sobota, 11 czerwca 2016

Szkoła średnia na PRL-owskiej prowincji - perspektywa osobista

Zdolniejsza młodzież wiejska po podstawówce wybierała średnie szkoły zawodowe. Chłopcy technika samochodowe lub mechaniczne, dziewczęta zaś szkoły ekonomiczne. Bywało, że chłopcy najpierw szli do "zawodówek", żeby szybciej mieć fach w ręku i zacząć zarabiać. W latach 60-tych w mojej wsi oznaczało do dojazd najpierw PKS-em do Złotoryi, a potem pociągiem do Legnicy. Ponad godzinę w jedną stronę.
I ja chciałem do samochodówki, co spodobało się nawet moim rodzicom, a mnie imponował starszy kolega, który już zarabiał na stacji paliw. Ale pani kierownik szkoły wyperswadowała mi to w dość ostrych słowach i przekonała rodziców, że przede mną są studia, a przedtem "ogólniak" w Złotoryi, tak jak jej dwoje młodszych dzieci, z których syn był już inżynierem we Wrocławiu, a córka kończyła liceum (a potem skończyła polonistykę). Za negatywny przykład posłużyć zaś miał jej syn najstarszy, który po zawodówce pracował jako mechanik maszyn rolniczych i wracał do domu późno i zmęczony.
Egzaminy wstępne pisemne nie sprawiły mi żądnych trudności. Natomiast ustne zapamiętałem jako wielogodzinne oczekiwanie. Drugiego dnia po kilku godzinach puściła mi się krew z nosa. Ktoś z komisji pomógł mi krwotok zatamować, doczyścić koszulę i uznał, że w tej sytuacji trzeba mnie od razu przepytać. Po jakiejś pół godzinie wyszedłem z zapewnieniem, że zostanę przyjęty.

Dostanie się do liceum było czymś, co imponowało. Byłem trzecim lub czwartym licealistą w historii wsi. Nie wiem bowiem, czy syn sołtysa dostał się do AGH w Krakowie po liceum czy po technikum.

Budynek szkoły zdał mi się olbrzymim gmachem i początkowo się w nim gubiłem. Raz czy dwa zdarzyło się nawet z tego powodu spóźnić na lekcje.
W porównaniu ze szkołą wiejską wszystko tu było inne. Każdy przedmiot w innej pracowni i każdego nauczał inny profesor (a nie pan lub pani), a uczniowie jakby bardziej anonimowi. Przynajmniej początkowo. No i jakby z dwóch różnych światów: jedni miastowi, bardziej pewni siebie, modnie (jak na ówczesne warunki) ubrani, drudzy ze wsi, dojeżdżający autobusami lub pociągami albo też ulokowani w internacie.. Długo trwało, zanim nastąpiła jaka taka integracja.
Okazało się, że zostałem nieźle przygotowany do nauki w liceum. Sprawdzające "na dzień dobry" naszą dojrzałość do nauki w szkole średniej profesorki od języka polskiego i rosyjskiego zarządziły dyktando i w obu wypadłem najlepiej. Co prawda, potem było gorzej z polskim, bo gorzej mi szła analiza utworów literackich. Klasę ósmą skończyłem więc z tego przedmiotu z "trójką", dziewiątą o jeden stopień lepiej, ale potem już byłem uczniem piątkowym.
Najgorzej radziłem sobie z przedmiotami wymagającymi sprawności ruchowej. WF-ista chciał z nas zrobić koszykarzy, a że uczył również przysposobienia wojskowego, więc chciał z nas zrobić strzelców. Nie lepiej było z zajęciami technicznymi, bo nie miałem do tego za grosz smykałki.
Ale szybko okazało się, że jestem jednym z niewielu w całym liceum, którzy maja rozległe zainteresowania humanistyczne. Wygrywałem różne szkolne konkursy wiedzy historycznej, geograficznej, o kulturze współczesnej i wszedłem do reprezentacji liceum w dorocznym konkursie "Wiedzy o Polsce i Świecie Współczesnym". Na szczeblu powiatu rywalizowaliśmy tylko z "ogólniakami" w Chojnowie i Wojcieszowie, bo innych szkół średnich tu nie było. Padaliśmy zaś na międzypowiatowych konkursach w Legnicy. Tak  czy owak stanowiliśmy swoistą elitę szkoły, a mnie przydawało to trochę pewności siebie, której i tak odczuwałem niedosyt, co wyrażało się zwłaszcza w nieśmiałości w stosunku do dziewczyn.
Czy odczuwało się, że byliśmy przedmiotem indoktrynacji? W podręcznikach jej nie dostrzegałem. Było  dla mnie czymś naturalnym, że zestaw lektur szkolnych miał charakter "klasowy", a więc w literaturze staropolskiej przeważała niedola chłopa pańszczyźnianego (a dziś już pisze się wprost, że był to system niewolniczy), w okresie zaborów przeważała walka narodowo-wyzwoleńcza i klasowa, a po wojnie należało doceniać trud wojenny i odzyskaną wolność. Taka jaka była, bo innej nie znaliśmy. Rodzice jako rolnicy, gnębieni podatkami i obowiązkowymi dostawami płodów rolnych żywca oraz ubezpieczeniami, nie objęci zaś ubezpieczeniami zdrowotnymi, co oznaczało płacenie do ręki lekarzowi, uważali, że to i tak lepsze od doli  chłopa w okresie międzywojennym. Więc i ja polegałem na ich zdaniu. Nie dawało się odczuć żadnego fałszu w nauczaniu historii, ani tym bardziej przedmiotów bardziej odległych od ewentualnych wpływów ideologicznych.
A jak byliśmy nauczani? Uważam, że trafiłem na świetnych pedagogów. Choć jak rozmawiam z kolegami i koleżankami, w ocenie poszczególnych nauczycieli, mamy co do jednych jednoznacznie dobre zdania, a co do innych różne. Osobiście byłem pewien, że wybierając studia humanistyczne dam sobie radę zarówno z językiem polskim (choć nie wiem, co by było, gdybym otrzymał pytanie z gramatyki, ale tu z kolei miałem dobrą szkołę z podstawówki), a już na pewno z historii i języka rosyjskiego. Do tego nauczyciele tych przedmiotów, choć wymagający, czasem wręcz "szczególarze", nie budzili w nas zbędnego lęku. Gdybym zdawał na studia inżynierskie z pewnością dałbym sobie radę z matematyką, na geografię - z geografią Polski i powszechną oraz astronomią,  a na studia medyczne - z chemią. Myślę, że gdybym na egzaminie wstępnym wybrał język francuski, to mimo, że nauka tego przedmiotu trwała tylko trzy lata, też dałbym sobie radę. Gorzej było z fizyką. Tu bowiem mieliśmy do czynienia z wyjątkową rotacją nauczycieli. W sumie w ciągu czterech lat było ich pięcioro. Przez jeden okres uczył nas sam dyrektor, który zrealizował program i nadrobił z nami zaległości z półrocza, kiedy męczył nas i męczył się z nami świeżo upieczony absolwent wyższej szkoły pedagogicznej, a wreszcie przez ostatnie półtora roku mieliśmy profesora, który mniej więcej uporządkował naszą wiedzę ze straconego pierwszego półrocza klasy X i realizował program aż do matury. Biologii uczyła nas miła kulturalna osoba, ale mam wrażenie, że niewiele się nauczyłem. Niemniej dwie koleżanki dostały się na studia medyczne, więc chyba nie było źle, tylko mnie ten przedmiot zbytnio nie interesował.
Jakby nie było, codziennie z radością szedłem na poranny PKS, po przyjeździe w drodze do szkoły kupowałem gazetę i jakiś tygodnik i zanim zaczęły się lekcje już wiedziałem, co się w kraju i na świecie dzieje. Oczywiście na tyle, ile prasa informowała.
Nie wymagano od nas uczestnictwa w pochodach pierwszomajowych, ani nawet przynależności do organizacji młodzieżowych. Chociaż w tym drugim przypadku tylko do czasu. Bo oto jako uczniowie X klasy zostaliśmy przez naszą wychowawczynię, członkinię Komitetu Powiatowego PZPR, masowo zapisani do ZMS-u. Tydzień potem dostaliśmy legitymacje i więcej nikt do tematu nie wracał. Przypuszczam, że na tym zadanie partyjne nałożone na naszą profesor od chemii zostało uznane za zakończone. Dopiero gdy otrzymałem papiery niezbędne do zdawania egzaminów na studia, przeczytałem opinię, a w niej m.in., że jestem zaangażowany politycznie i członkiem ZMS.
Za to bardzo dbano o to, żebyśmy byli schludnie ubrani, najlepiej w granatowe garnitury lub w przypadku dziewczyn w fartuchy z białymi kołnierzykami, żeby chłopcy byli krótko ostrzyżeni i żeby wszyscy mieli przyszyte tarcze na rękawach. W egzekwowaniu tego obowiązku celował dyrektor szkoły, skądinąd porządny człowiek i znakomity dydaktyk fizyki, który często stawał w drzwiach szkoły i nie wpuszczał tych, którzy łamali te zasady.
Pilnowano też, żeby uczniowie po 20.00 nie pojawiali się w miejscach publicznych, a już tabu stanowiła jedyna w mieście kawiarnia "Calypso", w której lubili przebywać profesorowie. O czym było wiadomo, gdyż obok mieścił się wtedy przystanek PKS i w oczekiwaniu na godzinę odjazdu patrzyliśmy przez wielkie okna, kto siedzi wewnątrz i czym się raczy.
Dlatego po zdaniu ostatniego egzaminu maturalnego - pół wieku temu! - gremialnie odwiedziliśmy ten lokal i zamówili tak jak stali bywalcy kawę i wino malaga. A niektórzy nawet zapalili papierosa.
PS.
Indoktrynacja zaczęła się w latach 70-tych. Szkoła dostała patrona (gen. Świerczewski), a dyrektor, były wizytator zadbał o socjalistyczny charakter edukacji. Trwa to nadal. Tyle, że szkoła ma już za patrona św. Jana Pawła II i wygrywa już nie konkursy wiedzy o świecie współczesnym, ale parafiady.

Nasza kochana stara buda

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz