niedziela, 27 listopada 2022

Bilet w jedną stronę, który okazał się wygranym losem na loterii

Kiedy czyta się biografie, autobiografie lub, jak w tym w przypadku, wywiady rzeki z Polakami, którzy za nie takie pochodzenie, jakie władzom komunistycznym się podobało, musieli emigrować z Polski w 1968 i 1969 roku, widać jak na dłoni, ile straciła polska kultura, nauka, literatura czy ekonomia. Pisałem już tu o wygnańcach, którzy zyskali międzynarodowe uznanie w wymienionych sferach działalności: m.in. Zygmuncie Baumanie czy Włodku Goldkornie.
Tuż po ukazaniu się wywiadu-rzeki z Lejbem Fogelmanem czytałem wzmiankę o tej książce. Z informacji o niej wynikało, że to wyjątkowo barwna postać o niesłychanym darze narracji i pewnych skłonnościach do koloryzowania.
Ale w natłoku wielu innych wartych lektury nowości ta w końcu mi umknęła. Ale znalazłem ją wśród zwrotów w lokalnej bibliotece publicznej. I przeczytałem w jeden dzień.
Lej Fogelman musiał emigrować jako student wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego w 1969 r. Urodził się w Legnicy, ale zapobiegliwa matka w trosce o przyszłość syna przeniosła się do stolicy, gdzie Lejb mógł skończyć dobre liceum (im. Lelewela) i podjąć studia na najlepszej polskiej uczelni. Wyjechał do Stanów sam. Matka jednak go odwiedzała i jak to żydowska matka stale się zamartwiała. Dzięki pomocy znajomego dostał pracę w nowojorskiej  Bibliotece Publicznej, co już było czymś wyjątkowym, bo to bardzo prominentne miejsce. Przedstawiwszy jako student prawa z miejsca dostał prestiżowy etat asystenta naukowego. Szybko okazało się, że polska szkoła prawnicza to jednak dalece nie to, co amerykańska, a do tego jego kwalifikacje językowe okazały się nader mierne. Dostał się jednak do kolegium stanowego, gdzie po ukończeniu dostał stypendium Fulbrighta na badania w Moskwie. Okazało się, że rewersy na poszukiwanie publikacje i rękopisy wracały puste, gdyż - jak zapewniano - takich materiałów biblioteka nie posiada. Ale w jednej z posiadanych przez siebie książek znalazł przypis do publikacji znajdującej się właśnie w "Leninowce". Okazało się, że jednak była. Uznał, że skoro będzie miał dostęp tylko do publikacji już znanych z literatury, to szkoda jego czasu. Zaczął więc podróże turystyczne. W ZSRR mógł odwiedzić tylko Leningrad, ale zaryzykował i dopisał sobie w wizie także Niżnyj Nowgorod, którego zabytki nosiły tylko ślady dawnej świetności. Ze Szwecji, skąd wreszcie mógł spokojnie telefonować, bo nie czuł za plecami anioła stróża, czyli bezpieczniaka. Mógł też wysłać testy na wydział prawa na Uniwersytet Harvarda. Gdyby nie jego wysoka ocena z pewnością nic by ze studiów nie wyszło. Dostał więc stypendium pozwalające nie tylko na studia, ale i na miejsce a akademiku. Okazało się, że studia to głównie dyskusja z profesorami nad różnymi prawniczymi kazusami. Skończył studia i natychmiast zajął się doktoratem. Po jego ukończeniu promotor, poznawszy jego temperament i rozległość zainteresowań, odradził mu pozostanie na uczelni. Sam przyznał, że gdyby nie posłuchał tej rady, byłby dziś szanowanym profesorem, autorem rozprawy "Chów bydła i nierogacizny w okręgu riazańskim w w latach 1906-1914". Co spotkało jego kolegę.


Sam zaś, mając rekomendacje swoich profesorów. dostał pracę w renomowanej firmie prawniczej. Reprezentując ją wygrywał procesy cywilne lud z sukcesem doprowadzał do ugody między stronami. Niejednokrotnie przychodziło mu stawać w szranki z reprezentującymi przeciwne strony jego wykładowcami z Harvardu.
Kiedy w Polsce rozpoczęła się transformacja ustrojowa pośpieszył ze swoją wiedzą i doświadczeniem, doprowadzając m.in. do prywatyzacji, fuzji lub przejęć banków i tworząc tym sposobem nowy system bankowości w Polsce. Z Wikipedii wiem, że zyskał w ten sposób renomę w skali europejskiej.
Z wywiadu, znakomicie ze znawstwem i kulturą przeprowadzonym przez Michała Komara, wynika, że Fogelman poznał osobiście setki wielkich tego świata ze świata kultury i polityki, nie wyłączając np. Jeana Paula Belmondo, Władimira Wysockiego i jego żony Mariny Vlady lub cesarza Hajle Selassie.
Pominąłem tu pewne pikantne szczegóły. Kto po książkę, uzupełnioną licznymi fotografiami, sięgnie, nie pożałuje.
Od mojej znajomej Facebookowej, p. Sylwii Frołow dowiedziałem się, że szykuje się dalszy ciąg wywiadu.

[OUTLET] Warto żyć. Rozmawia Michał Komar

sobota, 12 listopada 2022

Jerzy Połomski (1933-2022)

Nie pamiętam od czego zaczęła się moja znajomość ze sztuką piosenkarską Jerzego Polomskiego. W czasach, gdy zacząłem słuchać radia, w właściwie jeszcze kołchoźnika, chętnie słuchałem polskich piosenek, bo poza nimi właściwie nadawano tylko, a i to rzadko, radzieckie. Potem się okazało, że niektóre były jednak francuskie lub włoskie, ale z polskimi tekstami. W tzw. krajach socjalistycznych niespecjalnie bowiem przejmowano się prawami autorskimi , licencjami na wykonania, tantiemami (trzeba by płacić tzw. dewizami, czyli walutami wymiennymi). Klasycznym przykładem był słynny przebój lat pięćdziesiątych "Kaczuszka i mak", wykonywany przez Mieczysława Wojnickiego, który "przywiózł ją z podróży do Włochy, a był w swoim czasie  wziętym śpiewakiem operetkowym i mógł podróżować po Europie, i sam napisał polski tekst. A w radio podawano tylko tytuł i wykonawców piosenek. Słuchałem popularnych w owym czasie koncertów życzeń, koncertów cieszących się renomą orkiestr radiowych - Edwarda Czernego, Stefana Rachonia czy Jerzego Miliana wraz ze związanymi z nimi piosenkarzami i - zwłaszcza -piosenkarkami: Marią Koterbską, Ireną Santor, Sławą Przybylską, Reną Rolską, Nataszą Zylską, Katarzyną Bovery, Januszem Gniadkowskim, Tadeuszem Woźniakowskim, Jerzym Michotkiem i właśnie Jerzym Polomskim. Występowali oni też w popularnych programach radiowych jak "Podwieczorek przy mikrofonie", "Zgaduj Zgadula" czy "Program z dywanikiem". W sobotnie wieczory słuchało się też audycji "Z melodią i piosenką po kraju". Podróżowano po małych miasteczkach i wsiach, które charakteryzowały się takimi sukcesami jak aktywnie działająca Ochotnicza Straż Pożarna, Spółdzielnia Produkcyjna, zbudowanie domu kultury lub zelektryzowanie wsi.
Były też cotygodniowe programy, podczas których emitowano nowe piosenki, a radiosłuchacze mogli pocztą głosować na piosenkę miesiąca, w a styczniu spośród tych piosenek  głosowano na piosenkę roku. Pamiętam, że tą drogą piosenką roku 1961 r. ogłoszono "Dla ciebie miły" w wykonaniu zaczynającą wówczas karierę Violetty Villas.
Zdaje się, że jeśli chodzi o Jerzego Połomskiego, to na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych emitowane były piosenki przejęte z repertuaru innych wykonawców: Janusza Gniadkowskiego ("Za kilka lat gdy się spotkamy"), Andrzeja Boguckiego ("A mnie jest szkoda lata") i innych. Ale pamiętam też audycję radiową, w której nauczano na pamięć tekstów piosenek i śpiewanie ilustrowano wykonaniem piosenkarzy, z których repertuaru one pochodziły. Tam sposobem nauczyłem się tekstu piosenki cenionego kiedyś poety Andrzeja Bianusza do piosenki "Jak to dziewczyna", jego z pierwszych przebojów Jerzego Połomskiego. Potem już przyszła piosenka "Woziwoda", "Arlekin" (polski tekst piosenki z repertuaru bułgarskiego piosenkarza Emila Dimitrowa) i wiele innych. W początkach kariery zaśpiewał też piosenki ze zgrabnymi, lirycznymi  tekstami do wiodącego motywu z "Jeziora łabędziego" Piotra Czajkowskiego oraz do motywu z trzeciej części drugiego koncertu fortepianowego Sergiusz Rachmaninowa. W pewnym sensie odczarował w moich uszach muzykę klasyczną, bo pokazał, że jest ona nie tylko dla wtajemniczonych melomanów, ale i "dla ludzi". Dziś gdy sam stałem się takim melomanem, słuchając wykonań obu tych utworów, gdzieś z tyłu głowy słyszę głos Pokomskiego. 


Pamiętam też wywiad piosenkarza w popularnym programie "Tele-echo" prowadzonym przez Irenę Dziedzic. Zdziwił mnie, że młody człowiek miał już bardzo wysokie czoło, zwiastujące rychłe wyłysienie. Byłem oczarowany wysoką kulturą języka, nienaganną dykcją i skromnością.
Nie wiedziałem wtedy, że był absolwentem szkoły aktorskiej, a prowadząca program wręcz tresowała swoich gości przed nagraniem. Był dość często zapraszany do wywiadów, bo i bez tresowania był sobą - pogodnym, serdecznym, kulturalnym starszym panem.
Drugie zdziwienie nastąpiło, gdy w dwa  czy trzy lata później zobaczyłem na estradzie opolskiej, występującego tam regularnie chyba przez wierć wieku, na Festiwalu Piosenki Polskiej Połomskiego z bujną fryzurą. Powszechnie mówiło się, że kazał sobie wszczepić owłosienie. Okazało się jednak, że po prostu używał peruki. Zawsze elegancko ubrany,  acz bez żadnej ekstrawagancji, zgodnie z panującą modą. Czyli gdy była moda  na rozszerzane u dołu nogawki, czyli tzw. dzwony, to były dzwony, jak szerokie klapy u marynarki, to były szerokie, jak wydłużone kołnierzyki u koszuli, to też taką wdziewał. Był niewysoki, więc pomagał sobie grubszymi podeszwami, jak kiedyś Humphrey Bogart. I niemal co roku przywoził jakiś nowy przebój, który potem śpiewała cała Polska. A że wyróżniał się kulturą wykonania, znakomitą interpretacją tekstu i muzyki, muzykę pisali dla niego wybitni kompozytorzy, a słowa znakomici poeci lub tekściarze.
Lata temu przeczytałem wspomnienia Ludwika Sempolińskiego, znakomitego aktora i piosenkarza (Droga połowa życia, Warszawa 1985), który nie krył dumy ze swego wychowanka w ówczesnej Wyższej Szkole Teatralnej, uważał go za swego pupila i wróżył mu wielką karierę estradową. On też uprzedził go, że nazwisko Pająk nie ułatwi mu kariery. I zasugerował nazwisko Połomski.
Gdyby będąc w pełni swej kariery był mieszkańcem wolnego kraju, pewnie zrobiłby karierę międzynarodową. A mógł najwyżej liczyć na wyjazdy zagraniczne z grupami artystów i śpiewać głównie do Polonii. Zresztą, tuż przed stanem wojennym wyjechał do Stanów, a gdy stan został ogłoszony, pozostał za granicą. Ale wrócił po niespełna dwóch latach, gdy tylko stan został odwołany.

Nagrał mnóstwo płyt. Nie tylko z ze znanymi własnymi przebojami, bo między nimi znajdowały się też takie,  które nie uzyskały rozgłosu. Nagrał też płyty z przebojami przedwojennymi, a w wolnej Polsce oczywiście też z kolędami.
Mam płyty ze złotymi przebojami Jerzego Połomskiego i co jakiś czas je sobie przesłuchuję. Jedną wożę w samochodzie, żeby posłuchać na dłuższych trasach. Ale nie autostradach, bo pęd auta zagłusza muzykę i słowa.
Z wielką estradą rozstał się jeszcze w latach  dziewięćdziesiątych, ale występował jeszcze okazjonalnie. W jednym z wywiadów wyznał, że dorabiał do emerytury występując na  estradach miejscowości uzdrowiskowych. Ostatnio było o nim głośniej, gdy przeniósł się do Domu Zasłużonych Artystów, ale mimo dobrej opieki nie czuł się tam tak dobrze, jak w domu, gdzie mieszkał sam. Między wierszami autorzy doniesień zdawali się zapowiadać, że Jego życie dobiega końca.
Zmarł 14 listopada.

Jerzy Połomski - Oficjalna Strona Piosenkarza - Dyskografia : Dyskografia


piątek, 11 listopada 2022

Historia ludzkości według Y.N. Harariego

 Dużo czasu zabrało mi doczytanie do końca książki, która została pożyczona, na szczęście z nieokreślonym terminem zwrotu. Nie pierwsza to zresztą przeczytana przeze mnie książka izraelskiego myśliciela Yuvala Noaha Harariego. Wielu zarzuca mu zbyt pospieszne stawianie tez, ja też to po jednej z poprzednich lektur to zrobiłem. Ale czytam następne i jeśli napisze jeszcze coś, a jest relatywnie młody (ur. 1946) i płodny, pewnie też sięgnę. Z co najmniej dwóch powodów: bo ma olbrzymią erudycję, z którą dzieli się z czytelnikami, a przede wszystkim dlatego, że każe spojrzeć na wiele rzeczy i zjawisk z szerszej perspektywy i dzięki temu lepiej je zrozumieć. Tak też rozumiem sens uprawiania filozofii. I dla porządku istotne zjawiska i procesy przekonująco definiuje. Nie ukrywa, że nie nadaje tym definicjom znaczenia uniwersalnego, zaznaczając to słowami "nazywam to". Ale objaśnia też, jak rozumie lub jak rozumieć należy zjawiska i procesy, które już mają swoje ugruntowane definicje, np. ideologie, , kapitalizm czy rewolucja naukowa.
Sapiens (Wydawnictwo Literackie, 2019) to zresztą wznowienie książki, która pięć lat wcześniej ukazała się pod tytułem Od zwierząt do bogów. Ten poprzedni tytuł, który teraz pełni rolę podtytułu, był chyba bardziej trafny, ukazywał bowiem historię człowieka od jego zarania, gdy był jednym  z ssaków aż do czasów, gdy w pewnym sensie przejął rolę bogów, dzięki zdobyczom nauki i technologii "uzdrawiając" ludzi, pozwalając mu wznieść się w powietrze, mnożąc produkty żywnościowe itd. Oryginalny tytuł jest jeszcze prostszy i oczywisty: A brief history of humankind , czyli "Krótka historia rodzaju ludzkiego".


Niepodobna streszczać tu liczącą ponad 500 stron formatu B5 książkę. Mamy tu jakby szybko przewijającą się taśmę filmową pokazującą przechodzenie jednej epoki historii ludzkości w drugą: od epoki łowów i zbieraczy (ludzi żywiących się i odzianych w to, co zbiorą z roślinności i upolują), przez rewolucję agrarną, co wiązało się z udomowieniem zwierząt i uprawą roślin (co było faktycznie udomowieniem człowieka, bo musiał zapewnić bezpieczeństwo  posiadanego majątku), aż do rewolucji naukowej, kiedy człowiek uświadomił sobie, że wielu rzeczy nie wie, ale może się tego dowiedzieć za pomocą metod i urządzeń.
Autor pisze o tym, ile dobrego przyniosła rewolucja agrarna, ale i wiele złego. Każda z tych epok przyniosła wiele dobrego, np. wynalazek pisma, prawa, handlu, najpierw wymiennego, a potem za pomocą pieniądza, druku, budownictwo, a z drugiej strony złego: niewolnictwo, wojny, najpierw o przestrzeń i ręce do pracy, potem o panowanie religii, a także eksploatację  zasobów ziemi aż do granic zagrażających gatunkowi ludzkiemu.  To oczywiście mały ułamek tego, co autor zawarł w swoim dziele i opisał ich naturę.
Psycholog (także psycholog społeczny), etnolog, historyk sztuki, techniki i specjaliści innych dziedzin z pewnością wiele tych faktów znają i być może zarzuciliby autorowi pewne powierzchowności i uproszczenia, ale z drugiej strony każdy bada to, czym sam się naukowo zajmuje. Wartością tej książki jest zespolenie wiedzy w celu uchwycenia rozwoju cywilizacji ludziej we wszystkich jej wymiarach.
I pomóc odpowiedzieć na pytanie, jak to jest, że praczłowiek powstał w Afryce lub/i Azji, a został "odkryty" na jakimś poziomie cywilizacji w Amerykach, Australii czy Nowej Zelandii. Albo dlaczego odkrywcami byli Europejczycy, a nie Afrykańczycy czy stojący na poziomie cywilizacyjnym Azjaci, a nie np. mieszkańcy Ameryk, ludy Oceanii czy Australii.
Autor podaje też fakty, które mogą nas zdziwić, np. że w noc św. Bartłomieja (1572) zginęło więcej ludzi, szacuje się, że do ok. 400 do 500 osób, niż z powodów religijnych zginęło w całym okresie Cesarstwa Rzymskiego. Bo religie politeistyczne miały bogów o różnych specjalnościach, nie byli zaborczy i nie mieli swoich  ziemskich następców. Mieli pomniki i świątynie.
Niejednego zdziwi, że krowy wypasane na preriach obu Ameryk zostały tam zawiezione i rozmnożyły się dzięki "odkrywcom", a potem grabieżcom. Albo że Indianie na koniach to też efekt "eksportu" tych zwierząt  na odkryte kontynenty.
Przyznaję, że  czytając tę książkę kilka razy westchnąłem i pojawiła się w głowie myśl "O ileż mniej bzdur opowiadaliby dzisiejsi rządzący politycy i hierarchowie Kościoła, gdyby znali książkę Hahariego!".

 

Mój kolega Staszek

Jeszcze tydzień temu niczego nie przeczuwając, choć  wiekowy był, wysłałem Mu życzenia urodzinowe. A dwa dni potem otrzymałem wiadomość ze Szczecina, że Staszek Krzywicki otrzymał około setki życzeń, ale zmarł 31 maja w wieku 89 lat.
Poznałem Go w maju 1981 r. podczas Krajowego Zjazdu Delegatów Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. Obaj kandydowaliśmy do funkcji przewodniczącego Zarządu Głównego. Choć jakby w innych fazach wyborów. 
Jako interesujący się bibliotekarstwem wiedziałem, że był dyrektorem Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Szczecinie. Na miejscu dowiedziałem się, że istnieje Zespół Bibliotekarzy Partyjnych przy Wydziale Kultury KC PZPR i Staszek jest jego przewodniczącym. Ta jego funkcja akurat wiosną 1981 r. zresztą Mu nie pomogła. Okazało się zresztą, że były takie zespoły pisarzy, wydawców, artystów teatrów i innych dziedzin sztuki.
Z racji pełnionych funkcji spotykaliśmy się przez osiem lat regularnie mniej więcej co kwartał, jak nie na posiedzenia Zarządu Głównego SBP, którego Staszek był członkiem, to w Komitecie Centralnym partii, gdzie byłem na posiedzenia Zespołu zapraszany. Ale to były oficjałki, podczas których raczej nie była czasu na luźne rozmowy.
Niedługo potem, może rok, a więc w trakcie trwającego jeszcze stanu wojennego, z racji funkcji miałem okazję wzięcia udziału w konferencji, takiej ni to naukowej, ni organizacyjnej. I tam dopiero okazało się, że Staszek  jest KIMŚ, zwłaszcza w skali lokalnej. Na konferencji obecni byli funkcjonariusze państwowi i partyjni wyższego szczebla niż na zjeździe SBP. Oczywiście gościli też miejscowi notable. Podczas trzech dni mieliśmy zapewniony objazd autokarem po bibliotekach odległych o kilkadziesiąt kilometrów od Szczecina. Oczywiście poznaliśmy też Bibliotekę Wojewódzką. Dzięki zabiegom jej Dyrektora zgromadzono tu  znaczną część rękopiśmiennej spuścizny zamieszkałego bodaj w 1949 r. Konstantego I. Gałczyńskiego, ale też Witkacego oraz pisarzy związanych z Pomorzem Zachodnim, łącznie z ich księgozbiorami. W efekcie każdy, kto naukowo zajmował się twórczością tych pisarzy nie mógł nie skorzystać z gościnności tej biblioteki. Opowiedział, w jaki sposób zapewniał bibliotece spuścizny żyjących szczecińskich pisarzy, np. żyjącego jeszcze wtedy małżeństwa Joanny i Jana Kulmów. Prosił po prostu o deklarację przekazania całości lub części  zbiorów bibliotece. W pamiętniku krakowskiego uczonego literaturoznawcy Henryka Markiewicza przeczytałem, że zapisał całość swych liczących ponad 60 000 zbiorów Książnicy Pomorskiej, jak z czasem (w 1994 r.) została nazwana ta biblioteka. Za życia zbiory znajdowały się we wszystkich zakamarkach, łącznie z piwnicą mieszkania uczonego, a on z tytułu przechowywania depozytu pobierał coś w rodzaju renty.


A Staszek z sukcesem rozwijał bibliotekę i budował jej pozycję. Oprócz kwartalnego biuletynu uruchomił w 2001 r. serię "Monumenta Pomeranium". Biblioteka pod jego kierunkiem publikowała też katalogi swoich cymeliów, a miała cenne kolekcje starodruków, grafiki i malarstwa, muzykaliów, a także rzadkość w skali krajowej - zbiory buddystyczne. Rosnące szybko zbiory, dziś liczące ok. 1,5 mln. jednostek, wymagały ciągłego poszerzania przestrzeni, a w 1999 r. Książnica otrzymała nowy gmach, który jakby pomieścił dotychczasowy, z zachowaniem jej fasady. Jak Staszek podkreślał z dumą, w otwarciu uczestniczył ówczesny prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski.
Wielkie uznanie uzyskał uruchamiając wypożyczalnię obrazów. Użytkownik biblioteki mógł na kilka miesięcy wypożyczyć do domu oryginalny obraz w ramie.  Nie pamiętam, ale wynosiła opłata, z pewnością symboliczna. Oczywiście krok po kroku znaleźli się naśladowcy w całym kraju.
Podnosił też rangę biblioteki nadając jej najpierw nazwę Książnicy  Zachodniopomorskiej, a w 1994 r. już oficjalnie Książnicy Pomorskiej, przysparzając jej zadań, ale i prestiżu.
Potem jeszcze kilkakrotnie byłem gościem Staszka i kierowanej przezeń Książnicy, już to z odczytami, już w roli uczestnika konferencji lub seminariów. Raz nawet kwaterowałem w filii zamiejscowej w Buku niedaleko Golczewa, gdzie zgromadzone były właśnie zbiory buddystyczne. Pamiętam, że będąc kilka dni w Szczecinie zwiedziliśmy ze Staszkiem kilka eleganckich lokali gastronomicznych.
Któregoś wieczoru ni stąd ni zowąd Staszek zniknął. Pomyślałem, że poszedł do toalety, ale po pół godzinie zacząłem zwiedzać miejsca, w których razem byliśmy, bo może coś zgubił i szuka, a w końcu wróciłem do hotelu. A rano Staszek jakby nigdy nic o 8.00 pojawił się w pracy. Wyjaśnił, że bał się, że wypije o kieliszek za dużo. Przy okazji wyjaśnił mi swoją regułę. Jak się rano budzisz w piżamie, znaczy, że było jak należy. Jak w ubraniu, ale bez butów, to znaczy, że przekroczyło się miarę. A jak rano budzisz się w ubraniu i butach i niekonicznie w domu, należy sobie przypomnieć, gdzie skończyło się biesiadowanie i na wszelki wypadek długo się w tym miejscu nie pokazywać. W ogóle był znakomitym biesiadnikiem, rozmownym i z ogromnym poczuciem humoru. Co prawda lubił się też wtedy przechwalać... Miał czym, jako dyrektor postępach w rozwoju biblioteki, jako emeryt sukcesami dzieci i wnuków oraz domem z przyległościami w Warpnie, gdzie jako tzw. weteran pracy osiadł.
Staszek utrzymywał też kontakty zagraniczne, dzięki którym wzbogacał zbiory, ale też do Książnicy ściągali użytkownicy z Niemiec, wszak Książnica powstała na bazie zbiorów poniemieckich znajdujących się w Szczecinie i na Pomorzu Zachodnim. Z tego tytułu raz czy dwa spotkaliśmy się w małym miasteczku nad Mozelą, gdzie wydawnictwo Lange & Springer organizowało doroczne spotkania z przedstawicielami współpracowników.
Od około pięciu lat spotykaliśmy się na Facebooku. Nie za często, ale powiadamialiśmy się co u nas słychać, a Facebook przypominał nam o urodzinach Kolegi. Osobiście widzieliśmy się podczas obchodów 100-lecia SBP. Był jak zwykle wyprostowany, poruszał się dziarsko. Ale to było 5 lat temu