sobota, 28 grudnia 2019

Przeżyłem!

Przeżyłem całe dwa tygodnie kuracji uzdrowiskowej. Wielu się zdziwi, bo czeka się ponad dwa lata na skierowanie w nadziei na podreperowanie zdrowia, wypoczynek w dobrych warunkach w atrakcyjnej miejscowości uzdrowiskowej, a niektórzy na zawarcie ciekawych znajomości.
I ja tak miałem przez wiele lat. Aż do poprzedniej kuracji w Kołobrzegu przed czterema laty, kiedy już dość widoczne okazały się pewne przemiany. Zmieniać się zaczął skład społeczny kuracjuszy. O ile wcześniej, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych łatwo znajdowałem kuracjuszy, z którymi można było podczas spaceru lub w sanatoryjnym bufecie czy kawiarence porozmawiać o literaturze, ostatnio przeczytanych książkach, obejrzanym filmie lub o wrażeniach z podróży, to w Kołobrzegu trafiłem tylko na jedną taką osobę (której turnus skończył się w kilka dni po zaczętym moim), a w sanatorium "Kos" w Ustroniu już nie znalazłem żadnej takiej, no może poza jednym z moich współlokatorów, który preferował jednak inne lektury. Jednej książki zresztą mi użyczył i zdążyłem przeczytać prościutki kryminalik dziejący się w wokół łowickiej bazyliki. Zdaje się, że jeszcze jedna pani podobnie jak ja zabierała do kolejki po zabieg książkę. Sam czytałem powieść Mikołaja Łozińskiego Stramer.
W Kołobrzegu w gmachu sanatoryjnym była przynajmniej kawiarnia, w której można było z kimś porozmawiać przy kawie czy lampce wina lub spokojnie poczytać. Tu do dyspozycji był tylko otwierany po południu lokal, w którym od chwili otwarcia do zamknięcia o 22.00 (cisza nocna) rozlegało się niemal bez przerwy ogłuszające "bum, bum" jedynego znanego tam rodzaju muzyki, czyli disco polo. Mającego zresztą duże wzięcie.
Kiedy telefonicznie przekazałem wrażenia, z pierwszych dwóch dni pobytu, starszy syn stwierdził wprost, że tzw. klasa średnia (nawet ta low middle class) już na ogół nie jeździ do sanatoriów, tylko wykupuje sobie turnusy w miejscowościach uzdrowiskowych, w których hotele oferują smaczne i ładnie podane posiłki, opiekę medyczną oraz zabiegi niczym nie różniące się od uzdrowiskowych, bez tłoku i kolejek. Sam zresztą wraz z żoną od kilku lat z takich możliwości korzystam.

piątek, 6 grudnia 2019

Pochwała wątpliwości

Przeczytałem niewielką książkę pod tym właśnie tytułem. Znany socjolog, autor tłumaczonego także na polski Zaproszenia do socjologii, Peter Berger, wspólnie z Antonym Zijdelveldem na podstawie licznych przykładów opisują zjawisko fanatyzmu, głównie religijnego, ale też i politycznego, polegającego na przeświadczeniu o prawdzie,  która jest nie do obalenia i dla której można poświęcić życie. Nie tych gorliwie w nią wierzących i ją dla świętego spokoju podzielających, ale wątpiących.
Na drugim biegunie stawiają cynizm, polegający na kompletnym braku wiary w jakąkolwiek prawdę. Za pewien jego przejaw autorzy uważają dość powierzchownie pojęty postmodernizm. Pozwala on według nich na (współ)istnieniu wielu prawd w tych samych kwestiach i w efekcie na dezorientację tych, którzy chcą zrozumieć i objaśnić okalającą rzeczywistość. I ta niepewność rodzi u wielu potrzebę poszukiwania autorytetów zdolnych w prosty sposób pomóc ją zrozumieć. A żądnych władzy szarlatanów, zdolnych skupić wokół siebie także ludzi z tytułami naukowymi nie brak. Można dodać, że w Polsce, na Węgrzech, w Turcji, Włoszech czy w Wielkiej Brytanii właśnie opanowali oni umysły mas.

poniedziałek, 25 listopada 2019

Poeta o wolności i prawie

Dotarła do nas niedawno zamówiona jeszcze w czerwcu najnowsza książka Adama Zagajewskiego Substancja nieuporządkowana (Kraków, Znak, 2019). Wziąłem ją sobie na weekend i przeczytałem w poniedziałkowe przedpołudnie.
Wziąłem ten tom esejów (część to są zapisy jego  wystąpień publicznych przy różnych okazjach) na weekend i przeczytałem w jeden dzień. A wziąłem ze względu na eseje o wolności i o prawie, żeby wiedzieć, jak widzi te wartości poeta. A właściwie jak poeta żyje w poczuciu wolności. 
Nie byłby Zagajewski poetą, gdyby nie dowodził z użyciem licznych przykładów z literatury, nie tylko beletrystycznej i poezji, lecz także filozofii i historiografii, że żyć w wolności, oznacza życie w prawdzie, a ta jest tam, gdzie jest odwaga widzenia i wypowiedzi. Na tak rozumianą wolność i prawdę czyhają liczne niebezpieczeństwa i bywa ona nieprzyjemna. 
Nie byłby Zagajewski bacznym obserwatorem tego, co się wokół niego - i nas  wszystkich - dzieje, gdyby nie podał też realnych przykładów fałszerstw historii w forsowaniu przez obecne władze polityki historycznej. Nie sposób nie przytoczyć tu paru zdań :

To co nazywają pedagogiką wstydu, to jest przecież po prostu uczciwe spojrzenie na własną przeszłość. Zrezygnować z uczciwości, niekiedy bolesnej, to pozwolić na pedagogikę kłamstwa. I tego, nie zaś odważnego spojrzenia na historię należałoby się wstydzić

W eseju tym znajdujemy też pochwałę czytania, zawierającą długą listę ludzi pióra, których twórczość odnosi się do różnie pojmowanego zła i dobra, brzydoty i piękna, z uwagą, że czytelników bardziej pociąga zło. No, nie wiem...


Piękno jest słowem kluczowym w eseju zatytułowanym "Pochwała prawa". Chyba niespodziewanie dla siebie autor stwierdza, że pisma prawne zdawały się dlań (i chyba dla nas wszystkich) neutralne emocjonalnie. Dlatego bardzo niewielu pisarzy poświęciło młodość na studia prawnicze, a jeszcze mniej ich zajmowało się nim w praktyce. Literatura zaś pełna jest negatywnych portretów prawników, żeby sięgnąć tylko do postaci Rejenta z Zemsty czy Sędziego z Pana Tadeusza, nie mówiąc już o prawniczym świecie z Procesu Kafki.
Trzeba było jednak zdemolowania systemu prawnego przez rządzącą ekipę w Polsce, żeby dostrzec piękno i logikę prawa oraz jego znaczenie. Autor celowo eksponuje postać prof. Ewy Łętowskiej, która łączy w sobie erudycje prawniczą, urodę jej narracji w jego objaśnianiu i popularyzacji z jej głęboką znajomością i umiłowaniem muzyki. I de facto esej ten jest w równym stopniu pochwałą prawa, co tej wybitnej prawniczki, pierwszej polskiej Rzeczniczki Praw Obywatelskich.
Z przyjemnością przeczytałem też teksty poświęcone Józefowi Czapskiemu, Wisławie Szymborskiej, muzyce Gustawa Mahlera oraz o poezji. Ten ostatni to tekst odczytu wygłoszonego w Tybindze.  Autor próbował odpowiedzieć na pytanie czym jest poezją. Według niego, bo wyjaśnień jej istoty są tysiące. Według niego, najogólniej rzecz biorąc, jest to artystyczny, ubrany w literacką formę zapis zapamiętanej myśli, wrażenia, do czego konieczna jest wrażliwość i wyobraźnia. Uważa, że taka jest przynajmniej jego poezja. Ale doświadcza też męki próżnego oczekiwania, że myśl nadejdzie.
Na szczęście jest on sam w tej dobrej sytuacji, że gdy nie nachodzi go myśl warta utrwalenia w artystycznej formie, może pisać eseje. A tym też nie brak literackiej urody, czego świadectwem jest Substancja nieuporządkowana.
Substancja nieuporządkowana Adam Zagajewski


niedziela, 24 listopada 2019

Późny Gierek, wczesny Jaruzelski. Kultura w PRL-u

Józef Tejchma, urodzony w Markowej na Podkarpaciu, już  w wieku młodzieńczym poświęcił się polityce. Jako osiemnastolatek zaczął swą aktywności w Związku Młodzieży Wiejskiej "Wici", a potem jednocześnie jako członek PZPR i ZMP "budował" Nową Hutę jako przewodniczący organizacji zakładowej Po rozwiązaniu ZMP znów działał w ZMW, zostając jego przewodniczącym. Co w PRL-u oznaczało otwartą drogą do kariery politycznej na najwyższych stanowiskach. Od 1964 r. już jako członek KC PZPR pełnił wysokie funkcje partyjne i rządowe.
Jako człowiek oczytany, interesujący  się sztuką i mający osobiste relacje  z wielu luminarzami sztuki, został w 1974 r. w  rządzie Gierka i Jaroszewicza "skierowany na odcinek kultury", jak się w żargonie partyjnym mawiało. Po pamiętnym 1976 r., kiedy partia po raz kolejny zwróciła się w sposób ostentacyjny wobec swego suwerena, którym była dla PZPR "klasa robotnicza", a szerzej rzecz ujmując "lud pracujący miast i wsi" (liczne aresztowania i tzw. "ścieżki zdrowia", czyli bicie pałkami zatrzymanych robotników i ludzi ich wspierających w szpalerze milicjantów i ZOMO-wców od tzw. suki do celi aresztanckiej) i żywiołowo narastającym kryzysie ekonomicznym, stał się krytykiem władzy. Czemu dał wyraz w prowadzonym przez siebie w 1978 r. dzienniku, opublikowanym w 2002 r.
Trochę to dziwny krytycyzm, który pozwalał mu być jednocześnie członkiem Biura Politycznego partii, wicepremierem rządu i ministrem kultury. Tym dziwniejszy, że relacjonując lakonicznie przebieg posiedzeń rządu i Biura Politycznego, zaznaczał, że kończyły się one przyjętymi jednogłośnie uchwałami.
Ale zarazem mógł sobie powiedzieć, że jego chata, czyli kultura, były z kraja. Rząd i Biuro Polityczne zajmowały się bowiem najrozmaitszymi sprawami (wydobyciem węgla,  zaopatrzeniem sklepów w artykuły konsumpcyjne, np. w karpie, plonami w rolnictwie, rodziną, sposobem skwitowania wyboru Karola Wojtyły na papieża i przyjęcia go w Polsce itd.

poniedziałek, 4 listopada 2019

Co z wolnością badań i dydaktyki akademickiej w Polsce?

Poranek  zaczynam od Radia TOK FM. Ale gdy ok. 8.15 ogłaszana jest przerwa na informacje (a faktycznie na reklamy) przełączam na wywiad w "Trujce" (sic!). Dziś gościem Pawła Lisickiego, z którego już nic nie zostało jako dziennikarza, był wiceminister kultury Jarosław Sellin. To co opowiadał w ciągu tych paru minut, zanim znów przełączyłem na TOK FM, postawiło na sztorc resztę mojej siwizny.
Zapowiedział oto znaczne ograniczenie wolności nauk społecznych i humanistycznych na uczelniach wyższych, a pewnie i w PAN. Nawet prowadzący rozmowę żachnął się, że przecież uczelnie cieszą się autonomią. Na to ten, że oczywiście autonomia powinna zostać zachowana, ale nie może tak być, że szerzy się na nich lewacka ideologia, a już zwłaszcza badania i dydaktyka z zakresu gender studies, która zdaniem Sellina nie ma wiele wspólnego z nauką, a jest po prostu ideologią Najbardziej dostało się Uniwersytetowi Opolskiemu, na którym w wykazie kierunków występuje gender studies. 

niedziela, 3 listopada 2019

"Dom dzienny, Dom nocny" i rodzinna pamięć przesiedlenia

Dopiero po ponad 200 stronach zaczęła mnie wciągać powieść naszej noblistki Dom dzienny, dom nocny.  A dotrwałem do tych wciągających stron tylko dzięki ambicji, żeby nie być gorszym od, pożal się Boże, ministra kultury, który chyba do dziś nie wystosował listu gratulacyjnego do Olgi Tokarczuk.
Czytałem powoli, bo niezależnie od wielowątkowej (lub raczej wielowątkowych, bo jednak wzajemnie dość odległych od siebie opowieści) akcji zachwycająca jest refleksyjna narracja, każąca czytelnikowi zastanowić się nad naturą wielu rzeczy, które zwykle traktuje się jako oczywistość. Można autorce zazdrościć tej uważności i umiejętności zawarcia jej w słowach.
Zamknąłem książkę wczoraj około północy i od razu jeden z wątków pojawił mi się nad ranem we śnie. Musiałem się obudzić, żeby sobie go dopowiedzieć, czy raczej zastanowić się, czemu sam w swoim czasie nie zadałem moim rodzicom pewnych pytań.
Oto autorka maluje obraz wielkiej wędrówki ludów po wojnie przez perspektywę paru rodzin, wyrzuconych z domów, w których żyli od pokoleń. Jechali z częścią dobytku tygodniami w nieznane. Wiedzieli tylko, że na Zachód. Pociąg więcej stał niż jechał, Przesiedleńcy (a właściwie na razie wysiedleńcy) niepewni byli nie tylko miejsca docelowego i tego, co tam zastaną, ale i każdego dnia, gdy kończyły się zabrane zapasy jedzenia i picia, ale także paszy dla zabranych zwierząt.O innych niewygodach nie wspominając.

sobota, 26 października 2019

Uchodźcy.

W kontekście kryzysu migracyjnego tytuł wpisu może wydać się mylący. Tak jednak brzmi tytuł książki autobiograficznej Henryka Grynberga, Sam był tyleż uchodźcą, co emigrantem. Nie został bowiem zmuszony do opuszczenia kraju, w którym się urodził, spędził dzieciństwo i młodość, ani nie musiał uciekać. Wręcz przeciwnie, trzeba było użyć wpływów i podstępu, żeby się wydostać wraz z żoną. I spotkać tam tych, którzy jako artyści mieli łatwiejszą drogę do wyjazdu za granicę i - jak się wtedy mawiało - odmówić powrotu lub odwlekać powrót w nieskończoność: Romana Polańskiego, Krzysztofa Komedę czy Marka Hłaskę, Jerzego Kosińskiego i Czesława Miłosza.
Sam też zresztą był artystą, ale nie tej miary. Miał w dorobku książkę, za którą otrzymał Nagrodę Kościelskich, i był członkiem zespołu Teatru Żydowskiego Idy Kamińskiej. Udało mu się też wkręcić do zespołu świeżo poślubioną żonę, nie pierwszą zresztą w swoim życiu.
Ze względu na miejsce zamieszkania swojej matki wynajął domek na skraju Beverly Hills i tam zastała go rozpoczęta w Polsce nagonka antysemicka rozpętana przez Gomułkę.  Znakomity adres dla wielu znajomych  z łódzkiej filmówki i bywalców tamtejszej kawiarni "Honoratka" i warszawskiego SPATiF-u, w których autor nabierał ogłady i zawarł liczne znajomości. Teraz ci znajomi jako wyrośli nie z polskich korzeni znaleźli się w sytuacji, która zmusiła ich do emigracji. Niejeden z nich obiecywał sobie, że Beverly Hills to znakomite miejsce do rozpoczęcia kariery artystycznej, jako piszący muzykę , to scenariusze dla wytwórni filmowych. Jeden tylko, profesor "Filmówki" reżyser i scenarzysta Stanisław Wohl, nie miał złudzeń. Siedział na kanapie u Grynberga i powtarzał sobie "Genuggepiszt", czyli puentę anegdoty żydowskiej o starszym panu, który poskarżył się lekarzowi urologowi, że ma kłopoty z siusianiem i usłyszał taka odpowiedź, znaczącą, że już wszystko w swoim życiu wysikał.

sobota, 12 października 2019

Olga Tokarczuk , Tadeusz Różewicz, Henryk Vogler i inni

Po cichu obiecywałem sobie, że po tylu międzynarodowych wyrazach uznania i po tym, jak niemal z dnia na dzień w rankingu nasza pisarka awansowała i znalazła się na trzecim miejscu, to naturalną koleją rzeczy będzie awans o jeszcze jedną lub dwie pozycje.
 No i stało się. W pracy ustawiłem sobie któryś z portali, tak, żeby o 11.00 wiedzieć, których z dwojga kandydatów nazwiska poda  sekretarz Komitetu Noblowskiego. No i zaczął od Olgi Tokarczuk, jako że została laureatką za rok 2018, kiedy to z powodów obyczajowych komitet wolał nagrody nie przyznawać, żeby nie obniżyć jej prestiżu. Drugim laureatem okazał się Peter Handke, którego jakiś krótki tekst czytałem chyba w "Odrze". Już zaprotestowały organizacje z krajów dawnej Jugosławii, gdyż ponad ćwierć wieku temu Handke nie krył sympatii dla nacjonalistów Serbskich, z Miloseviciem na czele.
Sam przymierzałem się do książek noblistki od kilku lat. Jej książki bowiem cieszyły się w bibliotece dużym wzięciem. A kiedy już chciałem pożyczyć Prowadź swój pług... koleżanki w pracy odradziły mi, twierdząc, że  na wakacje to jest lektura za ciężka. Rok później jednak pożyczyłem sobie i przeczytałem, można rzec jednym tchem, czyli w moim wydaniu w tydzień. Jak na moje doświadczenie czytelnicze nie była ciężka. Już bardziej nasycona niepokojem, niemal od pierwszej strony, wziąwszy pod uwagę wrażenia z poprzedniej książki okazała się powieść Prawiek i inne czasy, po którą sięgnąłem w następnej kolejności. Gdzieś w którejś książce przeczytałem Profesor Andrews w Warszawie. A potem w prezencie gwiazdkowym dostałem Księgi Jakubowe. Ale mimo informacji dzieci, że przeczytały z olbrzymim zainteresowaniem. mnie lektura idzie niesporo. Choć przecież dla historyka książki ma ona także dodatkowy urok. Bo jest... niewygodna do czytania w łóżku. A najlepiej czyta mi się w wannie (którą zastąpiliśmy kilka lat temu prysznicem) i w łóżku. No, jeszcze lubię przy winku lub piwku w jakimś barze (na spacery zabieram ze sobą książki). W ten sposób czytam teraz Dom dzienny, dom nocny. I znów zachwycam się tą niepodrabialną prozą.

poniedziałek, 23 września 2019

O kulturze osobistej: z domu, czy z uniwersytetów?

Co jakiś czas na forach społecznościowych ktoś przytacza "maksymę", wedle której uniwersytety nie nauczą kultury, tę bowiem wynosi się z domu. I zwykle zyskuje poklask, choć raczej umiarkowany.
Ta niby-prawda zakłada, że każdy kulturalny człowiek, obyty towarzysko, uprzejmy wobec ludzi, czytający książki i bywający w teatrach czy na wystawach sztuki, urodził się albo w pałacu lub innej rezydencji, w rodzinie arystokratycznej lub mieszczańskiej z długimi tradycjami lub np. w rodzinie profesorskiej z dziada-pradziada, takiej mniej więcej jak rodzice młodej pani inżynier z "Czterdziestolatka", świetnie zagranej przez Grażynę Szapołowską.
Ale wystarczy przeczytać autobiografię Tomasza Garrigue Masaryka, który wzrastał w rodzinie chłopskiej i został wysłany do szkoły za zgodą pana, który nawet wspomógł go finansowo, a potem został profesorem Uniwersytetu Karola i prezydentem Czechosłowacji, czy Stanisława Pigonia Z Komborni w świat, który wychowany w rodzinie chłopskiej doszedł do stanowiska profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wybitny matematyk Stefan Banach wychowywał się w rodzinie zastępczej, u właścicielki pralni we Lwowie. Przykłady można mnożyć.

niedziela, 8 września 2019

Prowincja jest w (każdym z) nas

Popularność twórczości pisarzyna ogół trwa tak długo, jak długo oni o sobie przypominają nową powieścią, zbiorem opowiadań czy tomików poezji i bywa, że chwilowo rośnie tuż po ich śmierci, gdy pełno o nich w mediach. Oczywiście, twórczość niektórych pisarzy nie traci na popularności i wciąż jest wznawiana. Ale na ogół przyznaje się, że owszem, Szymborska czy Miłosz czy Herbart wielkimi poetami byli, a np. Adolf Rudnicki prozaikiem, ale zamiast  czytania ich tekstów przytacza się wyimki, jako przydatne przy jakiejś okazji aforyzmy.
C
zasem jednak zdarza się, że po kilkunastu lub kilkudziesięciu latach następuje renesans popularności zmarłych i dopiero wtedy dostrzega się wartości literackie ich pisarstwa. Impulsem bywa opinia znanego krytyka, który dodatkowo zadba o to, żeby jakaś powieść, zbiór opowiadań czy wierszy ukazał się w druku.
Tak się stało z pisarstwem Kornela Filipowicza, krakowskiego nowelisty, zmarłego w 1990 r. Którego nb. udało mi się osobiście poznać dokładnie pół wieku, gdy jako praktykant wyznaczony zostałem do pomocy dzisiejszemu profesorowi UJ Aleksandrowi Fiutowi w przygotowaniu wystawy dorobku pisarzy krakowskich w XXV-leciu 1945-1969. Podobnie jak kilku innych pisarzy dostarczył jakiś eksponat, którym nie dysponowała Biblioteka Miejska. Pisywał głównie w "Życiu Literackim", a co kilka lat wydrukowane tam opowiadania ukazywały się w kolejnych zbiorach. Napisał też niewielką bezpretensjonalną powieść Romans prowincjonalny. Okazała się ona wdzięcznym materiałem na film.

piątek, 30 sierpnia 2019

Remont. selekcja i nowe zadania

Są podstawy do wiary, że remont w bibliotece dobiega do końca. Choć myślę, że poprawki będą trwały jeszcze przy "otwartej kurtynie". Na pierwszy rzut oka wszystko zmierza do finału i wraz z początkiem września będziemy mogli otworzyć bibliotekę dla czytelników. Nowe umiejscowienie drzwi wejściowych sprawia, że już z holu widać długie rzędy regałów wypełnionych książkami. Trzeba jeszcze ustawić ladę biblioteczną, stanowiska pod komputery dla użytkowników wraz z (nowymi) fotelami oraz same komputery. Mają być nowe.
Koleżanki przestawiły zasadniczy zrąb księgozbioru, wykorzystując nowych kilkanaście regałów, a ja to zrobiłem z księgozbiorem obcojęzycznym, beletrystycznym i pokaźną kolekcją biografii, które postanowiliśmy zebrać w jednym miejscu pod jedną sygnaturą. W obu przypadkach trzeba było - mimo selekcji - ustawić je "na duś".
Do tego doszły kolorowe wyraźnie widoczne oznaczenia na wszystkie regały oraz początki i końce wszystkich działów. Dzięki temu mimo rosnącej ciasnoty w dostępnej czytelnikom części biblioteki (której ze 30 metrów kwadratowych straciliśmy na rzecz innych jednostek uczelni) układ książek na regałach powinien być bardziej czytelny niż do tej pory. Okaże się "w praniu", czyli gdy znów wejdą czytelnicy.

niedziela, 4 sierpnia 2019

O czytaniu, cenzurze, Polsce dziś i innych lekturach

Dzięki nauczeniu się czytania prasy w internecie, co pozwala czytać szybciej i... znacznie taniej oraz przejściu na pracę w wymiarze pół etatu, mam więcej czasu na lekturę książek.
Czytam głównie w domu, wieczorem, w dni wolne od pracy także przy wydłużonym w czasie śniadaniu. Wybierając się na popołudniowe spacery biorę książkę pod pachę, a gdy biorę kijki, do plecaka i w czasie popasu w jakimś barze zamawiam winko, otwieram książkę i spędzam nad nią nieco ponad pół godziny. Dziś np. zabrałem tom opowiadań Karnawał Gerharta Hauptmanna. Bo jednak po zwiedzeniu jego muzeum w  Jagniątkowie, warto choć w niewielkim zakresie poznać twórczość niemieckiego noblisty. A część z nich niezależnie od wybitnych walorów literackich (miejscami ma się wrażenie, że autor chce zachwycić czytelnika swoją metaforyczną sztuką narracji) wprowadza w klimat niemieckiej dolnośląskiej prowincji początku XX wieku.
Ale bardziej poruszyły mnie inne książki.Otóż postanowiłem poznać pisarstwo innego noblisty,  J.M. Coetzee. Trafiłem na zbiór bardzo erudycyjnych esejów o różnych przejawach cenzury Obraza (Znak, 2011). Nie przeczytałem wszystkich rozdziałów. Pominąłem te, które dotyczyły realiów ojczyzny pisarza.

poniedziałek, 29 lipca 2019

Waldorff. I wszystko jasne (przynajmniej dla ludzi mego pokolenia)

Wśród różnych znanych postaci ze świata literatury i nauki znany wrocławski dziennikarz i biografista sportretował też postać znanego starszemu i średniemu pokoleniu omnibusa polskiej kultury XX wieku Jerzego Waldorffa.
Urodził się jednak -w 1919 r. w Kościelnej Wsi na Kujawach jako syn ziemianina i Witolda Preyssa i niedoszłej malarki Joanny Wróblewskiej. Po ojcu miał czworo rodzeństwa przyrodniego, a ponadto o dwa lata młopdszą siostręPo studiach prawniczych zaczynał jako adwokat, ale gdy pomógł wygrać proces człowiekowi, który jego zdaniem na to nie zasłużył, uznał, że to zajęcie nie dla niego.
Pseudonim, pisany początkowo także Walldorf, Waldorf albo nawet Walldorff, przybrał jako początkujący, ale dość szybko awansujący publicysta, z którym związał się na całe życie. Już przed "trzydziestką" został szefem redakcji kultury "Kuriera Porannego", ale osobiście biegał po teksty do Tadeusza "Boya" Żeleńskiego, żeby móc z nim porozmawiać. A ten się dziwił, że goniec z redakcji mądrze rozmawia z nim o W poszukiwaniu straconego czasu czytanej w oryginale, bo mistrz właśnie pracował nad polskim przekładem.

sobota, 27 lipca 2019

Zmiany, zmiany...

Remont, a właściwie przebudowa części wnętrza biblioteki, zgodnie z przewidywaniami nie skończy się, jak planowano, w ciągu miesiąca, czyli do końca lipca. W wyniku tej przebudowy nieco mniejszy się jej powierzchnia, ale wizualnie wypada to korzystnie. Natomiast zapowiada się modernizacja sprzętu komputerowego dostępnego dla czytelników, zakup nowej wersji systemu PROLIB wraz z wyszukiwarką Integra oraz dokupiono nam kilkanaście regałów. Nie wiem, czy znane jest dopuszczalne obciążenie powierzchni biblioteki, pod którą znajduje się garaż, ale ja już wcześniej dopytywałem i byłem uspokajany, że moje auto w garażu nie jest zagrożone.
W rezultacie obsługujemy czytelników w takim zakresie, w jakim to jest możliwe, czyli przyjmujemy zwroty, pobieramy ewentualne należności z tytułu przekroczenia terminu (a ten przestał biec z dniem rozpoczęcia remontu) oraz rozliczamy tzw. karty obiegowe.
To jednak z każdym dniem jest mniej absorbujące, gdyż egzaminu końcowe dobiegają końca.

niedziela, 21 lipca 2019

Tydzień w Cieplicach


Po kilku latach (chyba pięciu) postanowiliśmy znów wypocząć w Cieplicach,  kwaterując w tym samym hotelu, tuż przy Parku Zdrojowym i ze 300 kroków (żona nosi licznik, który wymusza na niej chodzenie na dłuższe spacery) odległego od dość gwarnego deptaka. Dobrze i obficie (drugie obiadowe i kolacyjne dania są wręcz nie do zjedzenia w całości) tam karmią, a w ramach turnusu przysługują dwa zabiegi dziennie. Ja wybrałem masaże pleców (które to plecy kończyły się dość nisko) i kąpiele perełkowe. Żona zamiast kąpieli miała okłady z borowiny. Zwłaszcza pan masażysta okazał się fachowcem. Z rozmowy wynikało, że skończył nie tylko technikum fizjoterapeutyczne, ale też studia w tej specjalności. A że był dość rozmowny, sense mijały jak z bicza trzasł.
Wiedząc o utrudnieniach w drodze, wymagających ponad 40-kilometrowego objazdu, wybrałem drogę przez Złotoryję. Zlekceważyłem znak drogowy przed wjazdem do miasta, wskazujący objazd do Jeleniej Góry przez Jawor. Przy wyjeździe z miasta nadziałem się na informację o nieprzejezdności drogi. Spróbowałem innej i dotarłem do tej  samej tablicy informacyjnej. Trzeba było wracać i jechać na Jawor, przez który raz zdarzyło mi się przejeżdżać i błądziłem, wolałem zatem nie doświadczać podobnej przyjemności. Okazało się jednak, że z GPS-em to bułka z masłem.  Poza tym, że lało tak, że wycieraczki nie nadążały ze zbieraniem wody, więc na ok. kwadransa zatrzymałem się przy krawężniku. W rezultacie zamiast przejechać dodatkowe ok. 45 km, przejechałem ok. 70. A gdybym od razu wybrał drogę z autostrady na Jawor, nadrobiłbym tylko ok. 10 km.

środa, 3 lipca 2019

Pan Wacio. Wspomnienie

Dostałem wczoraj SMS-a z informacją o śmierci p. Wacława Sobocińskiego, byłego wieloletniego pracownika w Gabinecie Śląsko-Łużyckim, o którym zależnie od stopnia znajomości mawiano "Wacio" lub "pan Wacio".
Pamiętam go z czasów studenckich, gdy jeszcze jako młody, ale poważnie wyglądający bibliotekarz, w granatowym fartuchu (sam później taki nosiłem) przychodził do ówczesnej Czytelni Zbiorów Specjalnych. Załatwiał swoją sprawę, czyli odbierał od magazynierów zamówione materiały i kładł przed oczy zamawiającym czytelnikom. Czasem wysłuchiwał ich dezyderatów i na tej podstawie zamawiał u magazynierów inne publikacje lub - częściej - podsuwał rewers do wypełnienia. Jego dwaj kolejni szefowie nie wiedzieć  czemu bardzo opornie wykonywali polecenia dyrektorów, żeby tworzyć katalog silesiaków i lusitaników. Woleli uchodzić za znakomicie obznajomionych ze zbiorami i iw ten sposób jakby uzależniać czytelników od siebie. Pan Wacław chcąc nie chcąc musiał się do tego obyczaju dostosować i też starał się  dobrze poznać zasoby, żeby móc służyć badaczom dziejów Śląska i Łużyc.

poniedziałek, 1 lipca 2019

Wycieczkowcem po Bałtyku



 Obiecywałem sobie częściej pisać, ale w te upały... Jeszcze dwa lata temu czekało się na lato i nadejście ciepłych dni, w miarę możności bez słot i pochmurnego nieba. Jednak po zeszłorocznym ciągu czterech miesięcy skwaru, na tegoroczne lato czekałem z obawami, że może być powtórka. No i mamy za sobą miesiąc niemiłosiernych wręcz upałów, przerywanych pojedynczymi dniami ulgi, na szczęście we Wrocławiu - na razie - bez burz i huraganów.
A tymczasem miesiąc temu z walizą wypełnioną m.in. swetrami i wiatrówkami, bo uprzedzano nas, że może być chłodno, jechaliśmy z żoną - w rolach pasażerów - do niemieckiego Warnemunde, gdzie czekał na nas znany już nam z poprzedniej wycieczki olbrzymi wycieczkowiec Poesia. Podobnie jak poprzednio czekała na nas kabina z balkonem na 12 piętrze (ósmym nad poziomem morza), tyle, że bliżej dzioba. Od restauracji, w której mieliśmy coś w rodzaju obiadokolacji (bo o 17.30), dzieliło nas siedem pięter (licznymi na statku windami) i 250 m pieszo.  Nieco bliżej mieliśmy do barów, do których chadzaliśmy na śniadania, a po spektaklu w teatrze (na ogół wiązanki pieśni, piosenek i arii operowych lub operetkowych, przeplatanymi tańcami lub z popisem tanecznym towarzyszącym wokjalistom) ok. 22.00, na herbatę lub kawę i ewentualnie coś do niej, najczęściej sałatkę owocową, a w porywach kawałek pizzy. Lunche były tylko dwukrotnie, gdy płynęliśmy cały dzień, czyli gdy z Warnemunde płynęliśmy doi Sztokholmu i z St.Peterburga do Kopenhagi. W pozostałe dni zaś zwiedzaliśmy stolice nadbałtyckie : właśnie Sztokholm, Tallin, Petersburg i Kopenhagę. Tymczasem czekały nas upały, a największy w dawnej stolicy Rosji - 30 st.

wtorek, 11 czerwca 2019

Wydawnictwo "Czarne", Beskid Niski z tragicznymi losami Łemków w tle

Każdy, kto ceni sobie współczesną literaturę faktu musi natknąć się na książki wydane nakładem Wydawnictwa Czarnego z obecną siedzibą we wsi Wołowiec, kilkanaście kilometrów na południowy wschód od Gorlic. Nazwa oficyny wzięła się od jednej z poprzednich siedzib - wsi Czarna.
Warszawska reporterka Monika Sznajderman wspólnie ze znanym prozaikiem i reporterem Andrzejem Stasiukiem w połowie lat osiemdziesiątych wybrali za swoje miejsce do życia okolice nieco na zachód od Bieszczad, pomieszkując po kilka lat we wsiach dawniej łemkowskich, by na dłużej osiąść w Wołowcu.
Wspomina pierwszą wydaną książkę, oddany w maszynopisie (w ich chałupie w Czarnem, w połowie lat dziewięćdziesiątych nie było jeszcze światła, świeciło się lampą naftową) do drukarni ojców redemptorystów w Tuchowie zbiór opowiadań Przez rzekę Andrzeja Stasiuka. 

piątek, 31 maja 2019

Nowy rozdział w pracy bibliotecznej. I lektury

Mija właśnie pierwszy miesiąc mojej pracy na nowych warunkach. Odpowiada mi to, że mam dodatkowe dwa dni wolne w tygodniu. Tym bardziej, że koleżanki przynajmniej na razie nie oczekują ode mnie popołudniowych dyżurów, ani pracy w weekendy. Inna sprawa, że muszę nabrać biegłości w obsłudze systemu wypożyczeń, żeby nie powodować przestojów w oczekiwaniu na wypożyczenia książek. Na razie więc wyrywkowo wykonuję te czynności w dni i godziny niewielkiego ruchu.
Wyzywam się więc nadal w zamawianiu i opracowywaniu nowości z zakupów i darów oraz w ubytkowaniu. Tu pojawiły się rozbieżności zdań, gdyż część z nas jest za odważnym selekcjonowaniem, a część woli powściągliwość. Należę do tych pierwszych. Tym bardziej, że w opracowanym 20 lat temu planie rozwoju biblioteki powołałem się na obowiązującą w bibliotekarstwie zasadę, że literatura z zakresu nauk społecznych "starzeje się" w 15-20 lat i planowałem, że po 15 latach będzie można przystąpić do systematycznego selekcjonowania zbiorów połączonego z analizą historii udostępniania poszczególnych tytułów. W końcu starsze tytuły, rzadziej wykorzystywane w naszej bibliotece, dostępne są w pobliskim Ossolineum i w Bibliotece Uniwersyteckiej, w których koszty przechowywania zbiorów pokrywa budżet państwa. Do dziś pamiętam odbytą ponad trzydzieści lat temu rozmowę z dyrektorem goszczącej mnie biblioteki Hatfield Politechnic w Hertford, który stwierdził, że dba o jakość księgozbioru i odważnie selekcjonuje zbioru, gdyż materiały przestarzałe znaleźć można w British Library, utrzymywanej przez rząd Jej Królewskiej Mości.  

niedziela, 19 maja 2019

Już półetatowiec. I nadal kręglarz

Oswoiłem się już z moim nowym statusem. Przekazałem nowej dyrektorce dokumentację, upoważniłem do przejęcia z mego komputera plików, folderów i aplikacji, które wykorzystywałem w zarządzaniu, a w rozmowie z nią ośmieliłem do traktowania mnie podobnie jak pozostałych członków zespołu. Łącznie ze skorygowaniem moich działań, gdy będzie taka potrzeba. Z dyscypliną nie będzie miała problemów, ale może mieć swoje priorytety i powinienem je uszanować i się dostosować.
O tym ostatnim przekonałem się w drugim roku mojej pracy, w Instytucie Filologii Słowiańskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Nie potrafiłem pogodzić się, że szefowa zwróciła mi uwagę, choć w moim przekonaniu robiłem to co należy i jak należy. Musiała odbyć  ze mną rozmowę, podczas której przyznała, że ceni moją pracę i podejście do obowiązków, ale o tym, co w danej chwili mam robić decyduje ona jako kierowniczka, bo ona odpowiada przed dyrektorem za pracę biblioteki.

środa, 1 maja 2019

Koniec kariery

No i nadszedł ten dzień. Wczoraj na początek posiedzenia Senatu Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, rektor uczelni, prof. Ewa Kurantowicz wygłosiła pod moim adresem pochwałę mego dzieła, jakim jest tworzona przez blisko 22 lata biblioteka ze stutysięcznym księgozbiorem, własnym lokalem oraz znakomitym zespołem pracowników, ostatnio istotnie uszczuplonym, podobnie zresztą, jak i lokal, choć akurat to uszczuplenie to nie za jej sprawą. Miło było słyszeć, że "tu powstawały nasze książki i artykuły". Wszyscy rektorzy stwarzali nam - i czytelnikom - tak długo jak mogli możliwie dobre warunki pracy. Zwłaszcza pierwszy długoletni rektor i główny twórca uczelni, prof. Robert Kwaśnica., za którego rządów biblioteka otrzymała nowoczesny lokal i wyposażenie.
Dostałem piękną wiązankę pąsowych róż i załącznik, którym ugoszczę najbliższych z okazji zbliżających się urodzin. Podziękowałem za te słowa, zaznaczając, że nie mógłbym osiągnąć tego, co  się udało, gdyby nie zaufano w moją wiedzę i doświadczenie zawodowe gdy zaproponowano mi stworzenie biblioteki i przez blisko 22 lata nie  zapewniano warunków, w których mógłbym je spożytkować.
Pani rektor dodała jednocześnie, że zostaję w uczelni, ale już na innych warunkach. Bo istotnie, kiedy kilka miesięcy oznajmiono mi,  bynajmniej nie ustami pani rektor, że obsada biblioteki zostanie zmniejszona do pięciu etatów, w tym dwóch na podstawie umowy zlecenia, i poproszono, żebym wskazał ofiarę,  która miałaby stracić status pracownika etatowego, zostać pozbawioną ubezpieczenia, utratę części praw emerytalnych i prawa do urlopu. Nie miałem żadnych podstaw, żeby kogokolwiek skrzywdzić i oddałem do dyspozycji siebie i mój etat. Byłem gotów odejść definitywnie, ale od rozmowy do rozmowy, od słowa do słowa, stanęło na tym, że będę pracował na podstawie umowy zlecenia w rozmiarze pół etatu, na razie do końca roku. Nic już nie znaczy ani mój, ani trojga pracowników status bibliotekarza dyplomowanego (w moim przypadku cieszyłem się nim od 1985 roku),  ani mój doktorat, ani blisko półwiekowy dorobek zawodowy oraz idący w setki publikacji dorobek naukowy i popularyzatorski.
Ale otrzymałem tyle słów wsparcia ze strony wielu członków społeczności akademickiej, w tym od kolejnych rektorów, że jakoś mi one wynagradzają tę nową sytuację.
No i zespół deklaruje chęć dalszej ze mną pracy.

sobota, 13 kwietnia 2019

Moja pierwsza pani. W związku ze strajkiem nauczycieli

Jest odpowiedni moment, kiedy nauczyciele strajkując walczą o godność swojej profesji, żeby na własnych przykładach pokazać, jak nauczyciele mogą wpłynąć na wybory, aspiracje i koleje życia swoich wychowanków. Jestem pewien, że jestem - jakby to dziś powiedzieć - beneficjentem zaangażowania ze strony nauczycieli. A zwłaszcza kierowniczki mojej pierwszej szkoły, pani Marii Misztalowej.Już kilka lat temu napisałem o Niej. Ale choć wpis z blogu na Onecie przeniosłem na platformę Google, zachował się tylko jego pierwszy akapit. Była pierwszą nauczycielką w mojej rodzinnej wsi i pierwszą kierowniczką szkoły. Bo chyba dopiero gierkowska reforma oświaty w 200-lecie Komisji Edukacji Narodowej uczyniła kierowników szkół podstawowych dyrektorami.
Ona też tuż po wojnie uczyła sztuki czytania i pisania osiedleńców, którzy przybyli na tzw. Ziemie Odzyskane zza Buga,  w większości niepiśmiennych. Uczyła więc i moją mamę.
Była nauczycielką już przed wojną, zaś jej mąż był zarządcą majątku ziemskiego. Dostało im się dość duże gospodarstwo, z dużym budynkiem gospodarczym, którego największą część stanowiła stodoła, nieco mniejszą obora, stajnia i chlew, a najmniejszą szopa na sprzęt i maszyny rolnicze. Dom mieszkalny to właściwie był dwupiętrowy pałac, z gankiem na wysokim parterze do którego wiodły szerokie schody i dużym tarasem na pierwszym piętrze. I jak mało kto we wsi utrzymywali to gospodarstwo we wzorowym porządku. Mieli też gosposię, chyba przywiezioną z rodzinnych stron, ale w przeciwieństwie do nich, którzy mówili poprawną polszczyzną, posługującą się mieszaniną ludowej polszczyzny pomieszanej z ukraińszczyzną. I ubierającą się jak wiejskie kobiety.
Pani Misztalowa zaś nosiła się z miejską elegancją. I w pewnym sensie stanowiła dla kobiet wzór do naśladowania. Wystarczyło, że  pewnej niedzieli poszła do kościoła w garsonce z bistoru, żeby dwa tygodnie podobne garsonki wdziały niemal wszystkie mieszkanki wsi w wieku od trzydziestu do pięćdziesięciu kilku lat. Nie chodziły tylko w obuwiu na słupku i nie wdziewały fantazyjnych kapeluszy.

niedziela, 7 kwietnia 2019

Pourlopowe remanenty czytelnicze


Podobało mi się długie urlopowanie. Popracowałem nad zdrowiem (długie spacery, konsultacje aż u ośmiu specjalistów w ramach abonamentu w prywatnej ubezpieczalni, codziennie lampka czerwonego wina 😀), załatwiłem sobie paszport i wykonałem odkładaną przez miesiące drobna domową naprawę.
Oczywiście, dużo czytałem, acz głównie była to prasa, tradycyjna i w dostępie elektronicznym, za którym nie przepadam, ale jest o ponad połowę tańszy i mniej bije w nabierające siły moje sumienie ekologiczne.
Książki przeczytałem do końca raptem dwie: Antidotum wrocławskiego działacza i teoretyka lewicy Michała Syski oraz powieść Królestwo śląskiego pisarza Szczepana Twardocha.
Pierwsza to niewielka publikacja polityczno-społeczna,  którą połknąłem pierwszego dnia pobytu w szpitalu, zawierająca socjologiczno-politologiczną analizę polskiej współczesności na tle europejskich i światowych trendów w polityce, a szczególnie w polityce społecznej. Pomaga ona zrozumieć istotę populizmu i źródła jego narastającej fali po obu stronach Atlantyku. A także - chyba niezamierzony - wpływ mediów mainstreamowych na powstanie tej fali.

piątek, 5 kwietnia 2019

Do pracy po dwóch miesiącach laby


Postanowiłem pisać krócej, ale częściej. Powinno być to dla mniej bardziej mobilizujące.

Mimo urlopu wpadałem raz na tydzień do biblioteki i bynajmniej nie żeby porozmawiać przy kawie, bo zostało nas tak mało, że nawet trudno znaleźć czas, żeby się głębiej nad różnymi sprawami naradzić. Więc po wysłuchaniu relacji o bieżących pracach siadałem przy swoim biurku i nadganiałem prace, które i tak miały mnie nie minąć. A jest nad czym rozprawiać, bo po latach dumy z pracy w bibliotece Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, o której często informowałem np. na Facebooku, przyszło godzić  się z koniecznościami: ograniczania zatrudnienia, a teraz z ograniczania przestrzeni. Załoga podchodzi do tego ze zrozumieniem i konstruktywnie. Bo też i nie ma alternatywy.

sobota, 16 marca 2019

Na urlopie


Dobiega kresu moja aktywność zawodowa, podzielona w mniej więcej w połowie na praktykę bibliotekarską oraz rolę nauczyciela akademickiego i w niewielkim fragmencie na pracę w biznesie, też zresztą związanym z książką i biblioteką.
Najwięcej czasu i sił poświęciłem Bibliotece Dolnośląskiej Szkoły Wyższej (z jej wcześniejszymi nazwami), którą zacząłem tworzyć bez mała dwadzieścia dwa lata temu,  zaproszony do tego dzieła przez twórcę uczelni, prof. Roberta Kwaśnicę. Obaj byliśmy w tym czasie działaczami Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, on na szczeblu wojewódzkim, ja miejskim. Przez pierwszych ok. dziesięciu lat wraz ze wzrostem liczebnym kadry naukowej, studentów, rosło w bibliotece zatrudnienie oraz budżet przeznaczony głównie na budowę i uzupełnianie księgozbioru. Ukoronowaniem tego okresu była budowa gmachu Wydziału Nauk Pedagogicznych oraz biblioteki. 
Potem nastąpił regres we wzroście maturzystów, a więc i naborze studentów, ale uczelnia rozwijała się jakościowo, a księgozbiór rósł nadal, choć nie tak  szybko, bo zgodnie z przyjętym na początku planem strategicznym ubywać zaczęło literatury starzejącej się. W końcu są we Wrocławiu biblioteki, które mają ustawowy lub statutowy obowiązek archiwizowania piśmiennictwa i nie muszą tego robić biblioteki utrzymywane  z opłat czesnego.

czwartek, 7 lutego 2019

Alem, mój etiopski przyjaciel



Dostanie się  na  studia, dla  mnie  wiejskiego chłopaka, lekko tylko podszlifowanego   towarzysko   przez czteroletnie  uczęszczanie do prowincjonalnego   liceum,   było   pół   wieku   temu   czymś  dość wyjątkowym.  Oznaczało  wejście  w  "wielki świat", z dostępnymi codziennie  kinami,  teatrami,  dużymi bibliotekami obfitującymi w tysiące  książek  i setki czasopism, także w obcych językach oraz w codzienne relacje z ludźmi, którzy je pisali i wydawali.
Parę dni temu mój kolega z roku przysłał mi zdjęcie z rajdu pieszego w Sudety, który odbył się w miesiąc po rozpoczęciu studiów. Stoję z nim na szczycie Śnieżnika odziany w znoszony nieco garniturek, bo i taka impreza była dla mnie nowością, której specyfiki nie znałem.

Wiedziałem, że na uczelniach wyższych w Polsce studiuje młodzież z egzotycznych krajów. Ale sądziłem, że na studiach medycznych czy technicznych. Okazało się, że w 1966 roku pojawiło się w Polsce wielu studentów z Wietnamu,  wówczas podzielonego tak, jak obecnie Korea, a bibliotekoznawstwo zaczął studiować Etiopczyk. Nie pamiętam, jak to się stało, że dość szybko stałem się jego najbliższym przyjacielem. Może zdecydowało to, że więcej niż inni wiedziałem o jego kraju, w pewnej mierze dlatego, że interesując się sportem (startowałem jako licealista w mistrzostwach Polski kibiców sportowych) wiedziałem o sukcesach olimpijskich jego krajana, biegającego boso Bikila Abebe.

Alemayehu Tesfaye (którego nazywaliśmy po prostu Alem), pochodził z rodziny arystokratycznej z dominującego w Etiopii plemienia Amharów, z którego też wywodził się cesarz Hajle Selassie, a po studiach w Europie, czekała praca w pełniącej funkcję narodowej Bibliotece Uniwersytetu Johna F. Kennedy'ego. Był po rocznym kursie języka polskiego w Łodzi, ale mówił w naszym języku słabo. Nabierał jednak wprawy, wzbogacał słownictwo, ale wymowa wciąż pozostawała bez zmiany. Pamiętam, że kiedyś w gazecie pokazał zdjęcie i powiedział "Ładna  burza". Dopytuję jaka burza, a on na to, "Nie burza, tylko burza".. W końcu wyjaśnił "No, twaź".

Regularnie chodził na zajęcia, do których się sumiennie przygotowywał. Katalogowania się nie nauczył, bo nikt z nas się nie nauczył - ani formalnego, ani rzeczowego, Z innymi przedmiotami było lepiej.  Bywało jednak, że zamiast na wykłady zabierał nas na piwo. W ciągu ostatnich lat studiów bywaliśmy stałymi bywalcami luksusowej w owych czasach kawiarni w hotelu "Monopol", gdzie zaprzyjaźnił się z piękną kelnerką, która później została jego żoną. Sam, wyznający religię koptyjską, alkoholu nie pijał żadnego.

sobota, 12 stycznia 2019

Wspomnienie o Basi

Moje koleżanki z pracy pewnie znów mi wytkną, że ostatnio głównie wspominam zmarłych. Ale cóż począć, kiedy mam takie poczucie powinności?
A wszedłem w wiek, w którym przychodzi żegnać się na zawsze z koleżankami  i   kolegami  po  fachu,  których  znałem  bądź t  o ze studiów, bądź  ze     wspólnej pracy, bądź z  obu  powodów  naraz.
Do tej trzeciej kategorii należała zmarła 3 stycznia Baśka Bogdan, po mężu Bastek.

Nasz rocznik studiów bibliotekoznawczych (1966-1970) nie był liczny, było nas nieco ponad czterdzieścioro, gdyż zdarzało nam się "gubić" pojedyncze osoby i doganiać te, którzy powtarzały rok (a czasem i te "gubić").  Znaliśmy się więc wszyscy i mniej lub bardziej przyjaźnili. Dużą grupą chadzaliśmy na bardzo popularne wtedy rajdy piesze - jesienny "Rajd Pieczonego Ziemniaka" i wiosenny :Rajd Marzanny". M.in. wraz z Baśką stanowiliśmy na nich zwartą grupę, w której uczestniczył nasz kolega z  germanistyki, który był księdzem i jego starszy kolega z Warszawy. Zabawne były wieczorne gry w brydża, kiedy księża  wtrącali łacińskie zwroty przy licytacji lub kładąc najwyższą kartę i biorąc lewę mawiali "A masz, grzeszniku!". Zaś brewiarz czytali z przerwami, gdy wykładali karty. W niedzielę mieli obowiązek odprawić mszę, więc odwiedzaliśmy po drodze kościoły, w których proboszczowie stwarzali taką możliwość, a ja z kolegą służyliśmy do mszy, wsłuchując się w głośnym szeptem wypowiadane "zadzwoń", "podaj kielich" itd.