Przeżyłem całe dwa tygodnie kuracji uzdrowiskowej. Wielu się zdziwi, bo czeka się ponad dwa lata na skierowanie w nadziei na podreperowanie zdrowia, wypoczynek w dobrych warunkach w atrakcyjnej miejscowości uzdrowiskowej, a niektórzy na zawarcie ciekawych znajomości.
I ja tak miałem przez wiele lat. Aż do poprzedniej kuracji w Kołobrzegu przed czterema laty, kiedy już dość widoczne okazały się pewne przemiany. Zmieniać się zaczął skład społeczny kuracjuszy. O ile wcześniej, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych łatwo znajdowałem kuracjuszy, z którymi można było podczas spaceru lub w sanatoryjnym bufecie czy kawiarence porozmawiać o literaturze, ostatnio przeczytanych książkach, obejrzanym filmie lub o wrażeniach z podróży, to w Kołobrzegu trafiłem tylko na jedną taką osobę (której turnus skończył się w kilka dni po zaczętym moim), a w sanatorium "Kos" w Ustroniu już nie znalazłem żadnej takiej, no może poza jednym z moich współlokatorów, który preferował jednak inne lektury. Jednej książki zresztą mi użyczył i zdążyłem przeczytać prościutki kryminalik dziejący się w wokół łowickiej bazyliki. Zdaje się, że jeszcze jedna pani podobnie jak ja zabierała do kolejki po zabieg książkę. Sam czytałem powieść Mikołaja Łozińskiego Stramer.
W Kołobrzegu w gmachu sanatoryjnym była przynajmniej kawiarnia, w której można było z kimś porozmawiać przy kawie czy lampce wina lub spokojnie poczytać. Tu do dyspozycji był tylko otwierany po południu lokal, w którym od chwili otwarcia do zamknięcia o 22.00 (cisza nocna) rozlegało się niemal bez przerwy ogłuszające "bum, bum" jedynego znanego tam rodzaju muzyki, czyli disco polo. Mającego zresztą duże wzięcie.
Kiedy telefonicznie przekazałem wrażenia, z pierwszych dwóch dni pobytu, starszy syn stwierdził wprost, że tzw. klasa średnia (nawet ta low middle class) już na ogół nie jeździ do sanatoriów, tylko wykupuje sobie turnusy w miejscowościach uzdrowiskowych, w których hotele oferują smaczne i ładnie podane posiłki, opiekę medyczną oraz zabiegi niczym nie różniące się od uzdrowiskowych, bez tłoku i kolejek. Sam zresztą wraz z żoną od kilku lat z takich możliwości korzystam.
I ja tak miałem przez wiele lat. Aż do poprzedniej kuracji w Kołobrzegu przed czterema laty, kiedy już dość widoczne okazały się pewne przemiany. Zmieniać się zaczął skład społeczny kuracjuszy. O ile wcześniej, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych łatwo znajdowałem kuracjuszy, z którymi można było podczas spaceru lub w sanatoryjnym bufecie czy kawiarence porozmawiać o literaturze, ostatnio przeczytanych książkach, obejrzanym filmie lub o wrażeniach z podróży, to w Kołobrzegu trafiłem tylko na jedną taką osobę (której turnus skończył się w kilka dni po zaczętym moim), a w sanatorium "Kos" w Ustroniu już nie znalazłem żadnej takiej, no może poza jednym z moich współlokatorów, który preferował jednak inne lektury. Jednej książki zresztą mi użyczył i zdążyłem przeczytać prościutki kryminalik dziejący się w wokół łowickiej bazyliki. Zdaje się, że jeszcze jedna pani podobnie jak ja zabierała do kolejki po zabieg książkę. Sam czytałem powieść Mikołaja Łozińskiego Stramer.
W Kołobrzegu w gmachu sanatoryjnym była przynajmniej kawiarnia, w której można było z kimś porozmawiać przy kawie czy lampce wina lub spokojnie poczytać. Tu do dyspozycji był tylko otwierany po południu lokal, w którym od chwili otwarcia do zamknięcia o 22.00 (cisza nocna) rozlegało się niemal bez przerwy ogłuszające "bum, bum" jedynego znanego tam rodzaju muzyki, czyli disco polo. Mającego zresztą duże wzięcie.
Kiedy telefonicznie przekazałem wrażenia, z pierwszych dwóch dni pobytu, starszy syn stwierdził wprost, że tzw. klasa średnia (nawet ta low middle class) już na ogół nie jeździ do sanatoriów, tylko wykupuje sobie turnusy w miejscowościach uzdrowiskowych, w których hotele oferują smaczne i ładnie podane posiłki, opiekę medyczną oraz zabiegi niczym nie różniące się od uzdrowiskowych, bez tłoku i kolejek. Sam zresztą wraz z żoną od kilku lat z takich możliwości korzystam.