Dopiero nagroda w tegorocznym rozdaniu Nagrody Nike skłoniła mnie do sięgnięcia po książkę Magdaleny Grzebałkowskiej 1945 : wojna i pokój (Agora 2015). I odrywałem się od czytania tylko w razie pilniejszych zajęć lub potrzeby snu.
To w szczególny sposób opowiedziana historia roku, w którym na jednych terenach Polski już było po wojnie, a na drugich jeszcze ona trwała. Szczególna dlatego, że autorka opowiedziała ją przez indywidualne losy ludzi, którzy wojnę przeżyli i dożyli sędziwego wieku, dzięki czemu mogli o swych lub osób im bliskich przypadkach opowiedzieć. I opowiedziała na podstawie rozmów oraz zachowanych wspomnień, dzienników lub dokumentów urzędowych. Jest to więc książka z pogranicza reportażu i efektu badań terenowych.
Mamy tu więc historię szabru nie tylko na "polskim Dzikim Zachodzie", czyli na południowym i wschodnim Nadodrzu, ale też na pograniczu wschodnim, wszak Warmia i Mazury to były Prusy Wschodnie i tam też mieszkali Niemcy i stamtąd albo uciekali do Niemiec, albo byli wysiedlani, zostawiając niemal cały dobytek, będący łakomym kąskiem dla Polaków mieszkających na obszarze dzisiejszej Litwy lub Białorusi, a potem musieli wszystko to zostawić, bo sami zostali wysiedleni do Polski w obecnych jej granicach, na ogół na tzw. Ziemie Odzyskane.
To w szczególny sposób opowiedziana historia roku, w którym na jednych terenach Polski już było po wojnie, a na drugich jeszcze ona trwała. Szczególna dlatego, że autorka opowiedziała ją przez indywidualne losy ludzi, którzy wojnę przeżyli i dożyli sędziwego wieku, dzięki czemu mogli o swych lub osób im bliskich przypadkach opowiedzieć. I opowiedziała na podstawie rozmów oraz zachowanych wspomnień, dzienników lub dokumentów urzędowych. Jest to więc książka z pogranicza reportażu i efektu badań terenowych.
Mamy tu więc historię szabru nie tylko na "polskim Dzikim Zachodzie", czyli na południowym i wschodnim Nadodrzu, ale też na pograniczu wschodnim, wszak Warmia i Mazury to były Prusy Wschodnie i tam też mieszkali Niemcy i stamtąd albo uciekali do Niemiec, albo byli wysiedlani, zostawiając niemal cały dobytek, będący łakomym kąskiem dla Polaków mieszkających na obszarze dzisiejszej Litwy lub Białorusi, a potem musieli wszystko to zostawić, bo sami zostali wysiedleni do Polski w obecnych jej granicach, na ogół na tzw. Ziemie Odzyskane.
Mamy historię niemieckiej rodziny, która wozem zaprzężonym w konia uciekała z Prus Wschodnich do dzisiejszych Niemiec i po drodze ginął pod lodem wóz z koniem (musieli przeprawiać się przez zamarzniętą Zatokę Wiślaną), marli lub ginęli kolejni członkowie rodziny, by w końcu dotarł do Gdyni jeden chłopiec. Po kilku latach zaś odnalazł się zabrany z drogi przez Rosjan i zesłany na Sybir jego ojciec.
Są historie rodzin, które po miesiącu podróży w fatalnych warunkach, w odkrytych wagonach, borykając się z kończącymi się zapasami żywności i paszy dla zabranych zwierząt, trafiają w końcu na Ziemie Zachodnie, gdzie miesiącami przychodzi im mieszkać z rodzinami niemieckimi i długo czują się intruzami, czasem z wrogością traktowanych przez dotychczasowych mieszkańców.
Jest opis budzenia się do życia niemal doszczętnie zniszczonej Warszawy, ratowania resztek dobytku spod gruzów dawnych domów i kamienic, ekshumacji dziesiątek tysięcy pochowanych w pośpiechu i w tysiącach miejsc trupów, a także o darze narodu radzieckiego, jakim było 500 domków fińskich, z których niewielka część zamieszkana jest do dziś.
Jest też historia 36 dni Bolesława Drobnera w roli prezydenta Wrocławia oraz osiedleńców, którzy z różnych stron trafili do stolicy Dolnego Śląska i z mniejszym lub większym trudem oswajali się z regułami życia w wielkim mieście.
O ile losy pojedynczych osób lub rodzin były tylko egzemplifikacją losów Polaków, Rosjan i Niemców w tym wyjątkowym roku, opisanych przez historyków, o tyle historia wychowanków i wychowawców domu dzieci żydowskich, na ogół sierot, w Otwocku była dla mnie czymś zupełnie nowym. W większości były to dzieci, które same lub wspólnie z rodzicami al uciekły z gett, albo znalazły schronienie u ludzi, którzy pomogli im przeżyć holokaust. Dlatego wyjątkowo wiele było tam dzieci jasnowłosych i o rysach nietypowych dla Żydów. Ukrywając się musiały tłumić śmiech, płacz, głos i trzeba było miesięcy, żeby zaczęły znów swobodnie wyrażać emocje. Po śmierci rodziców, nierzadko na ich oczach, musiały wziąć odpowiedzialność za siebie i rodzeństwo, więc i w ośrodku troszczyły się o swoje młodsze lub znajdujące się w trudniejszej sytuacji niż one same koleżanki i kolegów.
Nie sposób podawać tu szczegóły, które stanowią o pewnej sensacyjności zawartych tu historii. Tę książkę należy po prostu przeczytać, żeby lepiej zrozumieć naszą historię i przez jej pryzmat rozumieć także nasz dzień dzisiejszy.
Poszczególne historie mają swój punkt kulminacyjny w kolejnych miesiącach roku, a każdą z nich, opatrzoną unikatowymi fotografiami, poprzedzają cytowane po kilkadziesiąt anonse prasowe, głównie z prasy warszawskiej, ale też krakowskiej, gdańskiej czy łódzkiej, które znakomicie wprowadzają w klimat czasu i miejsca.
Jest też historia 36 dni Bolesława Drobnera w roli prezydenta Wrocławia oraz osiedleńców, którzy z różnych stron trafili do stolicy Dolnego Śląska i z mniejszym lub większym trudem oswajali się z regułami życia w wielkim mieście.
O ile losy pojedynczych osób lub rodzin były tylko egzemplifikacją losów Polaków, Rosjan i Niemców w tym wyjątkowym roku, opisanych przez historyków, o tyle historia wychowanków i wychowawców domu dzieci żydowskich, na ogół sierot, w Otwocku była dla mnie czymś zupełnie nowym. W większości były to dzieci, które same lub wspólnie z rodzicami al uciekły z gett, albo znalazły schronienie u ludzi, którzy pomogli im przeżyć holokaust. Dlatego wyjątkowo wiele było tam dzieci jasnowłosych i o rysach nietypowych dla Żydów. Ukrywając się musiały tłumić śmiech, płacz, głos i trzeba było miesięcy, żeby zaczęły znów swobodnie wyrażać emocje. Po śmierci rodziców, nierzadko na ich oczach, musiały wziąć odpowiedzialność za siebie i rodzeństwo, więc i w ośrodku troszczyły się o swoje młodsze lub znajdujące się w trudniejszej sytuacji niż one same koleżanki i kolegów.
Nie sposób podawać tu szczegóły, które stanowią o pewnej sensacyjności zawartych tu historii. Tę książkę należy po prostu przeczytać, żeby lepiej zrozumieć naszą historię i przez jej pryzmat rozumieć także nasz dzień dzisiejszy.
Poszczególne historie mają swój punkt kulminacyjny w kolejnych miesiącach roku, a każdą z nich, opatrzoną unikatowymi fotografiami, poprzedzają cytowane po kilkadziesiąt anonse prasowe, głównie z prasy warszawskiej, ale też krakowskiej, gdańskiej czy łódzkiej, które znakomicie wprowadzają w klimat czasu i miejsca.
Po przeczytaniu nie mogłem nie przyznać, że i ja zagłosowałbym za przyznaniem tej właśnie książce nagrody publiczności także i w moim imieniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz