Moje koleżanki z pracy pewnie znów mi wytkną, że ostatnio głównie wspominam zmarłych. Ale cóż począć, kiedy mam takie poczucie powinności?
A wszedłem w wiek, w którym przychodzi żegnać się na zawsze z koleżankami i kolegami po fachu, których znałem bądź t o ze studiów, bądź ze wspólnej pracy, bądź z obu powodów naraz.Do tej trzeciej kategorii należała zmarła 3 stycznia Baśka Bogdan, po mężu Bastek.
Nasz rocznik studiów bibliotekoznawczych (1966-1970) nie był liczny, było nas nieco ponad czterdzieścioro, gdyż zdarzało nam się "gubić" pojedyncze osoby i doganiać te, którzy powtarzały rok (a czasem i te "gubić"). Znaliśmy się więc wszyscy i mniej lub bardziej przyjaźnili. Dużą grupą chadzaliśmy na bardzo popularne wtedy rajdy piesze - jesienny "Rajd Pieczonego Ziemniaka" i wiosenny :Rajd Marzanny". M.in. wraz z Baśką stanowiliśmy na nich zwartą grupę, w której uczestniczył nasz kolega z germanistyki, który był księdzem i jego starszy kolega z Warszawy. Zabawne były wieczorne gry w brydża, kiedy księża wtrącali łacińskie zwroty przy licytacji lub kładąc najwyższą kartę i biorąc lewę mawiali "A masz, grzeszniku!". Zaś brewiarz czytali z przerwami, gdy wykładali karty. W niedzielę mieli obowiązek odprawić mszę, więc odwiedzaliśmy po drodze kościoły, w których proboszczowie stwarzali taką możliwość, a ja z kolegą służyliśmy do mszy, wsłuchując się w głośnym szeptem wypowiadane "zadzwoń", "podaj kielich" itd.