziałem o skali przemocy homofobicznej w polskich szkołach, opisanej w książce Przecież jesteśmy (Marzanny Pogorzelskiej i Pawła Rudnickiego, Impuls, 2020), usłyszałem od jednej z rozmówczyń, że powinienem  sobie dać spokój z takimi strasznymi sprawami i poczytać sobie jakiś kryminał.
Akurat syn mi sprezentował powieść wrocławskiego pisarza Mieczysława Gorzki Martwy sad  (Bukowy las, 2019), zaczynającą cykl o działaniach komisarza Marcina Zakrzewskiego z wydziału kryminalnego wrocławskiej komendy policji. 

W tej powieści został wysłany został na miejsce okrutnej zbrodni na obrzeżach stolicy Dolnego Śląska. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby sam nie został napadnięty przez tajemniczego napastnika, któremu udało się zbiec. Krok po kroku okazuje się, że ta zbrodnia wpisuje się w łańcuch okrutnych morderstw na dzieciach we wsi pod odległą o około 30 km od Środy Śląskiej wsi. I wiąże się z osobistą tragedią komisarza z jego dzieciństwa i z tragedią jego rodziców. Wciąż zresztą i on i rodzice nie mogą czuć się bezpiecznie. 
Jak to w kryminale według recepty Hitchcocka, zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie narasta. I utrzymuje czytelnika nieustannie, aż do ostatniej strony. Wręcz do (przed)ostatniego zdania. 
Czytałem z zainteresowaniem, gdyż autor z dbałością o szczegóły przedstawia topografię miejsc zbrodni znanych mi sprzed ponad pół wieku, ale też adres miejsca zamieszkania matki komisarza Zakrzewskiego lokuje nie tylko w bloku na osiedlu, na którym mieszkam, ale jest to blok, w którym ostatnie ponad 20 lat życia spędziła moja teściowa.
Ciekaw jestem, jakimi sprawami  zajmie się komisarz. Ale chyba już sam książki kupię



piątek, 1 stycznia 2021

Żywot polskiego inteligenta w XX wieku

Kiedy tak zatytułuje się wpis, nie da się uniknąć wyjaśnienia, kim jest inteligent. Jedni przenoszą na grunt polskiego języka francuskie (intellectuel) lub angielskie pojęcie intelligents. Czyli  odpowiednik polskiego intelektualisty, co oznacza kogoś zajmującego się pracą twórczą jako badacz lub artysta, ale wypowiadający się też w sprawach społecznych czy obywatelskich. Bo nie nazywano tak nawet noblistów, np. Sienkiewicza czy Skłodowskiej-Curie, ale za intelektualistę uznawany bywa Stefan Żeromski, nie mający nawet matury. Tak każe nazywać inteligentem zmarły niedawno prof. Andrzej Walicki
Jeden ze słowników języka polskiego każe przez to rozumieć kogoś wykształconego, zajmującego się pracą umysłową. Inny słownik podnosi poprzeczkę, informując, że to ktoś, kto uzyskał dostęp do języka wyższego rzędu i nauczył się poruszania w świecie nowych reguł, co można uzyskać przez wykształcenie i wrażliwość.
W zapisie pewnej dyskusji radiowej znalazłem stwierdzenie, że inteligent to ktoś zaangażowany w sprawy publiczne, posiadający i ogłaszający swoje poglądy w druku albo poprzez publiczne wypowiedzi, ale nie angażujący się w politykę. Przystępując do partii politycznej przestaje się być inteligentem. Jeszcze inny dyskutant dodał do tego patriotyzm, wyrażający się w działaniu.
Sumując, to ktoś wykształcony, zajmujący się pracą umysłową, dobrze jeśli w sposób twórczy, i zaangażowany w sprawy publiczne.
A potrzebne mi to było, żeby napisać o moich wrażeniach z lektury Pamiętnika inteligenta : historii wesołych, a ogromnie przez to smutnych Jerzego Rakowieckiego, przysposobionych do druku przez syna, znanego dziennikarza i publicysty, aktywnego też Facebookowicza. Dzięki Facebookowi dowiedziałem się i otrzymałem tę książkę.
Jej autorem jest nieżyjący już aktor i reżyser teatralny Jerzy Rakowiecki (1920-2003). Starsi teatromani i miłośnicy teatru wyobraźni (tak nazwany bywa teatr radiowy) mogą pamiętać go jako aktora teatrów warszawskich (grywał w kierowanym przez siebie Teatrze Ludowym, Polskim i Narodowym) i tamże realizujący przedstawienia. Jako reżyser wystawiał też sztuki w teatrach innych miast polskich, głównie Lublina. Pomijam role  aktorskie w pierwszych latach powojennych na deskach teatrów Torunia, Poznania czy Krakowa, bo tego nawet najstarsi górale mają prawo nie pamiętać. Można było jednak zobaczyć jeden z pierwszych powojennych filmów z jego udziałem Miasto nieujarzmione, w którym zagrał jedną z głównych, jedyną zarazem rolę filmową. To były czasy, kiedy każdy film oglądało Biuro Polityczne rządzącej partii. W wyniku licznych ingerencji niemal nic w nim nie zostało z dzienników ocalałego z wojny Żyda Władysława Szpilmana. Mogło to zniechęcić do kolejnych stawaniach na planie filmowym. Dopiero ponad pół wieku tę historię opowiedział zgodnie z wolą autora Roman Polański (Pianista, 2002).

Noworoczne obrachunki

 Minął szczególny dla mnie i dla ogółu rok. To co było ważne dla ogółu skwitowali już publicyści, artyści, politycy i ci, których nazwanie politykami byłoby niezasłużonym komplementem, czyli członkowie szajki rządzącej, skupionej na utrzymaniu się stanowisk oraz napchaniu kieszeni własnych, rodziny i znajomków. Sam komentowałem te zdarzenia na drugim blogu w cyklu "Kronika dni zarazy".
W minionym roku skończyło się definitywnie trwające pół wieku życie zawodowe. Zdarzyło mi się pracować - na początku i na końcu - jako szeregowy bibliotekarz,  tyle tylko, że najpierw jako nieopierzony adept, jak się okazało, dobrze mentalnie i warsztatowo przygotowany w drodze studiów, a pod koniec jako dorabiający do emerytury doświadczony wyga. W sumie ćwierć wieku przepracowałem jako wykładowca akademicki, a w sumie przez blisko trzydzieści lat jako dyrektor bibliotek, prezes spółki oraz prezes Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich i z tego tytułu nazywany czasem nadmiernie szumnie pierwszym bibliotekarzem Rzeczypospolitej.
Przez ten czas opublikowałem dwie książki, kilka broszur oraz ponad sto publikacji naukowych i popularyzujących naukę o książce i bibliotece, około pół setki recenzji i omówień, co najmniej dwa razy więcej tekstów publicystycznych oraz dziesiątki nie publikowanych raportów i sprawozdań.
Dyrektorem Biblioteki Dolnośląskiej Szkoły Wyższej przestałem być, gdyż najwidoczniej byłbym zawadą w procesie degradacji biblioteki przez nowego właściciela uczelni. A dzięki pierwszemu założycielowi i rektorowi mogłem stworzyć prawdziwą bibliotekę akademicką i stworzyć zespół znakomitych i twórczych bibliotekarzy, którym udzielił się mój entuzjazm i chęć osiągania sukcesów. Niektórzy sprawdzili się potem na innych eksponowanych stanowiskach w nauce lub biznesie.