Ze względu na bogactwo roślinności, z jaką spotykałem się jako dziecko, mniej więcej osiem - dwanaście lat po wojnie, podzielę ją na kilka grup: uprawne i dziko rosnące, a uprawne na zboża, ozdobne i inne. Ale występowały też formy pośrednie. Dlatego czasem pisząc o jednych roślinach, wspomnę o innych.
Tym razem o dziko rosnących.
Były w naszym pobliżu lasy i zagajniki. Nasze gospodarstwo stało nad wysoką, stromą skarpą nad rzeką Skorą, która płynęła skrajem doliny sprawiającej wrażenie koryta dawnej wielkiej prarzeki. Skarpę porastały drzewa i krzewy liściaste: dęby, jesiony, lipy, leszczyny, a przy samej drodze, a wlaściwie ścieżce, którą chodziłem do szkoły, także krzewy leszczyny oraz dziko rosnące maliny i jeżyny. Po tej stromej skarpie jako dzieciaki zjeżdżlśmy na tyłkach nad rzekę, zatrzymując się na pniach drzew, rzeby nie nabrać impetu. Na dole, nad samą rzeką przeważały pokrzywy, trawa i kępy łopianu. Babka mego kolegi zrywała łópian, na którym piekła chleb, a nasi rodzice zrywali pokrzywę, która posiekana na sieczkarni lub ręcznie była składnikiem karmy dla zwierząt domowych, głównie świń. Przed świętami wielkanocnymi zrywaliśmy tam także barwinek do strojenia koszyczków ze święconką. Właściwie na wsi były to wtedy całkiem spore koszyki, z którymi późnym latem i jesienią chadzało się na grzyby. Czasem wystarczyło wyjść tylko z domu i już w górnej części skarpy uzbierać całkiem sporo opieniek.
Z rosnących tu młodych galęzi lipy robiliśmy sobie gwizdki i fujarki. Ostukiwało się rękojeścią scyzoryka wycięty kawałek gałęzi, dzięki czemu dało się wyjąć drewno, z którego wycionało się ustnik i zatyczkę, a na korze wycinano jeden otworek na gwizdek lub kilka na fujarkę. Z gałęzi jesionu robiliśmy łuki, a z gałęzi leszczyny wędziska do wędek. Proce robilismy z czego się dało.
Mielismy też w pobliżu las, podzielony, raczej umownie, jako przedłużernie miedz z obu jego strron. W przeważającej części liściasty mieszany, a do naszego gospodarstwa należał też młody brzeźniak. Też rosły tu opieńki, gąski, a czasem trafiły się podgrzybki, a raz znależliśmy prawdziwka. Już wspomniałem, że tata wysłał nas znów do lasu, bo borowiki rosną gromadnie. Wrócilismy i rzeczywiście, w tym samym miejscu były jeszcze dwa mniejsze.
Drzewo z lasu slużyło, jak nietrudno sie domyślać, jako opał. Latem i jesienią przynosiło się lub zwoziło chrust, czyli opadłe gałęzie. Czasem przycinano gałęzie na zeschnięcie. Ale także po prostu ścinano. Zdaje się, że przez pierwsze lata po wojnie na dziko. Kiedy już chodziłem do szkoły trzeba było ubiegać się w prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej (dopiero w 1975 r. przwrócono urzędy gminy) o asygnatę. Przyjeżdżał agronom lub leśniczy, zaznaczał drzewo przeznaczone na ścinkę, a jego decyzja dawała podstawę do wydania asygnaty. Pamiętam, że z pnia (chyba) lipy, tata zrobił płozy do sań. Wystrugane dyle miękły w stosie obornika, wyjmowane były, żeby je z pomocy grubego druta podgiąć, znowu zakopać w oborniku i za którymś razem wyglądały już jak płozy. Trzeba je było połączyć drążkami, a na wierzchu zbudować "podłogę i otoczyć łatami z obu stron.
Jednego dęba tata oddał do kościoła na podłogę, gdyż gdzieś do końca lat pięćdziesiątych była w nim tylko posadzka i zimą wiernym diokuczał ziąb. A gałęzie i konary po wyschnięciu poszły na opał.
Drzewo z lasu slużyło, jak nietrudno sie domyślać, jako opał. Latem i jesienią przynosiło się lub zwoziło chrust, czyli opadłe gałęzie. Czasem przycinano gałęzie na zeschnięcie. Ale także po prostu ścinano. Zdaje się, że przez pierwsze lata po wojnie na dziko. Kiedy już chodziłem do szkoły trzeba było ubiegać się w prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej (dopiero w 1975 r. przwrócono urzędy gminy) o asygnatę. Przyjeżdżał agronom lub leśniczy, zaznaczał drzewo przeznaczone na ścinkę, a jego decyzja dawała podstawę do wydania asygnaty. Pamiętam, że z pnia (chyba) lipy, tata zrobił płozy do sań. Wystrugane dyle miękły w stosie obornika, wyjmowane były, żeby je z pomocy grubego druta podgiąć, znowu zakopać w oborniku i za którymś razem wyglądały już jak płozy. Trzeba je było połączyć drążkami, a na wierzchu zbudować "podłogę i otoczyć łatami z obu stron.
Jednego dęba tata oddał do kościoła na podłogę, gdyż gdzieś do końca lat pięćdziesiątych była w nim tylko posadzka i zimą wiernym diokuczał ziąb. A gałęzie i konary po wyschnięciu poszły na opał.