niedziela, 4 września 2016

Szpitalne wakacje 2016

Inaczej wyobrażałem sobie tegoroczne. Ostatnią dekadę lipca mieliśmy z żoną spędzić w Polanicy, gdzie mieliśmy już wykupiony tygodniowy pobyt. A potem tradycyjnie około dziesięciu dni w Gdańsku.
Tymczasem gdzieś w połowie maja zacząłem się szybciej męczyć. Kiedy postanowiłem na początku czerwca nie jechać na marsz KOD-u, żona uznała, że muszę iść do lekarza. Zdiagnozował zapalenie oskrzeli. Po dwóch tygodniach uznała, że stan zapalny ustał. Ale poprawa samopoczucia była niewielka.
Odwiedziłem więc profesora, który postawił mnie na nogi 30 lat temu. Zaniepokoił go mój stan. Zlecił tomografię, którą i tak musiałem powtórzyć pół roiku po poprzedniej, gdyż pojawił się kilkumilimetrowy guzek na prawym płucu. Zmiana na gorsze nie nastąpiła, ale trzeba było szukać przyczyn pogorszenia samopoczucia i skierował mnie do laryngologa. Podejrzenie, że pewną rolę pełniło w tym stwierdzone zapalenie zatok przynosowych, potwierdziło się.



Jednak w drodze do laryngologa natknąłem się w przychodni na mego profesora. Zabrał mnie do gabinetu i uznał, że trzeba się przebadać - ambulatoryjnie w szpitalu. Sam wyznaczył mi datę i asystował przy badaniach w klinice przy ul. Curie-Skłodowskiej. A te były na tyle marne, że zapadła decyzja o konieczności położenia się. Zamiast Polanicy było szpitalne łóżko na Oddziale Geriatryczno-Alergologicznym. Do tego w sali sześcioosobowej i koedukacyjnej. Pan doktor, który przejął nade mną pieczę szybko za pomocą leków doustnych i inhalacji doprowadził mnie do świetnego stanu. Schody na trzecie piętro znów przestały mnie straszyć. Schodziłem więc do przyszpitalnego parczku po prasę, robiłem sobie po kilka ok. 400-metrowych rund radując się tym, że się nie męczę. Wypis dostałem jednak dopiero po dziewięciu dniach, a wraz z nim skierowanie do szpitala specjalistycznego. W którym profesor już ustalił datę przyjęcia i zasugerował opiekę konkretnego lekarza.
Mając jednak w perspektywie wakacje nad morzem poprosiłem o prolongatę terminu. Stawiłem się 23 sierpnia. Po dość wyczerpującym wywiadzie pani doktor stwierdziła, że nie widzi konieczności pogłębionej diagnozy i szybko wrócę do domu. Ale po tomografii stwierdziła, że jednak zleci bronchoskopię. Nie ukrywam, że wyczułem tu podszept mego profesora, który uważał, że jest kilkuprocentowe podejrzenie, że lęgnie mi się w płucach coś niepokojącego i uważał, że albo zostanie to wykluczone, albo leczenie zacznie się na bardzo wczesnym etapie choroby.
Przed badaniem udawałem chojraka, bo przecież z łatwością znosiłem gastroskopię. Doktor, wykonujący badania pozbawił mnie złudzeń. Mam wrażenie, że kazał mi się położyć na kozetce dopiero wtedy, gdy wyraźnie zrzedła mi mina. Badanie jest bezbolesne, ale jednak dość uciążliwe. Kiedy w końcu mogłem usiąść poczułem się słaby i zadyszany. Po dwóch godzinach leżenia i wdychania powietrza z większą dawka tlenu wróciłem do równowagi. A potem przez kilka dni już tylko z narastającą niecierpliwością czekałem na wypis.
Wreszcie po 10 dniach pani doktor przyniosła mi go i promieniejąc z radości oznajmiła, że obawy się nie potwierdziły. Uznałem więc, że może warto było poczekać na wynik badań i pójść do domu z wpisem, że "w badanym materiale komórek nowotworowych nie stwierdzono".
Podczas obu pobytów przeczytałem kilka rozpoczętych wcześniej książek oraz całkowicie odrobiłem zaległości w lekturze "Gazety Świątecznej", czyli sobotnio-niedzielnych wydań "Gazety Wyborczej". Niektóre numery czekały na przeczytanie już od stycznia. Jeśli pogoda pozwalała wychodziłem do przyszpitalnego parczku, w którym co najmniej połowa ławeczek była zniszczona. Najwyraźniej nie na skutek wandalizmu, lecz zaniedbania administracji.  Dzięki temu, że można było mieć ze sobą odzież (latem wystarczyły lekkie spodnie i kilka koszul), pozwalałem sobie nawet na odwiedzanie okolicznej restauracyjki, której właścicielem jest Francuz, słabo dotychczas mówiący po polsku. Musiałem więc przypomnieć sobie to, czego uczyłem się w liceum. I było trochę jak w wierszu Mariana Załuckiego "Więc zamówiłem kluski, bo tylko na tyle znam francuski". Ale mogłem nawet wdać się w krótkie pogawędki A nawet dokonałem wyboru z przedstawionej mi przez wielce sympatycznego gospodarza oferty "Tyskie ou Zywiec?" z akcentem na ostatnie sylaby.
W przeciwieństwie do tego parczku nie czuło się tam dymu papierosowego, bo przynajmniej połowa chorych (na płuca!) wychodziło do parczku "na dymka", a miejsca wokół ocalałych ławeczek usłane były setkami dawno nie uprzątanych petów. Tam też spotykałem się z odwiedzającą mnie żoną.
Teraz mam sześć tygodni wolnego od szpitala, a potem czeka mnie powtórna bronchoskopia, żeby stwierdzić, że zniknęły grzybki biorące się z długoletniego brania sterydów. Tym bardziej, że podczas lipcowego pobytu w szpitalu zaaplikowano mi ich więcej, żeby usunąć objawy zaostrzenia astmy.
No cóż, wiek ma swoje prawa!

PS.
Swoja drogą dziwiło mnie, że obu wypisom ze szpitali nie towarzyszyło zwolnienie lekarskie. Dopiero żona mi uświadomiła, że mój PESEL kazał traktować mnie jako emeryta, a nie pracownika. Na szczęście mam jeszcze rezerwy w wykorzystaniu urlopu, więc nie ma problemu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz