sobota, 12 kwietnia 2014

Jak oszukać bibliotekę?

Jakoś na przełomie lutego i marca zadzwoniła do nas jedna z firm oferujących bazy danych prawnych z ofertą włączenia na 3 tygodnie bezpłatnego próbnego dostępu. W związku z tym, że mieliśmy już podobne oferty od innych firm (Infor, Lex), więc zgodziliśmy się i tym razem.
Jakież było nasze zdumienie, gdy po miesiącu przyszła faktura za dostęp do bazy na cały rok! Poczynając od następnego dnia po zakończeniu okresu bezpłatnego dostępu.
Okazuje się, że firma wiedząc o praktykach uczciwych firm postanowiła zarabiać w sposób nieuczciwy. Przyjęła otóż taką praktykę, że  wiedząc o praktykach uczciwych serwisów, które po okresie bezpłatnego dostępu po prostu wyłączają go i zapytują o ewentualne zainteresowanie zakupem go na rok lub dłuższy okres, nie mając obaw o ewentualne płatności, biblioteki zachowają się podobnie w stosunku do ich usług. Czyli zadowolone z usług zechcą zawrzeć umowę lub nie okażą zainteresowania i będzie po sprawie.
A tu tymczasem okazuje się, że biblioteka odsyłając internetowo formularz z informacją o IP komputera, na którym trwać miał okres próbny, godzi się na to, że pod koniec okresu próbnego należy pisemnie wypowiedzieć dalsze korzystanie z usług. W rozmowie telefonicznej z przedstawicielka firmy dowiedziałem się, że zostałem o tym poinformowany i że jest to nagrane. Choć dalibóg taka informacja nie została przekazana. Firma twierdzi, że dysponuje nagraniem, o czym zostałem uprzedzony. Jakby nie można było następnie dograć sobie, co tam taka firma-krzak cobie dograć zechce.
Ogłosiłem o tym na Facebooku i dowiedziałem się, że o praktykach tej firmy informował już serwis ekonomiczny "Gazety Wyborczej". Gdyby trafiło na indywidualnego konsumenta, można by łatwo uznać praktykę firmy pod szumnym szyldem Instytut Doskonalenia Wiedzy Prawno-Ekonomicznej  z siedzibą w Krakowie za oszustwo i uchylić się od płatności. Firmy, w tym uczelnie muszą się procesować. I takie rozwiązanie zasugerowałem władzom naszej uczelni.. Być może nie będzie to konieczne, Zajrzałem bowiem do Internetu i okazuje się, że lista oszukanych instytucji jest już zadziwiająco długa. Więc być może firma tymczasem zniknie z rynku.
Ale żeby już tej listy nie wydłużać, postanowiłem o tym oszustwie napisać. Może uda mi się jakąś biblioteką przed "usługami" tej firmy ustrzec. Dodam, że sam dzięki tej firmie swoją wiedzę ekonomiczno-prawną udoskonaliłem. Wiem, że i na rynku usług dla bibliotek grasują oszuści

niedziela, 6 kwietnia 2014

Biedni pisarze, biedne biblioteki

Nieznana mi z lektur pisarka Kaja Malanowska, autorka powieści "Drobne szaleństwa dnia codziennego" (2010), nominowanej do "Nike" poskarżyła się na swoim blogu, że zarobiła na tej książce niecałe 7000 zł. Pozwoliłem sobie i ja na dość złośliwy komentarz, w którym wskazałem, że zawsze tak było, że tylko nieliczni pisarze mogli wyżyć z twórczości literackiej.Zwykle albo ich pisarstwo było dodatkowym zajęciem do tego, które było podstawa egzystencji, albo twórczość pisarska była wspomagana dodatkowymi zajęciami. Autorzy staropolscy najczęściej mieli swoje majątki, a pisanie było urozmaiceniem żywota, Leśmian był notariuszem, Bruno Schulz nauczycielem, Stefan Żeromski bibliotekarzem  i guwernerem, Julian Przyboś dyrektorem biblioteki, a w PRL-u pisarze, którzy się nie buntowali żyli ze stypendiów, zaliczek na książki, których w końcu nie napisali, otrzymywali posady redaktorów czasopism, a dorabiali publicystyką, felietonami lub spotkaniami autorskimi.Dziś też większość dalece bardziej popularnych i poczytnych pisarzy niż Malanowska zamiast się skarżyć pracuje. Autorzy kilku znanych mi książek Chwin, Huelle, Krajewski pracują na uniwersytecie, podobnie jak pretendent do Nobla Zagajewski, Stasiuk jest współwłaścicielem wydawnictwa, Pilch pisuje felietony itd.
W ogóle wpis na blogu wywołał dość żywą i całkiem długotrwałą dyskusję. Na ogół krytyczną lub wręcz prześmiewczą. Ale pojawiły się też głosy w obronie pisarki i pretensji pisarzy do wyższych dochodów.
Nie pisałbym o tym, gdyby w tym kontekście nie pojawiły się wypowiedzi zahaczające o interesujące mnie kwestie czytelnictwa i bibliotek. Najdalej w tym zakresie poszedł ekonomista i dziennikarz ("Gazety Wyborczej") Adam Leszczyński, dla którego wpis Kai malanowskiej posłużył za punkt wyjścia do krytyki neoliberalnego państwa, jakim w istocie jest dzisiejsza Polska. Neoliberalna, bo rządzi w niej dość swobodniej "niewidzialna ręka rynku". Wprawdzie główny ideolog neoliberalizmu (sam nie pozwalający jednak tak swej koncepcji rządzenia nazywać) Leszek Balcerowicz uważa, że jest tego liberalizmu za mało i na wszystko ma jedną receptę: w postaci prywatyzacji kolejnych sfer życia społecznego i gospodarczego, ale w zbyt wielu sferach państwo rezygnuje ze swej funkcji korygującej mechanizmy rynkowe.
Za jedną z tych sfer uważa wszystko to, co wiąże się z książką i czytelnictwem. Nie chodzi tu o to, żeby regulować ceny książek. Ale można moim zdaniem sprawić, żeby książki elektroniczne (na dyskach CD, audiobooki, internetowy dostęp do książek oraz baz typu IBUK) były obłożone podatkiem VAT 5 %, a nie jak obecnie 23. A przede wszystkim chodzi o to, żeby biblioteki szkolne i publiczne dysponowały funduszami pozwalającymi gromadzić chociażby tyle książek, co w PRL-u, czyli 18 egz. na 100 mieszkańców.. Wtedy działalność wydawnictw byłaby bardziej opłacalna i książki mogłyby być nieco tańsze, zaś tantiemy dla autorów mogłyby być wyższe. No i przede wszystkim biblioteki byłyby bardziej atrakcyjnym miejscem dla publiczności, gdyż wzrosłyby szanse dostępu przez nie do nowości wydawniczych. A dzisiejsza kultura charakteryzuje się przecież tym, że jej wytwory "żyją" coraz krócej i szybko tracą walor aktualności. W bibliotekach zaś bywa, że zanim czytelnik oczekujący w kolejce do atrakcyjnej nowości wreszcie może ją sobie pożyczyć, przestaje ona być nowością i przedmiotem dyskusji.
Pozostaje jeszcze kontrowersyjna kwestia tantiem autorskich od wypożyczeń bibliotecznych, dość oczywistych w krajach anglosaskich i nordyckich i stanowiących dziś standard w Unii Europejskiej. Powinny już obowiązywać w Polsce. Dla państwa oznacza to jednak konieczność zwiększenia nakładów na biblioteki, żeby mogły one wywiązywać się z tej powinności.
Na razie więc zamiast znaczącej poprawy nakładów na zakup zbiorów mamy uroczyście otwarty przez ministra kultury Narodowy Program Czytelnictwa z miliardowym budżetem. Jak czytam, część tych środków ma spowodować zwiększenie nakładów na zakup zbiorów dla bibliotek publicznych, minister znalazł ju podobno sposób, żeby milion złotych dostały zaniedbane w stopniu karygodnym biblioteki szkolne. Ale większość tej kwoty pochłoną konferencje, warsztaty, ekspertyzy i rozmaite inne tzw. eventy, a przede wszystkim instytucje specjalizujące się w przejadaniu budżetowych pieniędzy. Śmiem przypuszczać, że gdyby cały budżet na ów Narodowy Program Czytelnictwa dać bibliotekom tylko na wzbogacenie zbiorów, to już one same, dysponując doświadczeniem, wiedzą i zapałem bibliotekarzy wypromowały się na tyle dostatecznie, że być może wreszcie ogłoszenie kolejnych wyników dorocznych badań nad stanem czytelnictwa w kraju nie były powodem do narodowego wstydu.