niedziela, 10 grudnia 2017

Zima wiejskiego dziecka w latach pięćdziesiątych

Na Pogórzu Kaczawskim zima przychodziła już w grudniu. Nie pamiętam świąt Bożego Narodzenia bez śniegu. Po choinkę do lasu jeździliśmy a tatą sańmi. Zrobionymi przez tatę. Pewnie nauczył się tego przed wojną, kiedy był gajowym. Widziałem jak wyrabiał płozy. Ostrugane jakieś ponad trzymetrowe kloce o średnicy ok. 15 cm były okładany gnojowicą, dzięki czemu stawały się plastyczne. Po kilku dniach, a może tygodniach, tata wbijał na końcu gruby hak, drugi gdzieś w połowie. Na obu hakach wiązał łańcuch i metalowym drągiem napinał łańcuch tak, że drewno zaczynało się giąć. Potem znów było kładzione do gnojowicy i po następnej takiej "kąpieli" udawało się już z prostego drąga zrobić płozę, która jeszcze raz wędrowała do kąpieli. Potem nabijało się wyrobione przez kowala płozy metalowe z otworami do przybicia do drągów, następowała łączenie obu płoz również drewnianymi łącznikami, na nie kładło się deski, z desek robiono też burty, ale to już była łatwizna.
Do szkoły wracaliśmy dopiero po święcie Trzech Króli, które było dniem wolnym gdzieś do końca lat pięćdziesiątych. Zamarznięte kałuże na ścieżce (wtedy na tyle szerokiej, że mogły ich obok siebie trzy osoby) szybko stawały się ślizgawkami. Więc odkładaliśmy tornistry na bok i po kilka razy sobie przejechaliśmy na butach. Tuż przy boisku szkolnym młynówka mocno zwalniała bieg, bo kilkadziesiąt metrów dalej znajdował się napędzany wodą młyn. Woda tu zamarzała i albo ślizgaliśmy się, albo robiliśmy małe przeręble, żeby na pętelkę z miedzianego drutu łowić kiełbie lub ryby nazywane przez nas kozerami, które były dość powolne i latem łowiliśmy je brodząc w wodzie i przybijając do dna widelcami. A potem piekliśmy w ogniskach i jedli posypane solą, odrzucając tylko główki.

wtorek, 21 listopada 2017

Mobilna biblioteka - mobilny bibliotekarz

Od jakiegoś czasu zastanawiam się bardziej intensywnie niż przez całe lata nad brakiem głosu bibliotekarzy w opinii publicznej. Nie w kwestiach politycznych, wewnętrznych czy międzynarodowych, ale w kwestiach polityki naukowej czy w sferze kultury już tak. Tymczasem ich głos jeśli już się przebija do mediów, to właściwie tylko raz do roku, gdy pojawia się nowy raport Biblioteki Narodowej o stanie czytelnictwa, gdy o komentarz proszony jest kierownik zespołu przeprowadzający badania oraz rzeczywiście elokwentny dyrektor Biblioteki Narodowej, która firmuje te badania.
Kilka miesięcy temu Wrocław był gospodarzem wielkiego wydarzenia na skalę światową, jaka zwykle jest doroczny Kongres Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń i Instytucji Bibliotekarskich (IFLA). Informowały o tym chyba tylko media lokalne, głównie za sprawą inicjatora organizacji tego kongresu w Polsce i właśnie  we Wrocławiu, Andrzeja Ociepy.  Sam już od lat nie biorę udziału w tych kongresach, gdyż udział w nich jest dość kosztowny. Ale do dziś przechowuję przysłane mi przez gospodarzy takich kongresów Monachium (1983), Chicago (1985) Brighton (1987) czy Sztokholmu (1990) serwisy prasowe, czasem nawet z moimi wypowiedziami i zdjęciami z gazet bawarskich, brytyjskich, amerykańskich i szwedzkich.  

sobota, 18 listopada 2017

Niemiecki i polski dom na Dolnym Śląsku i jego mieszkańcy

Zachęcony informacją o autorce Opowiadań lżejszych od powietrza sięgnąłem po jej wspomnienia z dzieciństwa na wsi dolnośląskiej, wiedziony ciekawością, na ile było ono podobne do mojego,  odległego o jakieś 100 km na północny zachód.
Było podobne i niepodobne zarazem. Podobnie jak ja wzrastała wraz z siostrami w poniemieckim domu, w dzisiejszej Opolnicy nieopodal Barda Śląskiego, w którym przez lata straszył duch pastora.  Przestał, gdy zaczęły za radą matki modlić się za jego duszę. Stały z pewnością poniemieckie meble i pewnie jadało się zastanymi sztućcami, z zostawionych przez Niemców talerzy. I chyba, choć o tym nie wspomina, powoli, na ile pozwalały dochody i podaż w sklepach, zastępowane były polskimi, a gdy pojawiły się możliwości odwiedzin rodzin pozostałych "za Bugiem" na stołach rodzin stamtąd pochodzących pojawiły się sztućce radzieckie, takie "gniotsa nie łamiotsa". Nawiasem sam do dziś używam przywiezionych stamtąd noży i widelców, gdyż do nich się przyzwyczaiłem i wydają mi się bardziej poręczne. Łyżki jednak nie nadawały się do użytku, raniły wargi.
Autorka, urodzona w rodzinie nauczycielskiej, nie miała typowych dla wiejskich dzieci obowiązków. Za to więcej się opowiadało, czytało, poświęcało więcej czasu na naukę i miało prawdziwe wakacje, a nie tylko wolne od nauki. Wygląda jednak na to, że ona sama i jej siostry miały dobre relacje z rówieśnikami płci obojga, o czym zdają się świadczyć opisy wiejskich zwyczajów i wspólnych zabaw. Wiele tu opisanych zabawnych zdarzeń z życia mieszkańców wsi.

niedziela, 5 listopada 2017

Lekkie opowiadania o nielekkich sprawach.

Trafiła w moje ręce książka, która będzie miała swoją premierę pod koniec listopada, ale już w Internecie jest obecna.
Nie przeczytałem jej jeszcze całej (ale z pewnością zechcę doczytać, bo choć opowiadania nie są moją ulubioną forma literacką, to akurat te trzy przeczytane zachęcają do przeczytania reszty), bo zaniedbałem ostatnio lekturę prasy, a tam też jest co czytać z uwagą i rozmysłem. Jednak zwłaszcza  historia o trzech starych, ale zadziwiająco żywotnych ciotkach, które napadły na kantor na Mazurach, za co trafiły w końcu za kratki, gdzie dosyć rzec można namieszały, narobiła mi apetytu na resztę książki. Znakomicie zarysowane trzy odmienne charakterologicznie sylwetki, trzy całkowicie różne i na swój sposób barwne historie życiowe, a to wszystko w żywym, podszytym lekką ironią języku. A do tego brzmiące naturalnie dialogi, gotowe do przeniesienia żywcem na plan filmowy. 

niedziela, 29 października 2017

Gombrowicz o tym, jak stawał się TYM Gombrowiczem

Przyznaję, że Gombrowicza znam tylko jako autora przeczytanej jeszcze w czasie studiów powieści Ferdydurke oraz czytanych też w młodości we fragmentach Dzienników. Do przeczytania powieści byłem w pewnym sensie przygotowany dzięki znakomitym wykładom z literatury współczesnej wtedy jeszcze magistra Andrzeja Cieńskiego. Oczywiście widziałem też film.
Przeczytałem też jakieś ćwierć wieku temu niewielka książkę mego kolegi o krótkim pobycie Gombrowicza w jego rodzinnych stronach, czyli w jednym z majątków ziemskich w okolicach Strzelna na pograniczu Wielkopolski i Kujaw.
Mam w bibliotece kilka książek o tym wybitnym bez wątpienia pisarzu, ale głównie o jego filozofii sztuki i twórczości artystycznej.
Zaciekawiła mnie jednak jego postać. I choć ukazała się niedawno gruba, dwutomowa książka (Klementyna Suchanow,  Gombrowicz. Ja, geniusz. Wydawnictwo Czarne, 2017), zacząłem poznanie pisarza bliżej od jego Wspomnień polskich, wydanych już kilka razy wspólnie z relacjami z Wędrówek po Argentynie przez Wydawnictwo Literackie, ostatnio pięć lat temu.

niedziela, 22 października 2017

Stowarzyszenie Bibliotekarzy ma 100 lat

Zostałem zaproszony na uroczystość z okazji 100-lecia Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, założonego w Warszawie zarządzanej wtedy akurat przez władze pruskie w wyniku przekształcenia powstałej dwa lata wcześniej Komisji Historii Książnic i Wiedzy Bibliotecznej.
Już w okresie II Rzeczypospolitej organizacja, złożona w głównej mierze z luminarzy ówczesnego bibliotekarstwa, zyskała duży autorytet w środowisku zawodowym i wśród ludzi nauki oraz kultury.
W czasach PRL-u, początkowo jako Związek Bibliotekarzy i Archiwistów Polskich, a od 1953 r. już jako Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich stało się organizacją masową, otwartą dla wszystkich pracujących w bibliotekach, nawet niekoniecznie na stanowiskach bibliotekarskich. A że funkcjonowało w warunkach państwa znajdującego się w granicach wpływu Związku Radzieckiego ze swoiście pojmowanym ustrojem zwanym socjalistycznym, więc znajdowało się pod kontrolą polityczną rządzącej partii i nadzorowanych przez nią instytucji państwa. Nawet w krótkim okresie odwilży w 1956 r., kiedy w charakterze dyrektora biura udało się zatrudnić po latach odsiadki Władysława Bartoszewskiego, a ćwierć wieku później w czasie tzw. karnawału "Solidarności" trzeba było ubiegać się o przydziały papieru na druk publikacji i przedkładać materiały do wglądu cenzury, a na wyjazdy zagraniczne członków władz ubiegać się o wydanie paszportów służbowych (było coś takiego!) i przydziału dewiz w Ministerstwie Kultury. Z rozmaitym zresztą skutkiem.
Od 1990 r. Stowarzyszenie ma już status samorządnej organizacji pozarządowej, otrzymującej od administracji rządowej dotacje celowe.

niedziela, 24 września 2017

Dziennik trzydziestotrzylatka

Jacek Dehnel (ur. 1980) wciąż jest młodym pisarzem, rzec można, że jak na pisarza bardzo młodym. Bo na przykład Andrzej Kuśniewicz zadebiutował powieścią dopiero w wieku 48 lat i tłumaczył ten swój późny debiut potrzebą zebrania doświadczeń i wiedzy.
Tymczasem Dehnel zanim osiągnął wiek chrystusowy miał już w dorobku po kilka powieści, zbiorów opowiadań, wierszy oraz przekładów. A rok potem opublikował bogato udokumentowaną powieść Matka Makryna, która przyniosła mu duże uznanie krytyki i publiczności czytelniczej.
Mimo to uznał za konieczne usprawiedliwić swoją chęć napisania dziennika, gdyż w tradycji literackiej, przynajmniej polskiej, mogą to robić tylko pisarze w słusznym wieku. Oraz Jerzy Pilch, którego ni to dziennik ni to felietony drukują tygodniki już chyba od ponad ćwierćwiecza. I poza uwagami wyrażonymi we wstępie usprawiedliwia to w pewien szczególny sposób, wspominając o innych postaciach z historii, którym w ich wieku chrystusowym zdarzyło się coś ważnego oraz tych, którzy zapisali się w historii sztuki i literatury nie dożywszy tego wieku.

poniedziałek, 11 września 2017

Wspomnienie o Przyjacielu

Nie wiem jakim sposobem podczas wczorajszego spaceru uzmysłowiłem sobie, że chyba dwadzieścia lat temu zmarł Andrzej Kłossowski. Doszedłszy do baru, czyli połowy krótszej wersji wędrówki, gdzie zamawiam zwykle lampkę wina, co nadaje spacerowi bardziej wymierny sens, sprawdziłem hasło na smartfonie. I rzeczywiście minęło dwadzieścia lat i kilka miesięcy. Zmarł nagle, nie dożywszy  "sześćdziesiątki". Jak mi opowiedziała jego bliska współpracownica w Bibliotece Narodowej, któregoś styczniowego dnia gorzej się poczuł, więc zasugerowała mu pójście do domu. Tam położył się i kilka godzin później jego żona Małgosia po powrocie do pracy zastała go nieżywego.
Wtedy już bywałem u nich w warszawskim mieszkaniu rzadziej niż w latach osiemdziesiątych. Ale jeszcze rok wcześniej gościłem ich oboje we Wrocławiu, gdzie wysuszyliśmy w dwa czy trzy dni skrzynkę przywiezionego ze Zwierzyńca wyrabianego tam znakomitego piwa. W niedługo potem byliśmy z żoną ich gośćmi. To znaczy oni gdzieś wyjechali na wakacje, a my "pilnowaliśmy" ich mieszkania. I poznawali Warszawę. Wprawdzie w latach osiemdziesiątych bywałem w stolicy niemal co tydzień, ale na ogół przebywając pieszo drogę z dworca lub autobusem z lotniska do biura Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, do Biblioteki Narodowej i jeśli trzeba było zostać na następny dzień, to na kwaterę, którą dość  często bywało właśnie mieszkanie Andrzeja i Gosi Kłossowskich na Służewcu, nieco rzadziej Andrzeja Mężyńskiego blisko centrum miasta, a chyba najrzadziej w hotelu Związku Nauczycielstwa Polskiego na Powiślu.


niedziela, 3 września 2017

Kraków, Krupnicza 22

Ten adres zaczął coś dla mnie znaczyć we wrześniu 1969 r., gdym odbywał praktykę w nieistniejącej już dziś Bibliotece Miejskiej w Krakowie. Wraz z kolegami i koleżankami przybyłymi z Wrocławia zostaliśmy oprowadzeni po ważnych obiektach miasta. W ramach wycieczki stanęliśmy przed niczym nie wyróżniającą się wielką kamienicą z szyldami "Związek Literatów Polski. Oddział w Krakowie" i chyba też "Dom Literatów" i oprowadzająca nas wspaniała bibliotekarka pani Sława Vogel poinformowała nas, że mieszkają tu lub mieszkali wszyscy najwięksi pisarze polscy między innymi Gałczyński, Andrzejewski, Peiper, Różewicz, Szaniawski i inni. Zaś obecnie mieszkają wszyscy wybitni pisarze krakowscy, z których coś mówiły mi nazwiska Poświatowskiej, Kwiatkowskiego (Tadeusza, bo mieszkał też krytyk literacki Jerzy), Miecugowa (Brunona, ojca Grzegorza, bo czytywałem jego zabawne felietony w "Przekroju"), Mrożka, Mortkowicz-Olczakowej, Filipowicza i Szymborskiej. Pisywali bowiem do wydawanych w Krakowie czytanych przeze mnie regularnie "Przekroju" oraz "Życia Literackiego".
Ale że pani Sława zorientowała się, że dość dobrze orientuję się w literaturze współczesnej i że ona mnie interesuje, oddelegowany zostałem do pomocy dzisiejszemu profesorowi polonistyki, a wówczas stażyście w bibliotece Aleksandrowi Fiutowi w przygotowaniu wystawy dorobku pisarzy krakowskich na XXV-lecie PRL, miałem możność poznania całej galerii tamtejszych literatów, zarówno będących lokatorami domu przy Krupniczej (do którego zresztą raz czy dwa poszliśmy po materiały), jak i "na mieście" m.in. Władysława Machejka, Stanisława Lema czy małżeństwo Martę (podpisującej się jako Stebnicka) i Ludwika Jerzego Kernów. Przynosili bowiem swoje książki lub mniejsze utwory drukowane w antologiach czy w pismach literackich.
I sentyment do tego adresu, jak i do całego Krakowa,  a w szczególności do "Jamy Michalikowej" został mi do dziś.

niedziela, 13 sierpnia 2017

Codzienność w późnym wieku


To jest już chyba czwarta książka Marii Berny, zasłużonej dla życia intelektualnego Wrocławia menedżerki kultury i działaczki politycznej, aktywnej na obu polach od ponad pół wieku, choć ostatnio ograniczającej się raczej do obserwacji i komentowania. Jak  wszystkie poprzednie, osobista, sumująca osobiste przeżycia, dokonania, obserwacje i budująca na ich bazie własne oceny.
Wrażeniom z lektury ostatniej (mam nadzieję, że tylko w znaczeniu najnowszej) książki (Klonu liść..., Wrocław, 2017) chciałem początkowo dać tytuł "Lekcja uważności".  Autorka zaczyna ją bowiem od bezceremonialnego wyznania "Jestem stara" i spisuje swoje spostrzeżenia i wrażenia z pozycji zmęczonej bogatym w wydarzenia życiem kobiety zwykłej siadać w fotelu wewnątrz mieszkania, a gdy aura pozwala, to na balkonie. Mając ograniczone pole widzenia uważnie obserwuje naturę: okoliczne drzewa i krzewy, w dni słoneczne przebijające się przez ich korony promienie słońca, w dni deszczowe spadające na liście krople deszczu, zimą zaś  osiadające na bezlistnych gałązkach płatki śniegu. Z lubością przygląda się przychodzące pod dom znajome koty, które zabawnie ponazywała i które karmi, gdy tylko starcza jej na to sił.
W podobny sposób zapisuje swoje wspomnienia z pobytów - dawnej służbowych, bo przez kilka lat, w okresie największej aktywności zawodowej,  była członkinią zarządu Uzdrowisk Kłodzkich, a później tam odbywanych kuracji - spisuje swoje wrażenia z obserwacji roślinności w polanickim parku zdrojowym i jego okolicach.
Przyznaję, że ilekroć zdarzyło mi się przebywać w towarzystwie osób potrafiących zatrzymać się, żeby przez chwilę poobserwować banalny pozornie widok uginającego się listka lipy czy dębu pod ciężarem kropli deszczu lub szukającego  pożywienia trzmiela, postanawiałem, żeby wzmóc własną uważność. Ale samemu zdarzało mi się to raczej rzadko.  Patrzę raczej "holistycznie". Zachwyca mnie na przykład świeża zieleń lici drzew, trawy lub rozleglejsze kępy kaczeńców albo pola kwitnącego rzepaku.   Może to wiejska proweniencja sprawia, że moje spojrzenie na szczegóły jest bardziej utylitarystyczne: patrzę, kiedy drzewo czy krzew zacznie kwitnąć, a potem owocować. Kiedyś, gdy mocniej odczuwałem zapachy, napawałem się aromatem kwitnących krzewów bzu czy kwiecia lip. Może po prostu żyję zbyt pospiesznie i nie mija to nawet podczas okresów wypoczynku?
W dalszych partiach książki częściej pojawia się rodzina, przyjaciele, sąsiedzi, o których autorka pisze ciepło, jakby chcąc tym sposobem wyrazić im nie tylko swoje dobre uczucia, ale i wdzięczność za to jacy są i za starania, które obecnie, gdy brakuje już sił i dokuczają choroby, pomagają jej uczynić życie znośnym.
Rzadko pojawiają się na stronicach książki uwagi o aktualnych wydarzeniach i zjawiskach natury politycznej.  Na ogół pokrywają się one z moim ich osądem. Zazgrzytały mi jednak słowa niechęci wobec Ukraińców. Być może uraz spowodowany przejściami z dzieciństwa, była bowiem świadkiem i poniekąd ocalałą z rzezi wołyńskiej, każe jej widzieć w dzisiejszych Ukraińcach spadkobierców ideologii nacjonalistycznej Bandery, Szuchewicza i Doncowa.
Mój nieżyjący już wuj, człowiek rozumujący zdecydowanie racjonalnie, opowiadał, że gdy jakieś 20 lat temu odwiedził cmentarz na wsi niedaleko Tarnopola, zdawało mu się, że otoczony jest nienawistnymi spojrzeniami przebywających tam obecnych mieszkańców. I szybko stamtąd odszedł. Więc ten uraz z dzieciństwa i wczesnej młodości musi głęboko tkwić w ludziach narażonych na okrutną śmierć i chyba jest nieprzezwyciężalny.
Z uwagą czytałem rozważania autorki o starości i braku ochoty na dalsze życie, traktowane jako swego rodzaju dopust losu. Przypomniała mi się moja teściowa, która po "osiemdziesiątce" nieco żartobliwie przy różnych okazjach typu imieniny czy święta zapowiadała z góry, żeby nie życzyć jej stu lat, bo już się dość nażyła. Szczególnie trudna musi być starość samotna, przerywana odwiedzinami dzieci i wnucząt czy sąsiadów, kiedy zdanym się jest na ich siły, dobrą wolę lub poczucie obowiązku. A na co dzień zostaje się w własnymi myślami, chorobami i niepewnością. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie piosenka Jacquaes'a Brela o samotnej starości, zaśpiewana kilkanaście lat temu przez wiekową już wówczas Martę Stebnicką. Niezależnie od świadomości ograniczeń ciała starej kobiecie najbardziej dokucza niemożność pozmawiania o każdej porze z kimś bliskim. Schodząc z estrady artystka potknęła się. I trudno było stwierdzić, czy w sposób niezamierzony, czy udatnie zagrany.
No cóż, nie da się ukryć, że starość zbliża się coraz szybszymi krokami i trzeba będzie ją jakość oswoić. Na razie myślę, że będzie więcej czasu na czytanie i pisanie. Ale czy uda się zachować wystarczającą jasność umysłu, wzrok i siły?
Tak, to jest książka, do czytania której trzeba dorosnąć i której nie da się czytać bez przerw na myślenie o sobie.
Dziękuję, Pani Mario

czwartek, 10 sierpnia 2017

IFLA we Wrocławiu. Widziane z boku

Pamiętam entuzjazm, jaki rozległ się po decyzji władz Międzynarodowej Federacji Stowarzyszeń i Instytucji Bibliotekarskich (IFLA) o tym, że w 2017 r. doroczny kongres tej organizacji odbędzie się we Wrocławiu. Media, zwłaszcza wrocławskie pełne były doniesień, informacji o tym, czym jest IFLA, jak wiele tysięcy uczestników można się spodziewać i jak ważne będzie to wydarzenie. Niedługo potem Zarząd Główny Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, którego przypadające na 2017 r. stulecie było ważnym argumentem w sprawie lokalizacji kongresu, zwrócił się z prośbą do bibliotek dolnośląskich o zgłoszenie gotowości przyjęcia uczestników imprezy, bo będzie okazja do ich promocji, a potem ogłoszono nabór wolontariuszy. Ministerstwo Kultury zaś ogłosiło konkurs na stypendia umożliwiające polskim bibliotekarzom pokrycie - wysokiej - opłaty konferencyjnej.
W ramach starań o lokalizację i w trakcie przygotowań do kongresu Wrocław odwiedzali wysocy przedstawiciele IFLA, o czym zwykle bibliotekarze wrocławscy dowiadywali po fakcie. Wyjątkiem była okoliczność związana z tegorocznymi obchodami Tygodnia Bibliotek i otwarciem nowej filii Biblioteki Miejskiej na Dworcu Głównym, którą zaszczyciła prezydent Federacji.

niedziela, 9 lipca 2017

Powojnie na Mazurach w powieści Kazimierz Orłosia

Powieść Dom pod Lutnią Kazimierz Orłosia, która w swoim czasie zebrała bardzo dobre recenzje, pożyczyłem z biblioteki z myślą o żonie. Ta jednak po przeczytaniu stwierdziła, że też powinienem ją przeczytać, bo opowiada o powojniu, ale na Mazurach, gdy ja tu pisałem o Dolnym Śląsku.
Sama anegdota jest prosta. Mieszkająca w Warszawie matka, której męża jako byłego AK-wca aresztowano i skazano na wieloletnie więzienie wywozi kilkuletniego syna Tomka na mazurską wieś, gdzie osiadł jej ojciec pułkownik, przedwojenny ułan, który po kampanii wrześniowej spędził całą wojnę w oflagu. Ale jako przedwojenny oficer ma prawo obawiać się komunistycznej władzy, do której rządów ma zdecydowane krytyczny stosunek. Jako realista nie ma złudzeń, że zdarzy mu się w podeszłym wieku coś dobrego. Chce spokojnie dożyć żywota. Zostawia ukochaną Warszawę i rodzinny dom z niekochaną, jak się okazuje żoną w nadziei na ocalenie własnego życia i przynajmniej wewnętrznego poczucia wolności.

sobota, 1 lipca 2017

Syn oficera Gestapo o swoim ojcu

Tylko wąsko wyspecjalizowanym historykom nazizmu znane jest nazwisko dra Gerharda Basta, nazisty od samego początku istnienia NSDAP, sturmbannfuehrera  SS i Gestapo, wicekomendanta Gestapo w Muenster, a potem komendanta w Linzu, a w tzw. międzyczasie dowódcy oddziałów specjalnych, działających na terenie Słowacji, Słowenii, Białorusi i Polski, mających na celu zabijanie Żydów, Romów i bandytów, którym to określeniem obejmowano partyzantów i członków ruchu oporu w okupowanych krajach. Kierowane przezeń oddziały winne są śmierci tysięcy ofiar, gdyż zajmowały się też masowymi egzekucjami. Jest wiele poszlak pozwalających na przypuszczenie, że nie tylko wydawał rozkazy wykonywane w jego obecności, ale i sam zabijał.
W ten sposób odbył karę za nieumyślne zastrzelenie dwunastoletniego uczestnika nagonki w polowaniu. Był bowiem zapalonym myśliwym, a także narciarzem.
Urodzony na terenach dzisiejszej Słowenii w rodzinie austriackiej, od wczesnych lat identyfikował się z narodem niemieckim. Już jako student należał do studenckich korporacji nacjonalistycznych, brał udział w mile widzianych w tym środowisku pojedynkach, po których zostały mu trwałe ślady na twarzy, będące powodem do dumy i widomym świadectwem, że był niemieckim nacjonalistą od samego początku ruchu. Po wojnie stały się przekleństwem, gdyż mógł próbować sfałszować dokumenty, co wielu czyniło skutecznie i doszło do wysokich stanowisk w państwie i w skali międzynarodowej (Waldheim), ale nie dało się ukryć szram. Musiał więc szukać okazji do ucieczki z Europy, via Watykan, który organizował przerzut nazistów za ocean. I w czasie takiej ucieczki, zimą 1947 roku na początek na południe kraju, gdzie miał nadzieję połączyć się z żoną, zginął zastrzelony przez wynajętego przewodnika.

czwartek, 15 czerwca 2017

Kłopoty z pamięcią



Topografia pamięci - Ebooki i Audiobooki

Nie tylko Polacy mają kłopoty z pamięcią o ciemniejszych stronach najnowszej historii. Pamiętam burzę po pokazaniu w telewizji sztuki Tadeusza Różewicza "Do piachu" w 1989 r. Chyba do dziś nie wyemitowano jej powtórnie. Nie mniejsze emocje wywołał kilka lat później artykuł Michała Cichego o antysemityzmie w AK. Ale burzliwe debatę wywołały dopiero książki Jana T. Grossa, poczynając od pierwszej, zatytułowanej Sąsiedzi, odsłaniającej pamiętaną jeszcze na Kurpiowszczyźnie akcję wymordowania Żydów w podłomżyńskim miasteczku Jedwabne. Potem doszły książki o losach Żydów, którym udało się uniknąć obozów zagłady, napisane przez m.in. Annę Bikont, Barbarę Engelking czy Jana Grabowskiego. Autorów krytykowano za stronniczość i niedostatki warsztatu badawczego. W odpowiedzi ukazały się nawet publikacje "odkłamujące" historię tego czasu. Ale jeszcze dziesięć lat temu autorzy mogli brać bezpiecznie udział w dyskusjach. Dziś, gdy do władzy doszła partia jawnie nacjonalistyczna,  część autorów jest jawnie oskarżana o hańbienie pamięci o polskim  czynie zbrojnym.

czwartek, 25 maja 2017

Wrocław 1945 oczami pionierów, którzy nie wszystko chcieli widzieć. Albo nie mogli o tym napisać

Z powodów naukowych powinienem poznać odbudowę bibliotek w zniszczonym przez wojnę Wrocławiu. W tym celu pożyczyłem sobie do domu pierwszy z trzech opasłych tomów wspomnień pionierów, którzy tworzyli tu zręby polskiej administracji, nauki, kultury i gospodarki, zatytułowanego Trudne dni.
Przeczytałem napisane z dużym talentem literackim wspomnienia walki o Wrocław, w których brali udział późniejszy dziennikarz Ryszard Skała oraz literat Waldemar Kotowicz, którego jako kilkunastolatek poznałem osobiście, bo przyjechał do naszej biblioteki gminnej w Zagrodnie w pow. złotoryjskim na spotkanie autorskie. Żeby się do niego przygotować przeczytałem z dużym zainteresowaniem powieści Frontowe drogi i Godzina przed świtem. Kilkanaście lat po wojnie literatura wojenna cieszyła się wśród dorastającej młodzieży dużym zainteresowaniem.
Z większą uwagą przeczytałem wspomnienia jednego z uczestników grupy naukowej, która przybyła do Wrocławia już 9 maja 1945, w trzy dni po podpisaniu kapitulacji Twierdzy Wrocław (Festung Breslau). Był nim późniejszy rektor Uniwersytetu Wrocławskiego i działacz polityczny prof. Stanisław Kulczyński, wsławiony tym, że jako jedyny rektor uczelni wyższej w okresie międzywojennym (Uniwersytetu Jana Kazimierza) odmówił stworzenia tzw. getta ławkowego, czyli wydzielonych ławek w salach wykładowych dla młodzieży pochodzenia żydowskiego.


środa, 10 maja 2017

O pracy naukowej w bibliotekach raz jeszcze

Z potrzeby poznania poglądów Antoniego Knota na rozmaite kwestie bibliotekarstwa naukowego i nauki o książce zapoznałem się z publikacją Sprawy biblioteczne, (Warszawa, 1956), wydaną jako numer specjalny nieistniejącego już czasopisma "Życie Szkoły Wyższej".
Z punktu widzenia moich oczekiwań artykuł ówczesnego dyrektora wrocławskiej Biblioteki Uniwersyteckiej można uznać za rozczarowujący, gdyż przeważają w nim cytaty lub streszczenia wytycznych I Kongresu Nauki Polskiej z 1951 r., wzorcowego statutu  bibliotek uczelnianych z 1952 r., opracowanego w Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego, oraz Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego z 1954 r..
Ale już same dokumenty wskazują, jaką wagę w latach pięćdziesiątych przywiązywano do badań naukowych prowadzonych w bibliotekach akademickich.
Obrady Podsekcji Archiwoznawstwa i Bibliotekoznawstwa Kongresu Nauki Polskiej zakończyły się wnioskami, wedle których badania bibliologiczne winny obejmować:

a) prace teoretyczno-metodyczne,
b) prace nad udostępnianiem zbiorów bibliotek naukowych,
c) prace edytorskie.

niedziela, 30 kwietnia 2017

Życie literackie w ZSRR i na wychodźstwie

Mój wykładowca sprzed pół wieku, wówczas magister, a dziś już sędziwy profesor Andrzej Cieński, oddziałał na mnie w trojaki sposób. Wpoił mi stosowaną do dziś metodykę wypisów ze źródeł, którą niedawno znów mogłem sprawdzić siedząc w archiwach, kulturę słowa mówionego, choć nie wiem, czy jako wykładowca dorównałem jego mistrzostwu, oraz zainteresowanie współczesnym życiem literackim.
Jako lekturę mieliśmy wtedy jedyny wówczas opublikowany dziennik Jerzego Putramenta Pół wieku, ale po ukończeniu studiów przeczytałem następnych cztery, jak  wiem z dzienników innych pisarzy mocno skłamanych, choć pewnie ci inni też trochę mijali się z prawdą.
A teraz do moich rąk trafiła książka radzieckiego pisarza z pokolenia "sześćdziesiątników", których apogeum twórczości wypadło na lata sześćdziesiąte, Anatolija Gładilina. Nazwisko jest mi znane, gdyż na początku lat siedemdziesiątych pracowałem przez rok w bibliotece Instytutu  Filologii Słowiańskiej, w której jego powieści i zbiory opowiadań były dostępne. Pamiętam, że przyjeżdżający wówczas do tego instytutu filolodzy radzieccy gnali do księgarni wydawnictw radzieckich, gdzie łatwiej było o książki pisarzy rosyjskich niż w ich ojczystym kraju. Bo choć były one wydawane w olbrzymich nakładach, ale rozsyłane były na prowincję lub za granicę, bo jednak była to dobra literatura realistyczna, a realia w Kraju Rad były jakie były.

czwartek, 27 kwietnia 2017

Biblioteki naukowe - status czy wydmuszka?

Przeglądając dziś listę przyszłych bibliotecznych konferencji naukowych znalazłem i taką, która zaleca się tytułem Biblioteka naukowa: czy jeszcze naukowa? Skłoniło mnie to do pewnej refleksji w tej kwestii.
Pytanie, rzekłbym, brzmi dość dramatycznie i jest wyrazem zatroskania aktualnym stanem rzeczy. Z rozmów z  bibliotekarzami zdaje się wynikać, że w znacznej części bibliotek akademickich pracownicy uważają za sytuację zadowalającą, gdy dyrekcje uznają prace badawcze bibliotekarzy i publikowanie za efekt ich własnych zainteresowań. Byle nie wykorzystywali do tego służbowego czasu pracy. A gdy jeszcze dostaną zgodę na udział w konferencji naukowej i zostanie im on sfinansowany, to już można mówić o sytuacji komfortowej.
Znam jednak przypadki, kiedy bibliotekarze muszą uzyskać zgodę na publikację. Gdybyż to jednak  było efektem poddania artykułu rzeczowej recenzji ze strony specjalisty! Ale jest po prostu sposób okazywania pracownikowi, kto tu naprawdę rządzi. Jeśli nie zgoła forma cenzury. Znam też przypadki, że pracownik biblioteki wiedząc o tym, że bloguję, prosi, żebym nie wspomniał o jego udziale w konferencji. Nie wiążącej się z żadnym kosztem i do tego organizowanej w sobotę!
W efekcie nawet na największych zgromadzeniach naukowych w kraju biblioteki zatrudniające setki pracowników, mających zbiory stanowiące rewelacyjny warsztat i przedmiot badań, nie są w ogóle reprezentowane. Oczywiście, nie ma też mowy o zgłoszonym referacie czy prezentacji. 

wtorek, 18 kwietnia 2017

Historia dwóch pokoleń Żydów wrocławskich

Trafiła w moje ręce niepozorna - choć ładnie wydana przez wrocławska oficynę "Atut" - książka pod wymownym tytułem Dzieło Żydów Wrocławia, z zawężającym jednak podtytułem Stary Asch i Bauerowie - pamięć ocalona. Autorką jest ceniona współczesna, mocno już wiekowa pisarka niemiecka Dagmar Nick, potomkini XIX-wiecznego wrocławskiego małżeństwa Fanny i Alberta Bauerów, zasymilowanych Żydów wrocławskich.
Książka, oparta w dużej mierze na zachowanej korespondencji rodzinnej, zawiera dzieje jednego pokolenia - dzieci małżeństwa Bauerów, a w mniejszym stopniu także ich wnuków.
Z natury rzeczy autorka najwięcej uwagi poświęca tym swoim przodkom, którzy najwyraźniej zaznaczyli się w przeszłości swoimi zasługami i o których poniekąd w związku z tym zachowało się najwięcej dokumentów. Była to jej prababka Jenny, utalentowana malarka, ale spełniająca się w roli pani domu, a później, nie bez wpływu starszej o dwa lata siostry Liny jako działaczka organizacji kobiecych i dobroczynnych Jenny i jej mąż działacz polityczny w okresie Wiosny Ludów, co przypłacił kilkuletnim więzieniem, a potem ceniony lekarz i radny miejski Sigismund Asch oraz dwie siostry: osiadła w Wiedniu Cecylia, po mężu Adler oraz mieszkająca w Berlinie Lina, po mężu Morgenstern. Dużo miejsca autorka poświęca też najbliższemu przyjacielowi pradziadka, cenionemu w drugiej połowie XIX w.  dramaturgowi i dyrektorowi teatrów, m.in. we Wrocławiu, a potem w Berlinie Adolphowi L'Arronge.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Odchodzą weterani wrocławskiego bibliotekarstwa

W wieku 95 lat zmarł pan Edward Pomarański, przez pół wieku pracownik techniczny i magazynier w Bibliotece Uniwersyteckiej we Wrocławiu, świadek jej historii niemal od pierwszych powojennych lat (zatrudniony został 1 października 1948 r.) do lat dziewięćdziesiątych.
Nasza wspólna koleżanka Ewa Głodowska w 50-lecie polskiej Biblioteki Uniwersyteckiej tak pisała o Panu Edwardzie: 

"Niemal od pierwszych dni działalności Biblioteki współtworzył jej wizerunek i współuczestniczył w rozmaitych pracach bibliotecznych. Wkrótce po wojnie, jako żołnierz 27 Wołyńskiej Dywizji AK, więziony w monachijskim obozie pracy, przybył na Ziemie Odzyskane. Od czasu zamieszkania we Wrocławiu na kilkadziesiąt lat został wierny Bibliotece Uniwersyteckiej. Na początku, z narażeniem życia, pilnował zbiorów przed szabrownikami. Później włączył się w wielkie akcje, dzięki którym dziś mamy uporządkowane zbiory, rozbudowane magazyny i osygnowane wpływy[nabytki]. Pan Edward doskonale pamięta zburzony, tłący się Wrocław, hałdy książek i gruzów, akcje rewindykacyjne, odbudowę budynków bibliotecznych, prace przy przemieszczaniu księgozbioru".

wtorek, 21 marca 2017

Jak we wczesnym PRL-u normowano pracę w bibliotekach

Po ćwierci wieku mniej więcej ustalonego przez teorię i praktykę zarządzania podejścia do kwestii organizacji i wydajności pracy w różnych dziedzinach produkcji i usług, choć zdarzają się wciąż systemy bliskie systemowi niewolniczemu, pomysły z czasów głębokiego PRL-u mogą bawić.
Oto Komisja Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego do spraw bibliotek wykoncypowała w 1955 r. system normowania pracy w zakresie opracowania alfabetycznego druków zwartych nowych, tj. wydanych po 1800 r.
Ustalono siedem stadiów drogi książki i związanych z nim rodzajów prac - od kwalifikacji druków zwartych do sprawdzenia prawidłowości ułożenia kart katalogowych.W ówczesnych realiach w rachubę wchodziło wciąż opracowanie licznych druków zabezpieczonych po dawnych bibliotekach, księgozbiorach prywatnych, towarzystwach regionalnych i zawodowych itd.

poniedziałek, 20 marca 2017

Pilcha powieść o... No właśnie, o czym?

Książki Pilcha czytam głównie dla sztuki narracji i oryginalnych spostrzeżeń. Jeśli do tego trafi się zręcznie ujęta intryga lub anegdota, to  traktuję je jako dodatkowy bonus. 
Tak też podszedłem do niedawno kupionej książki do biblioteki. Wziąłem ją do domu, a gdy dzień czy dwa później trafiłem na fakturze od dostawcy na tytuł Tysiąc spokojnych miast zdziwiłem się, że nie ma go na półce. Pomyślałem, że może to akurat nowy (dla mnie) Pilch. Zajrzałem do Google'a i rzeczywiście,  w ofercie którejś z księgarń internetowych widniała okładka z fotografią Władysława Gomułki. Bo tymczasem przeczytałem kilkadziesiąt stron zapisków jedenastolatka, wiernie notującego rozmowy swego ojca ze swoimi znajomymi, nic sobie nie robiąc z obecności chłopca, zapewne nie podejrzewając go zdolności do wiernego zapamiętywania i spisywania ich słów. Ci zaś, jedni z większym zapałem, inni z pewnym dystansem i wahaniami lub sprzeciwem wobec zamiaru dyskutowali o  zgłoszonym przez jednego z nich planie zamachu na I sekretarza PZPR. A na wykonawcę zamiaru, polegającego na strzale z japońskiej kuszy wyznaczono właśnie chłopca.

niedziela, 12 marca 2017

Ambaras z literaturą zagraniczną w bibliotekach za Bieruta

Historycy powojennego bibliotekarstwa w Polsce zdają się nie zauważać pomocy ze strony instytucji zagranicznych. Być może dlatego, że nie była ona spektakularna, ani specjalnie przez władze państwowe oczekiwana, jeśli nie zgoła kłopotliwa.
W aktach Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu znalazłem parę potwierdzeń odbioru książek zagranicznych przekazanych przez polskie placówki dyplomatyczne w Pradze, Moskwie i Paryżu. Najciekawszy jednak zdaje się list attache kulturalnego Ambasady Polskiej w Waszyngtonie Czesława Miłosza z 8 października 1947 r. do Ministerstwa Oświaty, rozesłany też prawdopodobnie do rektorów wszystkich polskich uniwersytetów, skoro trafił i do Wrocławia. Informuje on, że przyjął skargę wicedyrektora Commition for International Education Reconstruction dra Stanfortha, który podczas pobytu w Polsce stwierdził, że paki z książkami wysłane do Biblioteki Narodowej w celu zaopatrzenia tej biblioteki oraz bibliotek naukowych w Polsce tylko w części trafiły pod wskazany adres, a z tej  części tylko niektóre wcielone zostały do zbiorów i w ogóle nie rozesłane do innych bibliotek. Stanforth wyraził przypuszczenie, że pozostała część pak spoczywa w magazynach portu w Gdyni, ale nie mógł tego stwierdzić. Jednocześnie ostrzegł, że akcja pomocy bibliotekom polskim będzie kontynuowana tylko pod warunkiem realizacji celów komisji.


sobota, 4 marca 2017

Nauka buduje podstawy socjalizmu w planie sześcioletnim. Wystawa w Bibliotece Uniwersyteckiej 67 lat temu

Czego by o PRL-u nie powiedzieć, to przyznać trzeba, że na swych sztandarach umieścił potrzebę zwalczania analfabetyzmu i rozwijania oświaty oraz upowszechniania czytelnictwa. Prowadzono ją topornie, ale nie bez efektów. Z opowieści mamy wiem, że połowa mieszkańców wsi, z której się wywodzę, w przeważającej mierze kobiet, dzięki akcji walki z analfabetyzmem nauczyła się czytać i pisać. Niemal do każdego gospodarstwa docierała abonowana za przysłowiowy psi grosz prasa rolnicza. Najczęściej była to "Gromada", a po połączeniu dwóch tytułów w jeden "Gromada. Rolnik Polski". Dość często kobiety zamawiały też prenumeratę tygodnika "Przyjaciółka". Czytała ją moja mama, która sztukę czytania posiadła właśnie dzięki kursom dla analfabetów.
Przejawem dbałości o upowszechnianie czytelnictwa była inicjatywa Naczelnej Rady Książki przy Ministerstwie Oświaty organizacji dorocznego Święta Oświaty w pierwszych dniach maja. Włączyły się do nich partie polityczne, organizacje młodzieżowe, organizacje społeczne, a przeprowadzenie imprez, czyli kiermaszów książek,  odczytów, spotkań z pisarzami wzięły na siebie biblioteki, wydawnictwa, szkoły oraz księgarnie.

wtorek, 28 lutego 2017

Socjalistyczne współzawodnictwo pracy bibliotek uniwersyteckich. Tak było

Stalinizacja w gospodarce, nauce i kulturze zaczęła się kilka lat później niż w polityce. Zaczęła się mniej więcej rok - półtora roku po ogłoszonych sfałszowanych wynikach referendum pod nazwą "3 x tak". Wtedy zaczęła się proklamowana przez wicepremiera Hilarego Minca "bitwa o handel", Włodzimierz Sokorski zaczął intensywnie wprowadzać socrealizm w literaturze, muzyce i sztukach plastycznych, a Kongres Nauki Polskiej w lipcu 1951 r. mógł już tylko ogłosić trwającą realizację "reformy" szkolnictwa wyższego na wzór radziecki, polegającą m.in. likwidacji niektórych kierunków studiów, pozbawieniu prawa do wykładania części profesury oraz oparciu na literaturze radzieckiej. Biblioteki uniwersyteckie rozliczano z liczby nabywanych książek i czasopism radzieckich oraz ich przekładów na język polski. W arkuszach sprawozdawczych wprowadzono w związku z tym odpowiednią rubrykę.
Szał zaczął się wraz z ogłoszeniem Planu Sześcioletniego (1949-1951), kiedy to wszędzie gdzie się dało i nie dało wprowadzono radziecki system pracy: narady produkcyjne, współzawodnictwo socjalistyczne, walka o przekraczanie planów produkcyjnych i ogłaszanie tytułów przodowników pracy, szczegółową sprawozdawczość w coraz krótszych okresach czasu, aż do comiesięcznych.
Piszę o tym, gdyż w aktach Biblioteki Uniwersyteckiej znalazłem rezolucję uchwaloną podczas narady produkcyjnej w czerwcu 1950 roku o podjęciu socjalistycznego współzawodnictwa pracy. Warto przytoczyć ten dokument:

Pracownicy Biblioteki Uniwersyteckiej na naradzie produkcyjnej w zrozumieniu wielkich zadań, jakie czekają biblioteki naukowe, których rolę i drogę rozwoju wytyczy zbliżający się Kongres Nauki [a więc już rok wcześniej ukartowano uchwały], postanawiają:
1) korzystając z własnych racjonalizatorskich pomysłów usprawnić i wzmóc wydajność pracy dla realizacji planu sześcioletniego,
2) podnieść dyscyplinę pracy i rozwinąć socjalistyczne współzawodnictwo.

Do współzawodnictwa wezwano Bibliotekę Uniwersytecką w Poznaniu, która widać nie mogła się z tego wywinąć i niebawem, w październiku zawarta została umowa między obiema bibliotekami. 
Według paragrafu 3 tej umowy
Współzawodnictwo obejmuje druki z wpływu antykwarycznego wydawnictw sprzed 1939 r., druki z zakupów i darów zagranicznych oraz druki bieżące z egzemplarza obowiązkowego.

Pod uwagę miał zostać wzięty czas opracowania druków sprzed 1900 r., po tym roku i bieżących nabytków. Biblioteki ścigać się miały w zakresie pełnego katalogowania z odsyłaczami i kartami dodatkowymi, klasyfikacji oraz włączania kart do katalogu alfabetycznego i systematycznego.
Miała zostać powołana Komisja Współzawodnictwa złożona m.in. z dyrektorów obu bibliotek, kierowników działów opracowania, przedstawiciela innej biblioteki naukowej oraz przedstawicieli PZPR i ZNP oraz dwóch rzeczoznawców.
 dyrektorzy obu bibliotek zobowiązali się zapewnić "takie warunki pracy, by wydajność pracowników mogła być maksymalną" oraz zapewnić współzawodniczącym pracownikom premie.
Zaś 

Biorący udział we współzawodnictwie zobowiązują się usprawniać i racjonalizować czynności, prowadzić system oszczędnościowy oraz brać udział w pracach społecznych.

Co było dalej akta milczą. Pewnie obie strony uznały, że sprawa jest dęta i na spisaniu umowy poprzestano. Pewnie nawet nie powołano Komisji Współzawodnictwa, ani nikt nie otrzymał premii. No i nie znamy nazwiska bibliotekarskiego stachanowca.




niedziela, 12 lutego 2017

Biblioteki i edukacja. Konferencja w Chorzowie. I o zmarłej koleżance Łucji.

Z poczuciem przyjemności pojechałem znów na na doroczną konferencję, organizowaną przez koleżanki z Biblioteki Wyższej Szkoły Bankowej w Chorzowie. Jest bowiem okazja spotkania się w gronie znajomych, wśród których są nie tylko koleżanki i koledzy po fachu, z których część to moi słuchacze sprzed kilku lub kilkunastu lat na Uniwersytecie Śląskim, gdzie przepracowałem dwanaście lat. I miło jest usłyszeć, gdy jest się zapewnianym, że cenili sobie moje zajęcia i że jakoś one ich zawodowo ukształtowały. Zaproponowałem też udział w konferencji naszej najmłodszej koleżance, która żywo interesuje się współczesnym bibliotekarstwem i pracuje nad swoim debiutanckim wystąpieniem. Niech pozna atmosferę konferencji, zobaczy choć trochę, jak się je organizuje, pozna szersze środowisko zawodowe i sama da się poznać.
Pracując niemal przez całe zawodowe życie w bibliotekach akademickich mam coś do powiedzenia, więc poproszony zostałem o wystąpienie o działaniach na rzecz dydaktyki w szkołach wyższych, przystałem na nie chętnie.


niedziela, 5 lutego 2017

Olga Tokarczuk, ludzie i zwierzęta

Do niedawna właściwie nie znałem twórczości pisarskiej Olgi Tokarczuk. Owszem, przeczytałem jakieś fragmenty w "Odrze", jakieś artykuły publicystyczne w "Gazecie Wyborczej", ale to nie pozwalało mi poznać jej "charakteru pisma".
Chciałem jesienią wziąć do szpitala powieść Prowadź swój pług przez kości umarłych, ale jedna z koleżanek odradziła mi, gdyż jej zdaniem jest to powieść za ciężka. Ale jeden ze współtowarzyszy szpitalnej niedoli z entuzjazmem opowiadał o ostatniej książce tej autorki Księgi Jakubowe, której bohaterem jest znany mi z lektur historycznych Jakub Franz. Więc w końcu sięgnąłem po tę wcześniejszą powieść.
Jakaż ona tam ciężka? Czyta się ją jak opowieść  o codziennym bytowaniu kobiety zamieszkałej na peryferiach niewielkiego miasteczka na południu Dolnego Śląska, tyle, że z ponadprzeciętnym jak na miejsce zamieszkania wykształceniem oraz skłonnością do refleksji nad naturą otaczającej ją rzeczywistości oraz dość dużym dystansem do samej siebie. Pisze np. o sobie, że jest w wieku, w którym trzeba mieć zawsze czyste nogi, bo kto wie, kiedy karetka zawiezie ją do szpitala.  Jest emerytowaną nauczycielką angielskiego dorabiającą doglądaniem podczas jesieni i zimy letnich domów wielkomiejskiej inteligencji. Choć po prawdzie o braniu za to pieniędzy nie pisze. W wolnych chwilach wraz ze znajomym tłumaczy na polski poezji Williama Blake'a lub odwiedza właścicielkę sklepu z odzieżą w pobliskim mieście.

czwartek, 2 lutego 2017

Narada produkcyjna w... bibliotece.

Od nowego roku jeden dzień w tygodniu spędzam w Archiwum Uniwersytetu Wrocławskiego, gdzie studiuję akta dotyczące pierwszych powojennych lat Biblioteki Uniwersyteckiej. Ma z tego powstać monografia, ale znajduję tam też "kwiatki" do innej książki o bibliotekach w PRL-u, takiej bardziej anegdotycznej.
I o jednym takim "kwiatku" chciałbym tu opowiedzieć.
Otóż po zaprowadzeniu porządków na wzór stalinowskiego Związku Radzieckiego, biblioteki też musiały wpisać się jakoś w osławiony Plan Sześcioletni (1949-1955).  Wpisała się weń też Biblioteka Uniwersytecka we Wrocławiu. Jej ówczesny dyrektor, dr Antoni Knot, człowiek wielkich zasług dla odbudowania bibliotekarstwa naukowego w mieście, uznał, że pojawiła się okazja zdobycia pieniędzy na budowę nowego gmachu biblioteki. Ocalały w  jakim takim stanie budynek dawnej Biblioteki Miejskiej (Redigeranum, od zasłużonego dla Biblioteki Miejskiej Thomasa Redigera) przy ul. Szajnochy okazał się bowiem za ciasny, żeby pomieścić zachowane zbiory tej biblioteki, zachowaną część zbiorów dawnej biblioteki uniwersyteckiej oraz ściągnięte do Wrocławia zbiory prywatne (podworskie, mieszczańskie, instytucji publicznych) z całej niemal południowo-zachodniej części Polski w jej nowych granicach, a gmach dawnej biblioteki uniwersyteckiej jeszcze nie nadawał się na wykorzystanie go do celów bibliotecznych. Warto przypomnieć, że właśnie w tym gmachu mieściła się pod koniec wojny kwatera Twierdzy Breslau.

niedziela, 22 stycznia 2017

Kisiel powieściopisarz

Kisielewski jako powieściopisarz miał w PRL-u krótkie okresy, kiedy jego twórczość była publikowana. Był to okres odwilży po 1956 r. (kiedy to ukazała się powieść Sprzysiężenie i jeszcze jedna czy dwie) oraz po... wprowadzeniu stanu wojennego, gdy jego książki zaczęły publikować wydawnictwa podziemne.
Kto miał możliwość przywoził sobie jego książki z Paryża lub Londynu, wydawane tam przez oficyny emigracyjne. Sam słuchałem, dość nieregularnie, gdyż odbiór "Wolnej Europy" bywał rozmaity, w odcinkach powieści Śledztwo, pod którą autor podpisał się jako Tomasz Staliński. Chyba nie z powodu chęci uniknięcia represji, bo i tak było powszechnie wiadomo, że powieści pisał najczęściej pod tym pseudonimem lub  jako Teodor Klon. Raczej chciał oddzielić swoją twórczość kompozytorską i publicystyczną od literackiej, do której sam chyba nie przywiązywał dużego znaczenia.
Przypadkiem trafiłem na powieść tego autora Podróż w czasie, wydaną po raz pierwszy w 1982 r. przez Instytut Literacki w Paryżu i wznowioną w 1989 r. , gdy już było wolno, przez warszawskie "Iskry".
Jest to historia uczestnika Powstania Warszawskiego, któremu udało się umknąć przed prześladowaniami i ostatecznie osiąść w Stanach Zjednoczonych, gdzie - można się domyślać - napotkał rodaka, który pod nowym nazwiskiem pracował w jakichś służbach specjalnych. Sam zresztą też przybrał sobie nazwisko Dolenc. I pod nim wybrał się pod koniec lat siedemdziesiątych do Warszawy. Trudno dociec, po czyjej stronie była inicjatywa: czy po stronie służb, które potrzebowały ulokować w Warszawie swego człowieka, któremu powierzyły misje zebrania informacji, czy też Dolenc chciał, żeby pożyć sobie w swym rodzinnym mieście w komforcie za pieniądze amerykańskiego podatnika i skorzystał z koneksji z wyżej postawionym swoim rodakiem. Dość, że zamieszkał w nowo zbudowanym hotelu Forum, z książeczką czekową i gotówką, którą wymieniał u portiera w stojącym naprzeciw Forum hotelu Metropol po czarnorynkowym kursie.
Znajomość z piękną studentką sam mu wpadł w ręce, dzięki przedsiębiorczości dziewczyny, która - jak się okazało - szukała możliwości szybkiego wyjazdu na stałe do Stanów, a potem na dodatek wyszło, że jest córką generała milicji. 

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Postkomunistyczna Europa oczami Amerykanki

Amerykańska profesor historii uniwersytetu Yale zajmuje się najnowszymi dziejami Europy Wschodniej. Plonem jej zainteresowań jest znakomita, z polotem napisana książka Kawior i popiół (Świat Książki, 20008, wznow. 2012)), o której pisałem na swoim blogu, ale gdzieś się ten wpis zapodział w cyberprzestrzeni.
W książce Smak popiołów : o dziedzictwie totalitaryzmu w Europie Wschodniej (Świat Książki, 2012) autorka relacjonuje swoje spotkania z ludźmi demokratycznej opozycji, głównie w Polsce i w Czechach oraz Słowacji w kilka lat po transformacji ustrojowej. Podróżuje między Stanami Zjednoczonymi, gdzie ma stale miejsce pracy a stolicami, ale też prowincjonalnymi miejscowościami Europy Wschodniej, uczy się języków tych krajów, w Czechach nawet zatrudnia się jako nauczycielska angielskiego w prowincjonalnej szkole i tu bodaj najdotkliwiej doświadcza mentalności homo sovieticus, od której niewolni byli także byli opozycjoniści.
Ale z satysfakcją zauważa, że wracając do Warszawy, Pragi czy Bratysławy po kilkuletnich przerwach widzi zmiany krajobrazu miejskiego, coraz bardziej gustownie ubierających się ludzi i coraz cieńszą warstwę nalotu pozostawionego przez lata życia w systemie komunistycznym. Jednak niemal wszyscy jej rozmówcy twierdzą, że trzeba zmiany pokoleń, wejścia w dorosłość ludzi nie pamiętających życia w warunkach realnego socjalizmu, żeby definitywnie zerwać z dawną mentalnością.