poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Powojenne przesiedlenia, wypędzenia, wędrówki ludów w oczach wiejskiego dziecka

Czeka mnie jutro około ośmiu godzin w podróży do Zlina na południu Moraw na zabieg usunięcia zaćmy. wybrałem takie rozwiązanie, gdyż czeskie kliniki wykonują te zabiegi za stawki Narodowego Funduszu Zdrowia, na które polskie kliniki się nie godzą. Pozostaje czekać latami lub słono płacić. A tak płacę za dowóz w obie strony i badania przed zabiegiem i po nim, a od momentu kontaktu z firmą pośredniczącą minęło dziesięć dni. A proponowano mi wyjazd w dwa dni.
Mam nadzieję, że będę mógł część czasu przeznaczyć na lekturę i zabieram na nią książkę Beaty Halickiej. profesor uniwersytetów w Poznaniu i Frankfurcie nad Odrą "Polski Dziki Zachód : przymusowe migracje i kulturowe oswajanie Nadodrza 1945-1948" (Kraków, Universitas, 2015), którą wcześniej wpisałem na listę "Do przeczytania".
Po drodze do domu zatrzymałem się w okolicznym pubie na piwko i przeczytałem obszerny wstęp, wielce zresztą zachęcający do dalszej lektury.


Autorka stawia w nim tezę, że oswajanie tzw. Ziem Odzyskanych przez ludność przesiedloną z przedwojennych Kresów Wschodnich trwało dwa lub nawet trzy pokolenia. I naszła mnie w trakcie lektury myśl, żeby spojrzeć na tę kwestię przez pryzmat własnego doświadczenia.
Urodziłem się trzy lata po wojnie, a pierwsze zapamiętane obrazy pojawiły się trzy - cztery lata później. Mieszkaliśmy wtedy w poniemieckim niewielkim gospodarstwie nieopodal Złotoryi na Dolnym Śląsku, zajętym już "z drugiej ręki", gdyż pierwej zajmował je mój wujek, który był tuż po wojnie wójtem gminy, ale wyprowadził się na Opolszczyznę, gdzie czekało go inne stanowisko państwowe. I zachęcił moich rodziców, żeby przenieśli się do niego i gospodarowali samodzielnie. Wcześniej bowiem wraz z trzema innymi osadnikami wojennymi zajmował część wielkiego gospodarstwa, złożonego z czterech budynków - jednego mieszkalnego i trzech gospodarczych.Miał wprawdzie niewiele ponad 20 lat, ale miał maturę, a to było  wówczas bardzo wiele.
Mieszkaliśmy pośród poniemieckich solidnych mebli, ze stołem w dużym pokoju, który miał trzy blaty i po rozłożeniu mogło przy nim biesiadować ponad 20 osób. I co jakiś czas tak liczne biesiady się odbywały. Przez kilka lat panował tu bowiem zwyczaj niedzielnych biesiad w gronie rodzin pochodzących z tej samej okolicy na Tarnopolszczyźnie. Raz w jednym gospodarstwie, następnie w innym, potem jeszcze innym, w naszej wsi lub sąsiedniej, gdzie się urodziłem i gdzie mieszkał mój kuzyn ze swoją matką, a moją ciotką. Straszliwie zrzędliwą i mówiącą tylko po ukraińsku. U nas takie biesiady odbywały się one kilka razy w roku. Pamiętam, że lała się wódka, prawdopodobnie własnego wyrobu (do niemieckich kieliszków z grubego szkła), jak już sobie podchmielono, to zdarzało się nią częstować nas, kilkuletnie dzieci, wspominano wojenne przeżycia, było  dużo śmiechu, a potem śpiewy. Przeważnie pieśni żołnierskich i ludowych, a gdy biesiady odbywały się poza naszym domem i tata zaczynał intonować ukraińską pieśń "Razprahajty chłopci koni" mama dawała komendę do zbierania się do domu, bo tata jeszcze był w stanie wejść na wóz i można było wrócić do domu.  Kierować koniem nie trzeba było, bo drogę znał. Ale trzeba było go jeszcze potem wyprząc, odprowadzić do stajni i zadać trochę siana za drabinę nad żłobem.
Kredens w pokoju i szafka kuchenna w kuchni pełne były porcelany i szkła.  Tyle, że nawet kot dostawał mleko na spodku spod filiżanki z chińskimi motywami. A w stodole stała niewielka młockarnia, sieczkarnia, wialnia z nadrukowanymi nazwami firm w Złotoryi (Golderg) lub Legnicy (Liegnitz), z których pochodziły.
Nie wydawało mi się, żeby moi rodzice czy nasi sąsiedzi mieli poczucie tymczasowości. A jeśli o tym rozmawiali, to nie w naszej obecności. Być może stało się to wynikiem silnej propagandy prasowej (zdaje się, że przez pierwsze lata po wojnie prenumerata gazet była dla rolników obowiązkowa) oraz z kołchoźników, które zamontowano w każdym gospodarstwie. Zresztą lubiłem go słuchać już od porannej gimnastyki do wieczora, bo poza propagandą można było słuchać programów oświatowych i kulturalnych. Ludzie wprawdzie nie tynkowali domu, a pokoje (w części zamienione na pomieszczenia gospodarcze, np. do przechowywania zboża) miały ściany pomalowane jeszcze "za Niemca", ale brało się to raczej z braku odczuwania konieczności odnawiania lub braku farb czy cementu. W niektórych gospodarstwach wraz z polskimi osadnikami mieszkali jeszcze Niemcy, na ogół samotne kobiety, pewnie wdowy po ofiarach wojny, którym wydzielono pokoik i wymagano od nich pracy w  zamian za wyżywienie i ogrzewanie.Wielki folwark z dworkiem stał się Państwowym Gospodarstwie Rolnym, a niewielkie domy mieszkalne zajmowały rodziny niemieckie, których członkowie znali się na rolnictwie i byli potrzebni. Potem z dziećmi z tych rodzin chodziłem do szkoły, zanim ich ostatecznie nie wysiedlono jesienią 1957 roku. Mam wrażenie, że to Niemcy mieli poczucie tymczasowości. Żyli od lat w tych stronach, ale chyba zdawali sobie sprawę, że nie mają tu przyszłości.
Po ich wyjeździe dworek, zajmowany przez dyrekcję PGR-u, taras na wysokiej skarpie nad rzeką oraz park z alejkami i ławkami zaczęły niszczeć, a gdy w końcu dworek zaczął się sypać, został zburzony, a w jego miejsce zbudowano coś między barakiem a pawilonem, a parkowa polana stała się boiskiem do siatkówki. 
Ośrodkiem propagandy mającej służyć oswojeniu z miejscem zamieszkania była szkoła. Pamiętam uroczyste inauguracje roku szkolnego, kiedy obowiązkowo padały zdania o powrocie Polski na Ziemie Piastowskie. Ale też pamiętam zdania pani kierownik szkoły, wspaniałej pani Marii Misztalowej, że powinniśmy doceniać to, że nasi rodzice opuścili domy kryte słomianą strzechą z polepą zamiast podłogi, a tu zastali domy murowane, pod dachówką, z zapasami garnków i zastaw i że należy to docenić i uczyć się z nich korzystać. Sama zresztą uczyła przybyłych ze Wschodu analfabetów czytania i pisania oraz korzystania z urządzeń kuchennych.
W każdym razie ja ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że stała się sprawiedliwość dziejowa, której rodzice oraz ja z bratem byliśmy beneficjentami. Być może wpływ na to miała nie tylko propaganda, to, że niewiele jako dzieci rozumieliśmy, niewykluczone że także to, iż zamieszkali w lepszych warunkach, a być może i to, że wsie na Kresach przesiedlano hurtowo i mimo zmiany miejsca zamieszkania przesiedleńcy nadal byli wśród swoich, nawet ze swoim proboszczem, jak to miało miejsce w obu wsiach, w których upływało moje dzieciństwo.



3 komentarze:

  1. Poczucie tymczasowości było utrwalane i co rusz przypominane przez polityków, oczywiście jednej, jedynie słusznej wówczas opcji. Własność prywatna była źle widziana, rolnicy mieli tylko akty nadania ziemi a ziemię po "wille" (lub spółdzielcze bloki)nabywało sie jako wieczyste użytkowanie na 99 lat. Gdyby władza miała choc trochę rozumu, to wystarczyło jednym aktem prawnym uznać wieczyste i akty nadania oraz założyć ich posiadaczom księgi wieczyste i wpisać ich jako właściceli. Lecz chodziło zapewnie o polityke oraz o kasę za urządzenie księgi. Po wejści w życie UoGGiGN w 1985 chodziło również o opłaty czyli grubą kasę. W ten głupi oraz perfidny sposób temat buja się do dziś, gdyż nadal wymaga się złożenia wniosku przez zainteresowanego. Ustrój się zmienił (podobno, choć ostatnio mocno zwątpiłem), lecz indolencja władz pozostała bez zmian. Słów przyzwoitych brak !

    OdpowiedzUsuń
  2. Kwestia własności to był efekt doktryny komunistycznej. Bo zarazem szła propaganda o ziemiach piastowskich zawsze polskich itd. Bardziej dotkliwe dla chłopów polskich było obciążenie ich tzw. kontyngentami, czyli obowiązkowymi dostawami płodów rolnych za przysłowiowy psi grosz, a potem zmuszanie do wstępowania do spółdzielni produkcyjnych, wzorowanych na sowieckich kołchozach, wraz z przekazywaniem na ich dobro ziemi oraz bydła i koni. Niemcy z kolei będąc wysiedlanymi zakopywali domowe rzeczy lub oddawali sąsiadom (na ogół już wtedy polskim) na przechowanie, w nadziei, że wrócą. Dość wiernie opisuje je, w wersji sfabularyzowanej pisarz Henryk Worcell (ten od "Zaklętych rewirów", bo przed wojną przez jakiś czas zarabiał jako kelner), który osiadł był w Kotlinie Kłodzkiej. Na wątkach jego opowiadań - jak mi się wydaje - Jacek Inglot opisał te realia w powieści "Wypędzony", nie bez powodów umieszczając część akcji akurat na Ziemi Kłodzkiej.

    OdpowiedzUsuń
  3. Napisy "kułaku oddaj zboże" widziałem na wsiach jeszcze około 80' roku.
    O zakładaniu spółdzielni opowiadał mi teść, który jako "absolwent kursów" na Kazachstańskich stepach był typowany na szefa spółdzielni podczas kolektywizacji na opolszczyźnie w 1948r.
    Przesiedleńcy byli z Beskidów (sądeckie) i tylko on doświadczył przodującego ustroju na 6-letnim kursie. Gdy agitator przybył
    do wioski w gminie Otmuchów, zaraz wieś wyznaczyła teścia na
    przewodniczącego, choć sie bronił. Skończyło się tak, że agitator wyszedł z teściem do innej izby. Gdy w prostych żołnierskich słowach usłyszał jak wygląda życie w raju mlekiem i miodem płynącym, to wyznaczono innego przewodniczącego a teściu przenósł się do miasta, pracował w spółdzielni budowlanej a potem odszedł na swoje. Historia jakich wiele, tyle co było wycieczkowiczów na Syberię.
    Wiara w niemieckie skarby była powszechna. We wsi Nowy Kościół (na północ od Świerzawy) ktoś "przypadkiem" pod kamieniem granicznym odkopał Skarb czyli skrzynkę z kryształowym kompletem (kieliszki, karafka, etc.). Skutek był taki że większość kamieni granicznych we wsi została wykopana w nadziei znalezienia skarbu. Podobnie było na Pomorzu w dawnej wsi Quackenburg. Wiele lat po wojnie, podczas kopania grobu na nieczynnej części cmentarza, grabarz natrafił na serwis kryształowy. Niestety chłop był krzepki i mocno machał sztychówką, która w piaszczysty grunt wchodziła jak w masło. Za jednym zamachem rozbIł zawiniątko z sześcioma kryształowymi szklanicami. Gdy usłyszał zgrzyt metalu o szkło , było już po wszystkim.... Pozostała historyjka do opowiadania. To na cmentarzu. Przeciętni ludzie chowali to co mieli najdroższe i z trudem zdobyte, często były to narzędzia szewskie, stolarskie, kupon materiału który po latach zetlał od wilgoci i braku powietrza. Słyszałem nawet szklanej ściagaczce do pokarmu ukrytej prawdopodobnie przez uciekającą matkę. Oczywiście zdarzała się broń i to nawet grubszego kalibru, lecz wartość takiego znaleziska po latach pojedynku z wilgocią jest problematyczna wobec kłopotów formalno-prawnych, szczególnie w świetle obecnych przepisów. Przykładem może być odkrycie archiwum w Ogorzelcu, pazerność wygrała z historią, prawo poległo.

    OdpowiedzUsuń