środa, 28 grudnia 2022

Jarosław Kurski - historia rodu

 Od dawna interesują mnie relacje naszego narodu z Ukraińcami, Niemcami i Żydami. Nie godzę się na tkwiący głęboko wśród moich rodaków antysemityzmem, nie mającym żadnego racjonalnego uzasadnienia. Za bzdurne uważam twierdzenia o podłożu religijnym (że niby Żydzi są winni ukrzyżowania Chrystusa) oraz negatywne cechy przypisywane narodowi żydowskiemu jak chytrość, skłonność do oszustw czy wyzyskiwania innych narodów. W ogóle nie uznają jakichkolwiek teorii o zbiorowej osobowości narodów, jakkolwiek absurdalnie by to brzmiało. Jeśli w narodach zachodzi jakieś podobieństwo zachowań, to jest ono wynikiem zaszłości historycznych, poziomu życia, religii lub położenia geograficznego i życia w określonej strefie klimatycznej. Jako Polacy wciąż jesteśmy ofiarami nacjonalistycznej lub, jak kto chce, polskocentrycznej nacjonalistycznej edukacji lub w ogóle jej niedostatku, co daje efekt w postaci podatności na teorie spiskowe i niezdolności do przyswajania sobie elementarnej wiedzy naukowej.
Piszę o tym, żeby uzasadnić sięgnięcie po niedawno wydaną książkę wieloletniego zastępcy redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" Jarosława Kurskiego zatytułowaną Dziady i dybuki (Agora, 2022).  Otóż kilkanaście lat temu przez przypadek dowiedział się on o głęboko skrywanej przed synami przez matkę, sędzię gdańską, o jej żydowskich korzeniach. Miała powody, żeby tak długo jak się da skrywać tę tajemnicę. Dzięki niej spokojnie skończyła studia prawnicze i przez lata pracowała jako sędzia w kraju pozornie internacjonalistycznym, ale z którego po wojnie Żydzi uciekali gdzie mogli, nawet do Niemiec. Wprawdzie już jej pradziad, bogaty przemysłowiec nie poprzestał na asymilacji, lecz zmienił nazwisko z Bernstein na Niemirowski. Co i tak wielu z jego trzynaściorga dzieci i wnuków nie uchroniło przed pójściem do gett, a w końcu śmierci w niemieckich obozach zagłady. 


Wziąwszy pod uwagę liczne potomstwo protoplasty rodu, z którego  wywodzi się matka i chcąc poświęcić więcej uwagi przynajmniej tym, którzy wyraźniej zaznaczyli się w polskiej nauce, gospodarce, kulturze czy polityce, autor podjął się tytanicznej roboty. W jej efekcie oraz niewątpliwego talentu narratorskiego powstała pasjonująca historia. Choć przyznaję, że po przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stronic (z blisko pięciuset) zacząłem gubić się w rodzinnych koligacjach. Na  szczęście trochę dzięki własnym wysiłkom, a trochę staraniom krewnych mógł załączyć drzewa genealogiczne rodu Bernsteinów (Niemirowskich) i rodzin skoligaconych, w tym także swego ojca. I dalej już czytałem z zakładką na tych genealogiach.
A tych zasłużonych krewnych było wieku: plantatorzy, profesorowie uniwersytetów (głównie Jana Kazimierza we Lwowie, a potem różnych uczelni w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu i oczywiście w Gdańsku), ale też w Oxfordzie i w Moskwie, artyści (wybitna pianistka Anna Landau), architekci i inżynierowie.
Najwięcej uwagi autor poświęcił swemu ciotecznemu dziadkowi Ludwikowi Niemirowskiemu (1888-1960), który jako osiemnastolatek wyemigrował do Anglii, zmienił imię i nazwisko na Lewis Namier. W 1918 r. jako członek ekipy premiera Wielkiej Brytanii brał udział ww pracach nad ustaleniem granic Polski i był głównym przeciwnikiem przedstawiciela Polski Romana Dmowskiego.
Potem rozpoczął błyskotliwą karierę akademicką jako historyk Anglii. Uzyskał kilka doktoratów honorowych i został uszlachcony przez królową Elżbietę II.
Wbrew woli ojca obstawał przy swoim żydostwie, stał się czołową postacią w ruchu syjonistycznym. W efekcie ojciec go wydziedziczył, a rodzina dała mu do zrozumienia, że nie powinien przyjeżdżać na pogrzeb ojca.
Wiele miejsca poświęcił swojej babce Teodorze (siostrze Lewisa Namiera), która zakupiła majątek we wsi Koszyłowce  w województwie tarnopolskim. Tam urodziła się matka autora i niemal do końca życia regularnie odwiedzała rodzinne strony, choć dwór został rozgrabiony ledwo właściciele wygnani przez sowieckich sołdatów zniknęli na za zakrętem drogi. Ale został rodzinny grób, pielęgnowany przez mieszkańców.
Wieś sąsiadowała z Jazłowcem. Walczącym w okolicy ułanom polskim przeciw armii ukraińskiej miała pomóc Matka Boska Jazłowiecka.  w 1938 r. odbyła się tam uroczysta koronacja jej figury. Babka Teodora miała brać udział w przygotowaniach, a mała Anna wraz z ojcem brała udział w uroczystości.
No i z sentymentem pisze autor o swoim dzieciństwie i młodości w Gdańsku, którą dzielił między naukę a aktywność społeczną, najpierw w harcerstwie, a potem już w opozycji demokratycznej. Ciepło wspomina ojca, z którym łączyła go serdeczna więź. O swoim bracie wspomina tylko marginalnie.
Książka zawiera mnóstwo fotografii ze zbiorów rodzinnych, które dodatkowo urealniają opowieść.
PS.
Powoli spisuję własną biografię. Z myślą o dzieciach i  wnukach, gdyż pisząc o rodzicach, zrozumiałem, że za mało wiem o ich życiu, bo albo nieuważnie ich słuchałem gdy snuli opowieści, albo za mało zadawałem pytań. Dałem do przeczytania żonie pierwszych kilkanaście stron o moim dzieciństwie.  Twierdzi, że ma kłopoty ze zrozumieniem, kto jest kto. Więc chyba sporządzę jakiś skorowidz osób z objaśnieniami o osobach nie powiązanych rodzinnie i może domaluję jakieś drzewko. Niewysokie, bo nawet dziadków nie mogłem poznać osobiście





piątek, 16 grudnia 2022

Antysemityzm szlachty niemieckiej od Lutra do III Rzeszy

 Jakieś trzy lata temu korzystając z podpowiedzi pewnego znajomego wybrałem się na herbatę po hebrajsku na krakowskim Kazimierzu. Całe ściany wnętrza przesłaniały regały wypełnione książkami. Zająłem miejsce przy stoliku i sięgnąłem na   wyglądającą na jeszcze nową książkę Baron, Żydzi i naziści : podróż w głąb dziejów pewnego rodu (Świat Książki, 2015) Jutty Ditfurth. Sprawdziłem w Wikipedii na smartfonie, czy autorka ma coś wspólnego z wielce poczytnym ponad 40 lat temu autorem m.in. Dzieci wszechświata, Duch nie spadł z nieba i innych książek Holmara von Ditfurtha. Okazało się, że córka.
Zdążyłem przeczytać kilkanaście stron, zapisałem sobie tytuł i po powrocie do Wrocławia próbowałem sobie książkę kupić. Była niedostępna. I kiedy już straciłem nadzieję i właściwie o niej zapomniałem, w lokalnej filii Biblioteki Miejskiej natrafiłem na ten tom wśród zwrotów. Już kilkadziesiąt lat, jeszcze jako licealista, nabrałem nawyku zaglądania na półkę ze zwrotami, zakładając, że inni czytelnicy mogą sięgać po książki warte uwagi.
Książka  jest osadzoną na rozległym czasowo tle biografią pradziadka autorki, przedstawiciela starego rodu arystokratycznego Boerriesa von Muenchhausena (1874-1945), właściciela zamku w Windischleube  w Turyngii, który na początku XX w. zyskał sławę jako autor zręcznych wierszowanych ballad, których wydał kilka zbiorów, a niektóre ilustrował zaprzyjaźniony z nim mający żydowskie pochodzenie artysta grafik.
Będąc czułym na nasilający ruch wśród przeważającej większości ziemiaństwa niemieckiego rasizm i wręcz jadowity antysemityzm oraz ekskluzywizm w rodzinach szlacheckich do kilku pokoleń wstecz nie ma miejsca ani dla kogokolwiek innej "rasy", ani z mieszczaństwa lub chłopstwa), nieomal z dnia na dzień zaprzestał twórczości literackiej i zajął się publicystyką społeczno-polityczną, wyraźnie nacechowaną antysemityzmem. A gdy zaczął nabierać znaczenia Hitler ze swoją partią, stał się wręcz ideologiem nazizmu. Wpadł nawet na dość kłopotliwy w realizacji pomysł pozbawienia Żydów nazwisk niemieckich, co ostatecznie skończyło się wysłaniem do obozów wszystkich Żydów o nazwisku Koerner, obowiązkiem dawania chłopcom żydowskim drugiego imienia Izaak, dziewczynkom Sara, potem noszenia naszytej na rękawie gwiazdy, a w końcu wymordowaniem 6 milionów europejskich Żydów.


Zaś sam von Muenchhausen już przed 1933 r. stał się dobrym znajomym głównych figur NSDAP, kadził im bezwstydnie, pisząc pochwalne teksty, gromadząc darowane zdjęcia i korzytając z okazji jeszcze w okresie wojny zarabiał, krocie jeżdżąc po Niemczech i zdobytych ziemiach z wieczorami autorskimi i biorąc honoraria za wielotysięczne edycje swoich  ballad, które odpowiednio przeredagował lub wręcz wycofał.
Tomiki wciskano żołnierzom i oficerom, a kompozytorów nakłaniano do pisania do nich muzyki. Podobno powstało w ten sposób ponad  600 pieśni! Był łasy na zaszczyty, więc nagradzano do medalami, dyplomami i tytułami. Uznano go niemal za wieszcza narodowego.
Pod koniec wojny, gdy kląska stawała się nieuchronna, znów przedstawiał się jako szeregowy literat, odmówił pisania odezw mających podtrzymać morale żołnierzy i ludności, a w marcu 1945 r. popełnił samobójstwo.
To tylko wybrane wątki z tej biografii piewcy i organizatora dyskryminacji, a w końcu zagłady Żydów. Autorka sięga też w przeszłość, kiedy antysemityzm dyktowały względy religijne. Jadowitość antysemickich pism Marcina Lutra lub Johannesa Goethego, nie wspominając już wypowiedzi przedstawicieli "rycerstwa" (Freiherr) odmawiających Żydom człowieczeństwa wzbudza dreszcze niepokoju.
W końcowej części książki autorka przywołuje ustalenia historyków, które też budzą przerażenie. Tylko w samym tylko kraju połabskim z losowej próby 312 rodzin szlacheckich, w tym rodów książęcych, do NSDAP należało blisko 3600 osób, w tym blisko tysiąc jeszcze przed 1933 r.  A część arystokratów powstrzymywał się przed tym nie chcąc dopuścić, żeby członkowie partii, którzy nie należeli do szlachty, pętały im się po pałacach i zamkach. Przywoływany tu niemiecki historyk Stephan Malinowski wyraził przypuszczenie, że to ziemiaństwo niemieckie usłało w dużej mierze drogę Hitlera do władzy i dopuszczenia się niewyobrażalnych zbrodni.
Autorka z żalem konstatuje, że dziś w Niemczech wybiela się rolę szlachty w tworzeniu zbrodniczego systemu, przywołując m.in. przykład pułkownika von Stauffenberga, który zanim porwał się w 1944 r. na życie Hitlera pisał w 1940 r. entuzjastyczne listy z podbitej Polski ro rodziny, przyrównując jej mieszkańców do zwierząt, które będzie można wykorzystać do pracy dla Niemców. Z historii miejscowości usuwa się niewygodne fakty, żeby nie psuć ich wizerunku i móc świętować np. rocznice otrzymania przez nie praw miejskich.
Książka jest bardzo rzetelna. Opatrzona jest ponad 800 przypisami, setkami wyliczonych źródeł archiwalnych i setkami pozycji bibliograficznych.
Dobrze, że w końcu trafiłem na tę książkę i mogłem ją doczytać do końca. I że mogę się podzielić z tymi, którzy - jeszcze - śledzą mego bloga

Okładka książki Baron, Żydzi i naziści Jutta Ditfurth



czwartek, 15 grudnia 2022

Zamęt

Po przeczytaniu powieści Plac Senacki 6.00 p.m. polubiłem pisarstwo Vincenta V. Severskiego i gatunek literatury, który on uprawia. Toteż od synów dostałem dwie inne powieści tego autora. Jedną właśnie, za tytułowaną Zamęt (Czarna Owca, 2018), przeczytałem z rosnącym zaciekawieniem. Słowo "zamęt" ma tu niejedno znaczenie. Ale jedno jest najbardziej ewidentne. Oto talibowie napadli na luksusowy hotel w Pakistanie, zastrzelili kilkadziesiąt osób, a czterech cudzoziemców, w tym obywatela Polski, uprowadzili i oczywiście pokazali ich w telewizji.
Okazuje się, że Polak jest wysłanym tam oficerem kontrwywiadu. Polskie służby powinny więc z jednej strony nie dopuścić, żeby porywacze nie dowiedzieli się kogo mają, bo groziłoby mu to torturami i wymuszeniem podania posiadanej wiedzy i misji, którą miał wykonać, a z drugiej uczynić wszystko, żeby doprowadzić do uwolnienia kolegi i nie za wiele podać do publicznej wiadomości, żeby nie spowodować zbędnej histerii.
Jednak zaczynają tu grać indywidualne interesy i ambicje kierownictwa służb i odpowiedzialnych za służby członków rządu. Owszem, powołano komisję z szefem służb wywiadu na czele, ale determinacja w dążeniu do wykonania zadania nie wydaje się oczywista jednemu z wysokich oficerów, który na własną rękę montuje zespół i podejmuje działania. I jednocześnie szuka w kierownictwie tego, kto miesza szyki w dochodzeniu. I ze strony na stronę lista tych, których bierze pod uwagę, się skraca. Aż w końcu zostają na niej dwa nazwiska.
Czytelnik poznaje też mechanizmy niebezpiecznych gier służb, które z jednej strony muszą poszukiwać informatorów w kraju i za granicą, a z drugiej uniknąć błędów, które grożą śmiercią agentów i utratą szans na uratowanie zakładnika. No i wraz z agentami "podróżuje" po górach Pakistanu, po Moskwie, Grecji i Kapsztadzie, które autor tak opisuje, jakby tam był i dobrze poznał co jest wielce prawdopodobne, wszak  sam przez lata był agentem, a nie tylko dokładnie czytał mapy i plany miast. A jeden z podróży zdaje się odkrywać to, co dziwnie w moim odbiorze zbiega się z tym, o czym ostatnio głośno się mówi z związku z podejrzeniami wobec byłego ministra obrony w rządzie PiS.
Mam w zapasie jeszcze jedną książkę tego autora, ale tymczasem czytam dwie inne publikacje innych autorów. Ale o tym niebawem


 

niedziela, 27 listopada 2022

Bilet w jedną stronę, który okazał się wygranym losem na loterii

Kiedy czyta się biografie, autobiografie lub, jak w tym w przypadku, wywiady rzeki z Polakami, którzy za nie takie pochodzenie, jakie władzom komunistycznym się podobało, musieli emigrować z Polski w 1968 i 1969 roku, widać jak na dłoni, ile straciła polska kultura, nauka, literatura czy ekonomia. Pisałem już tu o wygnańcach, którzy zyskali międzynarodowe uznanie w wymienionych sferach działalności: m.in. Zygmuncie Baumanie czy Włodku Goldkornie.
Tuż po ukazaniu się wywiadu-rzeki z Lejbem Fogelmanem czytałem wzmiankę o tej książce. Z informacji o niej wynikało, że to wyjątkowo barwna postać o niesłychanym darze narracji i pewnych skłonnościach do koloryzowania.
Ale w natłoku wielu innych wartych lektury nowości ta w końcu mi umknęła. Ale znalazłem ją wśród zwrotów w lokalnej bibliotece publicznej. I przeczytałem w jeden dzień.
Lej Fogelman musiał emigrować jako student wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego w 1969 r. Urodził się w Legnicy, ale zapobiegliwa matka w trosce o przyszłość syna przeniosła się do stolicy, gdzie Lejb mógł skończyć dobre liceum (im. Lelewela) i podjąć studia na najlepszej polskiej uczelni. Wyjechał do Stanów sam. Matka jednak go odwiedzała i jak to żydowska matka stale się zamartwiała. Dzięki pomocy znajomego dostał pracę w nowojorskiej  Bibliotece Publicznej, co już było czymś wyjątkowym, bo to bardzo prominentne miejsce. Przedstawiwszy jako student prawa z miejsca dostał prestiżowy etat asystenta naukowego. Szybko okazało się, że polska szkoła prawnicza to jednak dalece nie to, co amerykańska, a do tego jego kwalifikacje językowe okazały się nader mierne. Dostał się jednak do kolegium stanowego, gdzie po ukończeniu dostał stypendium Fulbrighta na badania w Moskwie. Okazało się, że rewersy na poszukiwanie publikacje i rękopisy wracały puste, gdyż - jak zapewniano - takich materiałów biblioteka nie posiada. Ale w jednej z posiadanych przez siebie książek znalazł przypis do publikacji znajdującej się właśnie w "Leninowce". Okazało się, że jednak była. Uznał, że skoro będzie miał dostęp tylko do publikacji już znanych z literatury, to szkoda jego czasu. Zaczął więc podróże turystyczne. W ZSRR mógł odwiedzić tylko Leningrad, ale zaryzykował i dopisał sobie w wizie także Niżnyj Nowgorod, którego zabytki nosiły tylko ślady dawnej świetności. Ze Szwecji, skąd wreszcie mógł spokojnie telefonować, bo nie czuł za plecami anioła stróża, czyli bezpieczniaka. Mógł też wysłać testy na wydział prawa na Uniwersytet Harvarda. Gdyby nie jego wysoka ocena z pewnością nic by ze studiów nie wyszło. Dostał więc stypendium pozwalające nie tylko na studia, ale i na miejsce a akademiku. Okazało się, że studia to głównie dyskusja z profesorami nad różnymi prawniczymi kazusami. Skończył studia i natychmiast zajął się doktoratem. Po jego ukończeniu promotor, poznawszy jego temperament i rozległość zainteresowań, odradził mu pozostanie na uczelni. Sam przyznał, że gdyby nie posłuchał tej rady, byłby dziś szanowanym profesorem, autorem rozprawy "Chów bydła i nierogacizny w okręgu riazańskim w w latach 1906-1914". Co spotkało jego kolegę.


Sam zaś, mając rekomendacje swoich profesorów. dostał pracę w renomowanej firmie prawniczej. Reprezentując ją wygrywał procesy cywilne lud z sukcesem doprowadzał do ugody między stronami. Niejednokrotnie przychodziło mu stawać w szranki z reprezentującymi przeciwne strony jego wykładowcami z Harvardu.
Kiedy w Polsce rozpoczęła się transformacja ustrojowa pośpieszył ze swoją wiedzą i doświadczeniem, doprowadzając m.in. do prywatyzacji, fuzji lub przejęć banków i tworząc tym sposobem nowy system bankowości w Polsce. Z Wikipedii wiem, że zyskał w ten sposób renomę w skali europejskiej.
Z wywiadu, znakomicie ze znawstwem i kulturą przeprowadzonym przez Michała Komara, wynika, że Fogelman poznał osobiście setki wielkich tego świata ze świata kultury i polityki, nie wyłączając np. Jeana Paula Belmondo, Władimira Wysockiego i jego żony Mariny Vlady lub cesarza Hajle Selassie.
Pominąłem tu pewne pikantne szczegóły. Kto po książkę, uzupełnioną licznymi fotografiami, sięgnie, nie pożałuje.
Od mojej znajomej Facebookowej, p. Sylwii Frołow dowiedziałem się, że szykuje się dalszy ciąg wywiadu.

[OUTLET] Warto żyć. Rozmawia Michał Komar

sobota, 12 listopada 2022

Jerzy Połomski (1933-2022)

Nie pamiętam od czego zaczęła się moja znajomość ze sztuką piosenkarską Jerzego Polomskiego. W czasach, gdy zacząłem słuchać radia, w właściwie jeszcze kołchoźnika, chętnie słuchałem polskich piosenek, bo poza nimi właściwie nadawano tylko, a i to rzadko, radzieckie. Potem się okazało, że niektóre były jednak francuskie lub włoskie, ale z polskimi tekstami. W tzw. krajach socjalistycznych niespecjalnie bowiem przejmowano się prawami autorskimi , licencjami na wykonania, tantiemami (trzeba by płacić tzw. dewizami, czyli walutami wymiennymi). Klasycznym przykładem był słynny przebój lat pięćdziesiątych "Kaczuszka i mak", wykonywany przez Mieczysława Wojnickiego, który "przywiózł ją z podróży do Włochy, a był w swoim czasie  wziętym śpiewakiem operetkowym i mógł podróżować po Europie, i sam napisał polski tekst. A w radio podawano tylko tytuł i wykonawców piosenek. Słuchałem popularnych w owym czasie koncertów życzeń, koncertów cieszących się renomą orkiestr radiowych - Edwarda Czernego, Stefana Rachonia czy Jerzego Miliana wraz ze związanymi z nimi piosenkarzami i - zwłaszcza -piosenkarkami: Marią Koterbską, Ireną Santor, Sławą Przybylską, Reną Rolską, Nataszą Zylską, Katarzyną Bovery, Januszem Gniadkowskim, Tadeuszem Woźniakowskim, Jerzym Michotkiem i właśnie Jerzym Polomskim. Występowali oni też w popularnych programach radiowych jak "Podwieczorek przy mikrofonie", "Zgaduj Zgadula" czy "Program z dywanikiem". W sobotnie wieczory słuchało się też audycji "Z melodią i piosenką po kraju". Podróżowano po małych miasteczkach i wsiach, które charakteryzowały się takimi sukcesami jak aktywnie działająca Ochotnicza Straż Pożarna, Spółdzielnia Produkcyjna, zbudowanie domu kultury lub zelektryzowanie wsi.
Były też cotygodniowe programy, podczas których emitowano nowe piosenki, a radiosłuchacze mogli pocztą głosować na piosenkę miesiąca, w a styczniu spośród tych piosenek  głosowano na piosenkę roku. Pamiętam, że tą drogą piosenką roku 1961 r. ogłoszono "Dla ciebie miły" w wykonaniu zaczynającą wówczas karierę Violetty Villas.
Zdaje się, że jeśli chodzi o Jerzego Połomskiego, to na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych emitowane były piosenki przejęte z repertuaru innych wykonawców: Janusza Gniadkowskiego ("Za kilka lat gdy się spotkamy"), Andrzeja Boguckiego ("A mnie jest szkoda lata") i innych. Ale pamiętam też audycję radiową, w której nauczano na pamięć tekstów piosenek i śpiewanie ilustrowano wykonaniem piosenkarzy, z których repertuaru one pochodziły. Tam sposobem nauczyłem się tekstu piosenki cenionego kiedyś poety Andrzeja Bianusza do piosenki "Jak to dziewczyna", jego z pierwszych przebojów Jerzego Połomskiego. Potem już przyszła piosenka "Woziwoda", "Arlekin" (polski tekst piosenki z repertuaru bułgarskiego piosenkarza Emila Dimitrowa) i wiele innych. W początkach kariery zaśpiewał też piosenki ze zgrabnymi, lirycznymi  tekstami do wiodącego motywu z "Jeziora łabędziego" Piotra Czajkowskiego oraz do motywu z trzeciej części drugiego koncertu fortepianowego Sergiusz Rachmaninowa. W pewnym sensie odczarował w moich uszach muzykę klasyczną, bo pokazał, że jest ona nie tylko dla wtajemniczonych melomanów, ale i "dla ludzi". Dziś gdy sam stałem się takim melomanem, słuchając wykonań obu tych utworów, gdzieś z tyłu głowy słyszę głos Pokomskiego. 


Pamiętam też wywiad piosenkarza w popularnym programie "Tele-echo" prowadzonym przez Irenę Dziedzic. Zdziwił mnie, że młody człowiek miał już bardzo wysokie czoło, zwiastujące rychłe wyłysienie. Byłem oczarowany wysoką kulturą języka, nienaganną dykcją i skromnością.
Nie wiedziałem wtedy, że był absolwentem szkoły aktorskiej, a prowadząca program wręcz tresowała swoich gości przed nagraniem. Był dość często zapraszany do wywiadów, bo i bez tresowania był sobą - pogodnym, serdecznym, kulturalnym starszym panem.
Drugie zdziwienie nastąpiło, gdy w dwa  czy trzy lata później zobaczyłem na estradzie opolskiej, występującego tam regularnie chyba przez wierć wieku, na Festiwalu Piosenki Polskiej Połomskiego z bujną fryzurą. Powszechnie mówiło się, że kazał sobie wszczepić owłosienie. Okazało się jednak, że po prostu używał peruki. Zawsze elegancko ubrany,  acz bez żadnej ekstrawagancji, zgodnie z panującą modą. Czyli gdy była moda  na rozszerzane u dołu nogawki, czyli tzw. dzwony, to były dzwony, jak szerokie klapy u marynarki, to były szerokie, jak wydłużone kołnierzyki u koszuli, to też taką wdziewał. Był niewysoki, więc pomagał sobie grubszymi podeszwami, jak kiedyś Humphrey Bogart. I niemal co roku przywoził jakiś nowy przebój, który potem śpiewała cała Polska. A że wyróżniał się kulturą wykonania, znakomitą interpretacją tekstu i muzyki, muzykę pisali dla niego wybitni kompozytorzy, a słowa znakomici poeci lub tekściarze.
Lata temu przeczytałem wspomnienia Ludwika Sempolińskiego, znakomitego aktora i piosenkarza (Droga połowa życia, Warszawa 1985), który nie krył dumy ze swego wychowanka w ówczesnej Wyższej Szkole Teatralnej, uważał go za swego pupila i wróżył mu wielką karierę estradową. On też uprzedził go, że nazwisko Pająk nie ułatwi mu kariery. I zasugerował nazwisko Połomski.
Gdyby będąc w pełni swej kariery był mieszkańcem wolnego kraju, pewnie zrobiłby karierę międzynarodową. A mógł najwyżej liczyć na wyjazdy zagraniczne z grupami artystów i śpiewać głównie do Polonii. Zresztą, tuż przed stanem wojennym wyjechał do Stanów, a gdy stan został ogłoszony, pozostał za granicą. Ale wrócił po niespełna dwóch latach, gdy tylko stan został odwołany.

Nagrał mnóstwo płyt. Nie tylko z ze znanymi własnymi przebojami, bo między nimi znajdowały się też takie,  które nie uzyskały rozgłosu. Nagrał też płyty z przebojami przedwojennymi, a w wolnej Polsce oczywiście też z kolędami.
Mam płyty ze złotymi przebojami Jerzego Połomskiego i co jakiś czas je sobie przesłuchuję. Jedną wożę w samochodzie, żeby posłuchać na dłuższych trasach. Ale nie autostradach, bo pęd auta zagłusza muzykę i słowa.
Z wielką estradą rozstał się jeszcze w latach  dziewięćdziesiątych, ale występował jeszcze okazjonalnie. W jednym z wywiadów wyznał, że dorabiał do emerytury występując na  estradach miejscowości uzdrowiskowych. Ostatnio było o nim głośniej, gdy przeniósł się do Domu Zasłużonych Artystów, ale mimo dobrej opieki nie czuł się tam tak dobrze, jak w domu, gdzie mieszkał sam. Między wierszami autorzy doniesień zdawali się zapowiadać, że Jego życie dobiega końca.
Zmarł 14 listopada.

Jerzy Połomski - Oficjalna Strona Piosenkarza - Dyskografia : Dyskografia


piątek, 11 listopada 2022

Historia ludzkości według Y.N. Harariego

 Dużo czasu zabrało mi doczytanie do końca książki, która została pożyczona, na szczęście z nieokreślonym terminem zwrotu. Nie pierwsza to zresztą przeczytana przeze mnie książka izraelskiego myśliciela Yuvala Noaha Harariego. Wielu zarzuca mu zbyt pospieszne stawianie tez, ja też to po jednej z poprzednich lektur to zrobiłem. Ale czytam następne i jeśli napisze jeszcze coś, a jest relatywnie młody (ur. 1946) i płodny, pewnie też sięgnę. Z co najmniej dwóch powodów: bo ma olbrzymią erudycję, z którą dzieli się z czytelnikami, a przede wszystkim dlatego, że każe spojrzeć na wiele rzeczy i zjawisk z szerszej perspektywy i dzięki temu lepiej je zrozumieć. Tak też rozumiem sens uprawiania filozofii. I dla porządku istotne zjawiska i procesy przekonująco definiuje. Nie ukrywa, że nie nadaje tym definicjom znaczenia uniwersalnego, zaznaczając to słowami "nazywam to". Ale objaśnia też, jak rozumie lub jak rozumieć należy zjawiska i procesy, które już mają swoje ugruntowane definicje, np. ideologie, , kapitalizm czy rewolucja naukowa.
Sapiens (Wydawnictwo Literackie, 2019) to zresztą wznowienie książki, która pięć lat wcześniej ukazała się pod tytułem Od zwierząt do bogów. Ten poprzedni tytuł, który teraz pełni rolę podtytułu, był chyba bardziej trafny, ukazywał bowiem historię człowieka od jego zarania, gdy był jednym  z ssaków aż do czasów, gdy w pewnym sensie przejął rolę bogów, dzięki zdobyczom nauki i technologii "uzdrawiając" ludzi, pozwalając mu wznieść się w powietrze, mnożąc produkty żywnościowe itd. Oryginalny tytuł jest jeszcze prostszy i oczywisty: A brief history of humankind , czyli "Krótka historia rodzaju ludzkiego".


Niepodobna streszczać tu liczącą ponad 500 stron formatu B5 książkę. Mamy tu jakby szybko przewijającą się taśmę filmową pokazującą przechodzenie jednej epoki historii ludzkości w drugą: od epoki łowów i zbieraczy (ludzi żywiących się i odzianych w to, co zbiorą z roślinności i upolują), przez rewolucję agrarną, co wiązało się z udomowieniem zwierząt i uprawą roślin (co było faktycznie udomowieniem człowieka, bo musiał zapewnić bezpieczeństwo  posiadanego majątku), aż do rewolucji naukowej, kiedy człowiek uświadomił sobie, że wielu rzeczy nie wie, ale może się tego dowiedzieć za pomocą metod i urządzeń.
Autor pisze o tym, ile dobrego przyniosła rewolucja agrarna, ale i wiele złego. Każda z tych epok przyniosła wiele dobrego, np. wynalazek pisma, prawa, handlu, najpierw wymiennego, a potem za pomocą pieniądza, druku, budownictwo, a z drugiej strony złego: niewolnictwo, wojny, najpierw o przestrzeń i ręce do pracy, potem o panowanie religii, a także eksploatację  zasobów ziemi aż do granic zagrażających gatunkowi ludzkiemu.  To oczywiście mały ułamek tego, co autor zawarł w swoim dziele i opisał ich naturę.
Psycholog (także psycholog społeczny), etnolog, historyk sztuki, techniki i specjaliści innych dziedzin z pewnością wiele tych faktów znają i być może zarzuciliby autorowi pewne powierzchowności i uproszczenia, ale z drugiej strony każdy bada to, czym sam się naukowo zajmuje. Wartością tej książki jest zespolenie wiedzy w celu uchwycenia rozwoju cywilizacji ludziej we wszystkich jej wymiarach.
I pomóc odpowiedzieć na pytanie, jak to jest, że praczłowiek powstał w Afryce lub/i Azji, a został "odkryty" na jakimś poziomie cywilizacji w Amerykach, Australii czy Nowej Zelandii. Albo dlaczego odkrywcami byli Europejczycy, a nie Afrykańczycy czy stojący na poziomie cywilizacyjnym Azjaci, a nie np. mieszkańcy Ameryk, ludy Oceanii czy Australii.
Autor podaje też fakty, które mogą nas zdziwić, np. że w noc św. Bartłomieja (1572) zginęło więcej ludzi, szacuje się, że do ok. 400 do 500 osób, niż z powodów religijnych zginęło w całym okresie Cesarstwa Rzymskiego. Bo religie politeistyczne miały bogów o różnych specjalnościach, nie byli zaborczy i nie mieli swoich  ziemskich następców. Mieli pomniki i świątynie.
Niejednego zdziwi, że krowy wypasane na preriach obu Ameryk zostały tam zawiezione i rozmnożyły się dzięki "odkrywcom", a potem grabieżcom. Albo że Indianie na koniach to też efekt "eksportu" tych zwierząt  na odkryte kontynenty.
Przyznaję, że  czytając tę książkę kilka razy westchnąłem i pojawiła się w głowie myśl "O ileż mniej bzdur opowiadaliby dzisiejsi rządzący politycy i hierarchowie Kościoła, gdyby znali książkę Hahariego!".

 

Mój kolega Staszek

Jeszcze tydzień temu niczego nie przeczuwając, choć  wiekowy był, wysłałem Mu życzenia urodzinowe. A dwa dni potem otrzymałem wiadomość ze Szczecina, że Staszek Krzywicki otrzymał około setki życzeń, ale zmarł 31 maja w wieku 89 lat.
Poznałem Go w maju 1981 r. podczas Krajowego Zjazdu Delegatów Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich. Obaj kandydowaliśmy do funkcji przewodniczącego Zarządu Głównego. Choć jakby w innych fazach wyborów. 
Jako interesujący się bibliotekarstwem wiedziałem, że był dyrektorem Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Szczecinie. Na miejscu dowiedziałem się, że istnieje Zespół Bibliotekarzy Partyjnych przy Wydziale Kultury KC PZPR i Staszek jest jego przewodniczącym. Ta jego funkcja akurat wiosną 1981 r. zresztą Mu nie pomogła. Okazało się zresztą, że były takie zespoły pisarzy, wydawców, artystów teatrów i innych dziedzin sztuki.
Z racji pełnionych funkcji spotykaliśmy się przez osiem lat regularnie mniej więcej co kwartał, jak nie na posiedzenia Zarządu Głównego SBP, którego Staszek był członkiem, to w Komitecie Centralnym partii, gdzie byłem na posiedzenia Zespołu zapraszany. Ale to były oficjałki, podczas których raczej nie była czasu na luźne rozmowy.
Niedługo potem, może rok, a więc w trakcie trwającego jeszcze stanu wojennego, z racji funkcji miałem okazję wzięcia udziału w konferencji, takiej ni to naukowej, ni organizacyjnej. I tam dopiero okazało się, że Staszek  jest KIMŚ, zwłaszcza w skali lokalnej. Na konferencji obecni byli funkcjonariusze państwowi i partyjni wyższego szczebla niż na zjeździe SBP. Oczywiście gościli też miejscowi notable. Podczas trzech dni mieliśmy zapewniony objazd autokarem po bibliotekach odległych o kilkadziesiąt kilometrów od Szczecina. Oczywiście poznaliśmy też Bibliotekę Wojewódzką. Dzięki zabiegom jej Dyrektora zgromadzono tu  znaczną część rękopiśmiennej spuścizny zamieszkałego bodaj w 1949 r. Konstantego I. Gałczyńskiego, ale też Witkacego oraz pisarzy związanych z Pomorzem Zachodnim, łącznie z ich księgozbiorami. W efekcie każdy, kto naukowo zajmował się twórczością tych pisarzy nie mógł nie skorzystać z gościnności tej biblioteki. Opowiedział, w jaki sposób zapewniał bibliotece spuścizny żyjących szczecińskich pisarzy, np. żyjącego jeszcze wtedy małżeństwa Joanny i Jana Kulmów. Prosił po prostu o deklarację przekazania całości lub części  zbiorów bibliotece. W pamiętniku krakowskiego uczonego literaturoznawcy Henryka Markiewicza przeczytałem, że zapisał całość swych liczących ponad 60 000 zbiorów Książnicy Pomorskiej, jak z czasem (w 1994 r.) została nazwana ta biblioteka. Za życia zbiory znajdowały się we wszystkich zakamarkach, łącznie z piwnicą mieszkania uczonego, a on z tytułu przechowywania depozytu pobierał coś w rodzaju renty.


A Staszek z sukcesem rozwijał bibliotekę i budował jej pozycję. Oprócz kwartalnego biuletynu uruchomił w 2001 r. serię "Monumenta Pomeranium". Biblioteka pod jego kierunkiem publikowała też katalogi swoich cymeliów, a miała cenne kolekcje starodruków, grafiki i malarstwa, muzykaliów, a także rzadkość w skali krajowej - zbiory buddystyczne. Rosnące szybko zbiory, dziś liczące ok. 1,5 mln. jednostek, wymagały ciągłego poszerzania przestrzeni, a w 1999 r. Książnica otrzymała nowy gmach, który jakby pomieścił dotychczasowy, z zachowaniem jej fasady. Jak Staszek podkreślał z dumą, w otwarciu uczestniczył ówczesny prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski.
Wielkie uznanie uzyskał uruchamiając wypożyczalnię obrazów. Użytkownik biblioteki mógł na kilka miesięcy wypożyczyć do domu oryginalny obraz w ramie.  Nie pamiętam, ale wynosiła opłata, z pewnością symboliczna. Oczywiście krok po kroku znaleźli się naśladowcy w całym kraju.
Podnosił też rangę biblioteki nadając jej najpierw nazwę Książnicy  Zachodniopomorskiej, a w 1994 r. już oficjalnie Książnicy Pomorskiej, przysparzając jej zadań, ale i prestiżu.
Potem jeszcze kilkakrotnie byłem gościem Staszka i kierowanej przezeń Książnicy, już to z odczytami, już w roli uczestnika konferencji lub seminariów. Raz nawet kwaterowałem w filii zamiejscowej w Buku niedaleko Golczewa, gdzie zgromadzone były właśnie zbiory buddystyczne. Pamiętam, że będąc kilka dni w Szczecinie zwiedziliśmy ze Staszkiem kilka eleganckich lokali gastronomicznych.
Któregoś wieczoru ni stąd ni zowąd Staszek zniknął. Pomyślałem, że poszedł do toalety, ale po pół godzinie zacząłem zwiedzać miejsca, w których razem byliśmy, bo może coś zgubił i szuka, a w końcu wróciłem do hotelu. A rano Staszek jakby nigdy nic o 8.00 pojawił się w pracy. Wyjaśnił, że bał się, że wypije o kieliszek za dużo. Przy okazji wyjaśnił mi swoją regułę. Jak się rano budzisz w piżamie, znaczy, że było jak należy. Jak w ubraniu, ale bez butów, to znaczy, że przekroczyło się miarę. A jak rano budzisz się w ubraniu i butach i niekonicznie w domu, należy sobie przypomnieć, gdzie skończyło się biesiadowanie i na wszelki wypadek długo się w tym miejscu nie pokazywać. W ogóle był znakomitym biesiadnikiem, rozmownym i z ogromnym poczuciem humoru. Co prawda lubił się też wtedy przechwalać... Miał czym, jako dyrektor postępach w rozwoju biblioteki, jako emeryt sukcesami dzieci i wnuków oraz domem z przyległościami w Warpnie, gdzie jako tzw. weteran pracy osiadł.
Staszek utrzymywał też kontakty zagraniczne, dzięki którym wzbogacał zbiory, ale też do Książnicy ściągali użytkownicy z Niemiec, wszak Książnica powstała na bazie zbiorów poniemieckich znajdujących się w Szczecinie i na Pomorzu Zachodnim. Z tego tytułu raz czy dwa spotkaliśmy się w małym miasteczku nad Mozelą, gdzie wydawnictwo Lange & Springer organizowało doroczne spotkania z przedstawicielami współpracowników.
Od około pięciu lat spotykaliśmy się na Facebooku. Nie za często, ale powiadamialiśmy się co u nas słychać, a Facebook przypominał nam o urodzinach Kolegi. Osobiście widzieliśmy się podczas obchodów 100-lecia SBP. Był jak zwykle wyprostowany, poruszał się dziarsko. Ale to było 5 lat temu



poniedziałek, 24 października 2022

Powieść tegorocznej noblistki Annie Ernaux

 Usłyszawszy nazwisko tegorocznej noblistki szybko zajrzałem, do Wikipedii, żeby zobaczyć, czy jest coś z jej twórczości po polsku. Okazało się, że oprócz wydanej blisko trzydzieści lat temu mikropowieści Miejsca w marcu tego roku niezawodne Wydawnictwo Czarne opublikowało powieść Lata. Nie udało mi się zdobyć resztek z zapasu, ale już tydzień później w księgarni bez żadnych zabiegów typu "proszę zamówić - sprowadzimy" dostałem powieść w pobliskiej księgarni.
Początek nie zachęcał, bo na pierwszych kilkunastu stronach znajdują się zapiski jak mniej więcej moich koleżanek z pierwszych klas podstawówek, no może troszkę zdradzające jakieś ambicje intelektualne. Czyli jakieś wypisy z gazet, jakieś zdania lub aforyzmy z wieści i poezji.
Ale kiedy już przez to przebrnąłem, będąc bliski dania sobie  spokój z dalszą lekturą, zaczęła się LITERATURA. Na początek opis ząbkowanych zdjęć rodzinnych, najpierw z 1940 r., co już, znając z Wikipedii krótką biografię autorki, kazało sądzić, że to jej pierwsze zdjęcie, potem następne. A dalej już powojenne dzieciństwo dziewczynki w małym prowincjonalnym normandzkim miasteczku, spisywane od początku do końca w trzeciej osobie lub bezosobowo, co być może każe czytać historię życia kobiety (autorka w końcu wprost  przyznaje, że pisze o sobie) jako historię pokolenia. Może nie całego, ale kobiety pochodzącej z rodziny żyjącej z pracy najemnej na francuskiej prowincji. W pewnym sensie jest to historia trochę przypominająca Powrót do Reims Didiera Eribona, o której pisałem jakieś dwa lata temu. Tyle, że jest to historia kobiety, lub raczej kobiet.
Kiedy czyta się książkę ma się wrażenie, że przed oczami przesuwa się w przyspieszonym tempie społeczna historia powojennej Francji: najpierw artykuły pierwszej potrzeby sprzedawane na kartki, potem zniesienie kartek, potem pojawianie się w sklepach artykułów w lepszym gatunku i w większej rozmaitości, wymiana sprzętów domowych na nowocześniejsze, pojawianie się telewizorów, każde mieszkanie może mieć już swój telefon, wymienia się samochody na bardziej wygodne i niezawodne, a w szerszym tle krwawa historia utraty kolonii, a zwłaszcza Algerii, powrót Chales'a de Gaulle'a znów w roli męża opatrzonościowego, który dla wzmocnienia swej władzy ogranicza rolę parlamentu i rządu na rzecz władzy prezydenckiej (od tego czasu datuje się trwający do dziś ustrój V republiki), a potem kolejne rządy z akcentem na kilka kadencji Francois Mitteranda, którego autorka/bohaterka obdarza sympatią, nie kryjąc własnych lewicowych poglądów.
Bohaterka tymczasem pokonuje kolejne szczeble edukacji, nie wiadomo, czy "na bieżąco", czy z perspektywy osoby już dorosłej, krytycznie oceniając wymuszanie na uczniach posłuszeństwa i narzucanie sposobu interpretacji tekstów literackich, których kanon nie zmienia się od dziesiątek lat, studiuje literaturę francuską i w końcu zdaje egzamin na nauczycielkę liceum. I zatrudnia się w tej roli. Z entuzjazmem pisze o swoistej rewolucji młodzieży studenckiej 1968 r., która przeorała świadomość młodych ludzi, a co czyta się jakby odnosiło się do ogółu Francuzów. Ale przyznać trzeba, że wpłynęła ona np. na zmiany w edukacji, dając więcej poczucia wolności wychowankom oraz unowocześniając kanon lektur.
Rewolucja 1968 r. a także postawa francuskich parlamentarzystek i pisarek wpłynęła też na zwiększenie swobody życia seksualnego. W pewnym miejscu autorka pisze, że kościół straciwszy kontrolę nad życiem seksualnym Francuzów, stracił właściwie wszystko.
W pewnych fragmentach powieści  pasuje akurat forma bezosobowa, której autorka używa zamiennie z trzecią osobą liczby pojedynczej. Bo oto osiągnąwszy jako taką stabilizację zawodową, wychodzi "się" za mąż, zostaje matką, przeżywa kolejne fazy macierzyństwa i życia rodzinnego, rozwodzi "się" po nieco ponad dwudziestu latach, ma "się" - młodszego - kochanka, aż w pewnym momencie patrzy "się" w lustro i uświadamia, że nadchodzi starość, ale dokąd się da, nie rezygnuje się z przyjemności życia.
W ogóle autorka nie unika wątków związanych z ludzką fizjologią, także tą, która w literaturze bywa mniej obecna.
Z natury rzeczy w trakcie lektury będąc niewiele młodszy od autorki, ale urodzony już po wojnie. porównywałem powojenną historię społeczną Francji i Polski. To, co stało się we Francji w kilka lat po wojnie, Polacy mogli doświadczyć dopiero dwadzieścia lat później, gdy pojawiły się importowane artykuły spożywcze, także słynne Bebiko dla dzieci, Polacy przesiedli się  z wfm-ek i rowerów do "maluchów", a potem i do dużych fiatów, ale i ten okres trwał krótko, bo wnet pojawiły się braki w zaopatrzeniu w artykuły konsumpcyjne i sprzęt domowy. Jako dziecko wiejskie pokonałem kolejne szczeble edukacji i beż żadnych egzaminów zostałem nie tylko nauczycielem licealnym, ale akademickim.



niedziela, 2 października 2022

Bieguni

Czytałem tę książkę przez równy miesiąc - od pierwszego do ostatniego dnia września, przerywając sobie jej lekturę innymi lekturami, np. kolejnymi rozdziałami Sapiens Harariego. Napisałem "książkę", a nie powieść, bo nijak mi się ta opowieść Tokarczuk z powieścią nie kojarzy. W moim odbiorze jest to zbiór dłuższych i krótszych historii, przeplatanych obserwacjami z licznych podróży autorki (?) lub przez nią zasłyszanych.
Dlatego sięgałem po książkę, żeby przeczytać kilka lub kilkanaście takich obserwacji lub jedną z wielu historii, których wątki czasem miały na dalszych stronach swój dalszy ciąg lub raczej czytając je uświadamiałem sobie, że to dalsze ciągi opowieści zdawałoby się już zamkniętych.
Nie jest  to książka, którą czytając uświadamiałbym sobie, że już świta i czas ją odłożyć, żeby trochę pospać. Za to czytelnik uświadamia sobie, że w mniejszym lub większym stopniu jest jednym z milionów takich biegunów, zmuszanych lub powodowanych chęcią podróżowania, ale mniej uważnym, mniej refleksyjnym, mniej zadziwionych tym co widzi, co słyszy, bo bardziej skupiony jest na sobie, celach własnych podróży i nawet gdy nie musi, nie wiedzieć czemu się spieszy. A czasem wiadomo, bo nawet gdy zwiedzamy nowe miejsca, przewodnik wygłasza refren "Idziemy dalej".
Choć nie jest to lektura wciągająca - choć niektóre historie wciągają, jak np. ta o poszukiwaniu przed wiekami skutecznych roztworów do przechowywania wypreparowanych części ludzi lub zwierząt, żeby zapewnić im długi "żywot" w możliwie niezmienionej postaci - czyta się ją nie bez zaciekawienia historiami i wiedzą, która się w życiu nie przyda, nawet do krzyżówek. I z podziwem dla wielkiej erudycji autorki. Odkładając tę książkę uświadomiłem sobie, że powinienem być od tej chwili bardziej uważny nie tylko na to, co widzę i słyszę, ale i na po prostu na otaczających mnie ludzi. Bo więcej dzięki temu zobaczę i zrozumiem lub zechcę zrozumieć.
Mam jednak obawy, że z tym postanowieniem będzie jak z postanowieniami noworocznymi. Bo chyba jednak trzeba mieć do tego dar. A gdybym go miał, to kto wie, czy nie chciałbym tego układać w historie i je spisywać. Choćby tylko do szuflady 

Bieguni


 

niedziela, 14 sierpnia 2022

Czeskie sny (o potędze)

Historia Czech znana jest Polakom właściwie tylko przez pryzmat relacji polsko-czeskich, a więc panowania królów czeskich nad częściami Polski (XIII-XIV w. a w przypadku Śląska aż do 1742 r.), zasiadania królów Polski na tronie czeskim (XV w.), a potem dopiero w XX w., głównie z powodu sporów o Zaolzie i Ziemię Kłodzką.
Tymczasem w XIII i XIV w. królestwo Czech i Moraw okresowo sięgało na południe aż po północne krainy dzisiejszych Włoch, a na północ aż po Łużyce, Brandenburgię i nasze Kujawy. A potem na skutek wojen husyckich, komplikacji związanych z relacjami dynastycznymi, w której nastała dynastia Habsburgów, a wreszcie Wojny Trzydziestoletniej znacznie zmalała populacja ludności czeskiej i morawskiej (mówiących tym samym językiem) w państwie, które stało się wielonarodową potężną monarchią austro-węgierską, w której prawa mniejszości, w tym także czeskiej, zostały znacznie ograniczone.
Nie dziw więc, że mniejszości zaczęły od XIX w. czynić próby wybicia się na niepodległość. Jednak choć Czesi (można dodać, jak to oni) wyrażali podziw dla polskich powstańców, sami poszli inną drogą. Jeden z ich publicystów ujął to w ten sposób, że więcej zyska się dla narodu tworząc słowniki niż bijąc się i ginąc w walkach o niepodległość. Mam  wrażenie, że choć  zdawałoby się, że dobrze znam polską publicystykę polityczną XIX wieku, zwłaszcza emigracyjną, dzięki dopiero co przeczytanej książce czeskiego współczesnego publicysty Pavla Kosatika Czeskie  sny (Książkowe Klimaty, 2014) zyskałem kto wie, czy nie szerszy przegląd czeskich marzeń nie tylko o niepodległości, ale o  dawnej potędze. Zrealizowały się one o tyle, że w 1918 r. Czesi i Słowacy uzyskali wspólne państwo niepodległe, a do tego przyłączono do Czechoslowacji Ruś Zakarpacką, z czym mimo pewnych wysiłków wiązało się więcej kłopotów niż korzyści, zarówno dla mieszkańców tej dość amorficznej kulturowo krainy, jak i dla odrodzonego państwa, w którym narody posługiwały się innymi, choć podobnymi językami i gdzie indziej lokowały swoich nieprzyjaciół. Dla Czechów były nimi państwo pruskie, którego dość liczna populacja znalazła się w końcu w granicach ich państwa, dla Słowaków zaś problemem był ucisk węgierski. Powstanie wspólnego państwa wydawało się zresztą problematyczne, gdyż w wyniku I wojny światowej miały powstać państwa monoetniczne. Jednak mający wielki autorytet wśród Czechów i w świecie Tomas Garrigue Masaryk na konferencjach pokojowych skutecznie przekonywał, że Czesi i Słowacy to jeden naród, ale mówiący dwoma różnymi, ale podobnymi językami. Słowacy zaś mając szansę na uwolnienie się od Węgrów zgodzili się na rolę mniejszych i młodszych braci Czechów. Po II wojnie, gdy granice ustalały wielkie mocarstwa, a w przyznanej Stalinowi strefie wpływów ZSRR w środkowej Europie, Ruś Zakarpacka przypadła Ukrainie, Śląsk Cieszyński został podzielony trak, jak był przed 1938 r., zaś Kotlina Kłodzka przypadła Polsce. Zaś Czesi dokonali wysiedlenia zamieszkałych od wieków Niemców z zachodniej części swego państwa. Sprzyjał temu zresztą powojenny klimat odwetu na Niemcach.


Autor książki napisał też rozdziały o snach o Rosji i ZSRR (osobno), O Rusi Podkarpackiej, o Łużycach i o... koloniach. Bo czeskie sny o potędze nie sprowadziły się tylko do ościennych krajów, ale i o koloniach. Bo jakże, Niemcy, Anglia, Belgia, Francja miały swe kolonie zamorskie, więc i Czechy powinny. Podróżnicy czescy upatrzyli sobie w Afryce część ziem stanowiących kolonie niemieckie i nawet zyskali jakieś, raczej kijem na wodzie pisane obietnice, a także część... Syberii.
Autor pisze o tych wielkomocarstwowych snach, sprowadzających się do publicystyki politycznej niż realnych zamiarów całkiem poważnie, zdając sobie sprawę, że były to tylko mrzonki.
Dla polskiej edycji dopisał też obszerny sen o Polsce, jednak nie o pomysłach o wspólnym państwie, choć  Tomas Masaryk nie krył takiego pomysłu, jednak spory o południową granicę między Czechosłowacją a Polską, zwłaszcza o Śląsk Cieszyński spalił on na panewce.
Książkę znakomicie przetłumaczyła na polski i poprzedziła słowem od tłumacza znawczyni pisarstwa Vaclava Havla Elżbieta Zimna. W ogóle uważam obyczaj wrocławskiego wydawnictwa Książkowe Klimaty prezentowania tłumaczy za wart uznania.

Czeskie sny

czwartek, 4 sierpnia 2022

Muzyka z wojną i holokaustem w tle

 Niezwykle rzadko zdarza mi się przeczytać książkę w jeden dzień, a właściwie w jedną dobę. Bo zacząłem wczoraj przed obiadem, a dziś skończyłem przed przedobiednią kawą. Taki mamy rytuał od kiedy jesteśmy "weteranami pracy", że kawa jest ok. 12.00, chyba że komu coś wypadnie. wtedy pijemy na mieście.
Kiedy w "Angorze" (a może w Newsweeku"?) znalazłem notkę o książce, którą nie mogła mnie nie zainteresować - muzyka i wojna  z holokaustem w tle.
Bohaterką jest autentyczna postać - japońska wybitna skrzypaczka Nejiko Suwo (1920-2012). W momencie, w którym wplątana jest w intrygę jest 23-letnią studentką konserwatorium paryskiego, wysłana tam przez rodziców za namową swej rosyjskiej ciotki, która przed Sowietami znalazła miejsce do życia w Japonii, z postanowieniem, że wróci do kraju po śmierci Stalina. Ambasada Japonii w Berlinie dla podkreślenia sojuszu państw osi z pomocą niemieckiego urzędnika zajmującego się w e Francji grabieżą dzieł sztuki na potrzeby Rzeszy wytypowała młodą, piękną Japonkę, której Joseph Goebbels uroczyście przekaże na własność drogocenne skrzypce Stradivariusa. Dostaje też elegancko wyposażone mieszkanie w centrum Paryża z zaznaczeniem, że po muzyku. Z pewnością przejętym po Francuzie zdemaskowanym jako Żyd. Młoda skrzypaczka zdaje się też domyślać, że została obdarowana instrumentem podejrzanego pochodzenia, ale jej pytania czy to pod pod adresem niemieckiego urzędnika czy pracownika japońskiej ambasady są zbywane. Dostaje się do orkiestry prowadzonej przez niemieckiego wybitnego dyrygenta Knappertbuscha (1888-1965), którą często dyryguje sławny Wilhelm Furtwaegler (1886-1964), znajdujący usprawiedliwienie dla swej aktywności artystycznej tym, że nie graja w krajach podbitych, że nie opuścili ojczyzny lub że muzyka nie ma treści politycznej. Nejiko gra w orkiestrze pierwsze skrzypce i partie solowe i też usprawiedliwia się i przed matką, i ciotką, do których pisze listy, że i ona sama jest artystką i wykonuje swoją misję, a muzyka jest apolityczna. Ale jednak orkiestrze zabrania się grania muzyki pewnych kompozytorów, w tym oczywiście żydowskich.


W tle zaś po klęsce staligradzkiej Niemcy sie cofają, tymczasem w wojnę angażują się Stany, ale ulokowany w Paryżu sztab głównego grabieży dzieł sztuki wszystkiego co cenne.
Autor przytacza fragmenty raportów Sztabu Specjalnego Muzyka, wedle którego w lutym 1943 r. wysłano skrzypce Stardivariusa (najpewniej tego, który dostał się Nejiko Suwa), dwa miesiące później 120 fortepianów, pięć dni później dalszych 75, a tydzień później dalszych ponad 1000, a dalej jeszcze setki sztuk fortepianów i pianin oraz setki wagonów innych instrumentów, partytur.
Po wojnie pracownicy ambasady oraz osoby, które były w zasięgu jej działania, w tym i nasza skrzypaczka ewakuują się do Gastad, gdzie zastają ich Amerykanie. Zostają wywiezieni do Stanów, a stamtąd wreszcie jedni uwolnieni od odpowiedzialności wracają do ojczyzny.
Przy okazji czytelnik dowiaduje się, że Japończycy też stworzyli obozy koncentracyjne dla podbitych ludów, w tym amerykańskich żołnierzy i że mieli tez swoich Mengele'ów, prowadzących co najmniej równie okrutne eksperymenty medyczne i w ramach ekspiacji ich wyniki przekazują Amerykanom. Japończycy też mają swoją Norymbergę. Cesarz Hirohito nie został skazany, ale musiał się zobowiązać do zmiany stylu sprawowania funkcji i działać na rzecz utrzymania jedności społeczeństwa.
Śladem bohaterki podąża narrator powieści, który ma zlecone zadanie dotarcia do niej i uświadomienia, jaką proweniencję mają skrzypce. Nawet udaje mu się do niej dwukrotnie dotrzeć, ale to wszystko.
Mamy tu do czynienia z niespotykaną sytuacją. Bohaterka jest postacią autentyczną, narrator zaś fikcyjną. Jest nieco starszym od Nejiko trębaczem z wyższym wykształceniem muzycznym, pasjonującym się jazzem i mającym okazję grać z najwybitniejszymi amerykańskimi jazzmanami, gdyż w ślad za bohaterką podążył do Stanów, skąd jako "nękający skrzypaczkę został deportowany. Potem to samo spotkało go w Japonii. Ale przy okazji czytelnik dowie się co nie co o jazzie pierwszych powojennych lat.
Mam nadzieję, że zaciekawiłem tym wpisem świetną książką, która być może każe zastanowić się nad tym, jak zachowałby się w sytuacji, a jakiej znalazła się młodziutka adeptka sztuki muzycznej




środa, 20 lipca 2022

Literatura nie dla idiotów

Z twórczością Olgi Tokarczuk zetknąłem się dość późno, bo dopiero na początku 2017 r., kiedym przeczytał Prowadź swój pług przez kości umarłych. Napisałem zresztą o niej na moim blogu http://stefankubow.blogspot.com/2017/02/olga-tokarczuk-ludzie-i-zwierzeta.html. Od tej pory stałem się wiernym czytelnikiem jej książek. Także tych, które napisała wcześniej, ale i tak wszystkich jeszcze nie przeczytałem Jedne bardziej przemówiły mi do wyobraźni, inne mniej, ale w żadnej nie da się nie docenić artyzmu słowa i refleksyjnego sposobu narracji.
Podczas tegorocznego festiwalu Góry Literatury, na który zjechali się cenieni pisarze i eseiści z Polski i Ukrainy, noblistka wypowiedziała zdanie dość oczywiste, że literatura nie jest dla idiotów. Nie zwróciłbym na nie uwagi, albo uznałbym, że jest w tym zdaniu uznanie dla czytających beletrystykę, że nie są głupi.
Ale rozpętała się burza, wzmocniona przez media elektroniczne. Nie dziwi mnie, że w wysokie tony oburzenia uderzyli ci, co nie mają kontaktu z literaturą piękną i jeśli ją znają, to ze szkoły, czasem ze studiów. Uderzyli też ci wszyscy, których wcześniej ubodły krytyczne wypowiedzi pisarki o polskiej historii, w której wybielane  są jej ciemne karty i których ubodło przyznanie jej Literackiej Nagrody Nobla. Wyobrażam sobie, że tak pod dyktando komunistycznej propagandy zmanipulowani ludzie reagowali na Nobla dla Pasternaka, Sacharowa i Sołżenicyna - że to efekt zmowy zachodnich elit. Nasi propagandziści wzbogacili tę frazę głosząc o zachodnich lewackich elitach.Ci ludzie albo w ogóle nie czytają beletrystyki, albo tylko gardzą książkami Olgi Tokarczuk.


Zbulwersowało mnie jednak stanowisko osób aktywnie czytających, piszących o literaturze, niektórych szczycących się stopniami naukowymi.
Oburza ich, że pisarka gardzi nie czytającymi. Argumentacja jest różna:  czytam, że ludzie nie czytają bo pracują, opiekują się dziećmi, mają różne obowiązki domowe, albo że preferują inne dziedziny sztuki i sposoby wzbogacania wiedzy lub po prostu wypoczynku. Nie zauważają, że można jednocześnie wykonywać wiele prac słuchając audiobuków. Ja odkryłem wiele wartościowych tekstów literackich słuchając w radiu powieści w odcinkach, czytanych przez wybitnych aktorów. Niedawno Mariusz Benoit czytał w "Dwójce" znakomitą powieść Sprawa pułkownika Miasojedowa Józefa Mackiewicza, a teraz Jerzy Radziwiłowicz czyta Lewą marsz tegoż wielkiego pisarza. Przygotowuję kolację  i słucham. Pamiętam zresztą badania czytelnictwa sprzed wielu lat, przeprowadzone przez Instytut Książki i Czytelnictwa Biblioteki Narodowej, z których wynikało niezbicie, że czytający książki częściej bywają w kinie czy teatrze lub uprawiają turystykę. To idzie w parze, a nie wzajemnie się wyklucza. Dziś nie podam źródła. 

Krytycy tego jednego zdania jakby nie zdają sobie sprawy, że nie czytający dorośli dają zły przykład swoim dzieciom i wnukom, które trudno będzie przekonać do czytania. I być może pobudzenia wyobraźni, kultury języka, aspiracji kulturalnych i zawodowych. Z każdym rokiem będą one przecież bardziej potrzebne.
Najzabawniej zabrzmiał głos pewnej lewicowej publicystki, która w zdaniu Olgi Tokarczuk doszukała się objawów klasizmu. Jakby idiotyzm lub po prostu nie czytanie książek było znamieniem przynależności do jakiejś klasy czy też warstwy społecznej. Tymczasem mieszkania czy nawet domy bez książek można spotkać zarówno wśród nizin społecznych, jak i wśród elit. Które może jednak wiedzą, że wypada mieć w domu książki, jakiś obraz lub grafikę. Co zresztą było widać podczas pandemii, gdy politycy wypowiadali się przez Skype, WhatsAppa lub inne medium, a tłem był regał lub nawet cała biblioteka książek. Mieli je nawet ci, którzy mieli problem ze skleceniem dwóch zdań bez rażących błędów językowych.
Na  szczęście po dwóch dniach następuje otrzeźwienie. Znani pisarze, autorzy czytanych przeze mnie książek, w mediach społecznościowych przyznają rację naszej noblistce. Literatura nie jest dla wszystkich i nie ma tym zdaniu żadnego przejawu klasizmu.
Czytam książki od dzieciństwa i już będąc nastolatkiem czytywałem pisma społeczno-kulturalne, a zostawszy studentem także miesięczniki i kwartalniki literackie, teatralne i filmowe. Potem miałem już do nich dostęp jako bibliotekarz i bywalec bibliotek. I wielokrotnie spotykałem się ze wyznaniem pisarza (np. Stanisława Dygata, Kazimierza Brandysa czy Leopolda Buczkowskiego), że piszą dla wyrobionych czytelników. Zdaje się, że coś takiego powiedzieli żyjący Wiesław Myśliwski i Eustachy Rylski. I nikt nie poczuł się urażony, nikogo nikt nie brał w obronę przed gardzącymi idiotami pisarzami. Bo jednak, żeby o tym wiedzieć należało wykonać pewien wysiłek - sięgnąć po pismo i przeczytać wywiad czy inną formę wypowiedzi. No i nie było wtedy tak głębokich podziałów politycznych, które sprawiają, że niemal wszystkie wypowiedzi znanych ludzi odbiera się przez pryzmat "za" czy "przeciw".



niedziela, 10 lipca 2022

Wakacyjne lektury 2022

Można rzec, że tzw. weterani pracy mają wakacje przez cały rok. Ale umownie nazywam tak czas lata, zaczynający się z początkiem czerwca i trwający mniej więcej do połowy września.
Zwykle już na początku czerwca i w pierwszej połowie września wyjeżdżamy do miejscowości wypoczynkowych. Wtedy panuje jeszcze łagodniejszy upał i mniejszy ruch wczasowiczów czy turystów, ceny pobytu zaś bywają trochę niższe niż w szczycie sezony letniego. A w środku lata odwiedzamy rodzinę i kochany Kraków.
Jak wspomniałem, na wyjazd do Świnoujścia zabrałem Empuzjon niemal jednym tchem. Zwłaszcza, że przez pierwsze dni pobytu aura była taka sobie. Zabrałem się więc do czytania pamiętnika XVIII-wiecznego szlachcica Teodora Anzelma Dzwonkowskiego, który poszukując przygody i pieniędzy, bo gospodarować majątkiem nie potrafił, wybrał się do Holandii i stamtąd odbył z kilkunastoosobową  załogą podróż statkiem żaglowym do kolonii holenderskich w Oceanii. Zarobił na tyle, że kupił dom w Krakowie. Ale nie dokończyłem, bo trzeba było wyjeżdżać. Może jeszcze do niej wrócę.

Natomiast przed wyjazdem przeczytałem powieść  znanej w Polsce z kilku powieści niemieckiej autorki Charlotte Link Dom sióstr (Sonia Braga, 2022).  Jest to jakby powieść w powieści. Bo oto niemiecka prawniczka, która wraz z mężem postanowiła koniec roku pod koniec XX wieku spędzić we dwoje w domku na północy Anglii, żeby ułożyć sobie na nowo nadszarpnięte więzi małżeńskie. Śnieżyca skazała parę na spędzanie całego czasu we dwoje i radzenie sobie w sytuacji niemal pustej lodówki i chlebaka. W szopie,  gdzie musieli sobie narąbać drew, żeby wobec braku prądu móc się ograć i choćby ugotować herbaty przypadkowo znajduje pamiętnik babki właścicielki domu, która nas czas pobytu gości wyjechała do siostry w Londynie.
Dzięki temu poznaje blisko stuletnie dzieje dwóch prowincjonalnych rodów arystokratycznych. A czytelnik otrzymuje widzianą z perspektywy tych rodzin historię Anglii: walkę o prawa wyborcze kobiet, udział w I i II wojnie, obyczajowość arystokracji i mieszczaństwa.
Autorka znana jest z powieści kryminalnych. I w tej powieści też pojawiają się dramatyczne wątki sensacyjne.
Po powrocie ze Świnoujścia zabrałem się za otrzymana od dzieci powieść szpiegowską, której autorem jest działający głównie za granicą polski agent wywiadu Vincent V. Severski. Akcja powieści Plac Senacki 6 p.m. (Czarna Owca, 2022) toczy się głównie w Helsinkach w 1990 r. Dwaj agencji brytyjskiej agencji M16 spotykają się świeć wieku później, żeby odtworzyć zapamiętane wydarzenia. Otóż w sytuacji sypiącego się państwa sowieckiego agent brytyjski we  współpracy ze służbami fińskimi stara się przeciągnąć na służbę dla Zachodu agenta sowieckiego.
I tu cały smaczek służby wywiadowczej, a zarazem i powieści szpiegowskiej. Agent stwarza pozory przypadkowego zbiegu okoliczności, wdaje się w spotkania i rozmowy z agentem sowieckim, ale nie ma pewności, czy ten agent nie gra tymczasem swojej gry i nie chce zwerbować agenta do służby sowietom.
W tle zaś docierają echa sypiącego się sowieckiego państwa, próba  wstrzymania posunięta aż do użycia wojska uniezależnienia się Litwy, bo wprawdzie niewielkie to państewko, ale w jego ślad mogą pójść większe, co zresztą się stało. Demoralizacja wkrada się więc w szeregi sowieckich agentów,  którzy stają przed dylematem: czy trwać w służbie państwa, w którym nie bardzo wiadomo, co ich czeka, czy zostać "na Zachodzie", nie wiadomo, za jaką cenę i czy nie zostaną  zdekonspirowani i uznani za zdrajców ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Powieść dowodzi wysokich kwalifikacji intelektualnych wywiadowców, którzy muszą mieć  głęboką wiedzę o realiach, być zorientowanymi w bieżących wydarzeniach w świecie oraz być biegłymi psychologami, co pozwoli im czytać między wierszami i w mowie ciała, co chcą im przekazać rozmówcy i co chcą przed nimi zataić.
Muszę przeczytać coś Iana McEvana czy Johna Le Carre, klasyków tego typu literatury. No i chyba sięgnę do wcześniejszych powieści polskiego autora. Starszy syn przeczytał wszystkie jego książki




wtorek, 5 lipca 2022

Ćwierćwiecze Dolnośląskiej Szkoły Wyższej

27 czerwca minęło ćwierć wieku od dnia, kiedy minister edukacji nauki prof. Jerzy J. Wiatr złożył podpis pod decyzją o powołaniu Dolnośląskiej Szkoły Wyższej Edukacji. Tak bowiem wtedy miała nazywać się uczelnia, na skutek czego ciągle trzeba było wyjaśniać, że wyższa jest szkoła, a nie edukacja. Wśród inicjatorów znajdowało się bowiem parę osób przywiązanych do dawnego nazewnictwa uczelni, jak Szkoła Główna Handlowa, Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego czy Szkoła Głowna Warszawska, jak po zamknięciu przez władze carskie uniwersytetu nazwano nowo powstała uczelnię w jej miejsce.
Dowiedziałem się o tym od ówczesnego prezesa Zarządu Dolnośląskiego Towarzystwa Wiedzy Powszechnej dra hab. Roberta Kwaśnicy, która to organizacja wystąpiła w z wnioskiem o utworzeniu uczelni i zagwarantowała finansową stronę jej działalności. Oto gdzieś w środku lata zaprosił mnie do swego gabinetu w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Wrocławskiego, gdzie jeszcze wtedy był wykładowcą i zaproponował mi utworzenie biblioteki nowej uczelni i prowadzenie jej.
Byłem trochę zakłopotany, bo raptem kilka dni wcześniej otrzymałem obietnicę zatrudnienia na stanowisku adiunkta na Uniwersytecie Śląskim. Robert, z którym znaliśmy się już ponad 30 lat, a przez lat kilka mieszkaliśmy przez ścianę w tzw. domu asystenta, pozbawił mnie skrupułów, zapewniając że jemu chodzi o to, żeby biblioteka hulała, jak się wyraził.  Zastrzegłem się jeszcze, że jeśli ja miałbym tworzyć tę bibliotekę, to chciałbym mieć warunki na stworzenie jej na moją miarę. Było nie było, przez dwie kadencje byłem prezesem Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich, a przez pięć lat kierowałem Biblioteką Uniwersytecką. Na co Robert odrzekł, że dobrze się składa, bo on chce stworzyć uczelnię na swoją miarę. Mogłem zapewnić, że dokąd będę pracował w pojedynkę, biblioteka będzie otwarta przez cztery dni w tygodni przez osiem godzin, a zanim zaczną się zajęcia będę codziennie przygotowywał bibliotekę na przyjęcie studentów. I że będę godnie wynagradzany, choć na początek to nie będą wielkie pieniądze.
Pojechaliśmy zaraz potem na miejsce uczelni. Okazało się, że to dwupiętrowy budynek w stylu modernistycznym, stanowiący do niedawna siedzibę dyrekcji PA-FA-WAG-u. Weszliśmy do dwóch pokojów połączonych amfiladowo, w którym miała mieścić się biblioteka. I poprosił, żebym z grubsza z marszu przedstawił koncepcję urządzenia tych wnętrz. W tych warunkach, to nie wydawało się trudne. Uznałem, że jednym pomieszczeniu będzie księgozbiór na regałach wzdłuż ścian, czytelnia na kilka miejsc oraz stanowisko obsługi, aa w drugim większa czytelnia, a księgozbiór wzdłuż ścian, a ponadto dwa specjalne regały z czasopismami. bieżącymi. Współpracowałem wtedy z firmą specjalizującą się w wytwarzaniu i sprzedaży wyposażenia bibliotek, więc koncepcja była prawie gotowa. Nie mogło nie paść pytania, a co z katalogiem. Odpowiedziałem z odrobiną pewności siebie: Umówmy się, że ty się znasz na pedagogice, a ja na bibliotekarstwie. Katalog będzie, ale nie taki w dziesiątkami szafek i setkami szufladek, tylko elektroniczny, który będzie wymagał tylko komputera, na początek wystarczą dwa - jeden do pracy, a drugi do korzystania przez użytkownikiem. I wystarczy do tego drugiego stolik i krzesło. Zdziwił się, ale zapewnił, że komputery będą, a do września budynek będzie okablowany.
Przeszliśmy następnie do dawnego gabinetu dyrektora PA-FA-WAG-u, też działacza TWP, który miał być gabinetem rektora. Tam zostałem poproszony o sporządzenie planu wydatków na pierwszy rok funkcjonowania uczelni oraz opisanie koncepcji biblioteki do przedstawienia jej na pierwszym posiedzeniu senatu. Co do wydatków mam się nie ograniczać, pieniądze będą. 


No i zabrałem się do roboty. Napisałem plan finansowy, z wyliczeniem wydatków na zakup zbiorów, mebli, urządzeń, komputerów, materiałów itd. i wyszło mi chyba 50 tysięcy. Rektor popatrzył i uznał, że za skromny. Za kilka dni przyszedłem z odważniejszym, na 60 tysięcy. Potem jeszcze na 80 tysięcy i w końcu stanęło na stu tysiącach. Widział kto rektora, który korygował plan wydatków w górę? Potem już planowałem odważniej, a kolejni kanclerze albo przystawali na plan, albo korygowali, ale już w dół.
Za to jak usiadłem do spisania koncepcji wyszedł mi plan strategiczny na dziesięć lat! Przepisowy,  z uwzględnieniem okoliczności sprzyjających i zagrożeń oraz sposobami reakcje na nie. Ładnie go oprawiłem i oddałem rektorowi. Było to coś, co miało cechy planu strategicznego. Tyle, że nie był zrobiony przez podmiot zewnętrzny i właściwie nie zawierał rozwiązań na wypadek, gdyby coś szło nie tak. Życie pokazało na szczęście, że wszystko przez cały okres objęty planem szło tak, jak należało zakładać. Od razu zyskałem doświadczenie, obudowane dodatkowo obszerną literaturą i analizą innych planów, przydało się w pracy dydaktycznej.
A na potrzeby senatu musiałem przygotować koncepcję na jedną stronę ze szkicami obu sal.
W planie na pierwszy rok było zaś zakupienie niezbędnych mebli (w części uzyskałem je w drodze darowizny od firmy, z którą współpracowałem, zgromadzenie podstawowego księgozbioru, zakup dwóch komputerów, zakup i wdrożenie systemu komputerowego, niezbędnych materiałów, w tym druków bibliotecznych oraz uruchomienie udostępniania zbiorów.
Ponad tysiąc książek i kilkadziesiąt roczników czasopism pedagogicznych przekazał bibliotece rektor, ponad sto ja, ponad sto podarowały Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, a ponad tysiąc zostało zakupionych, w  tym niezbędne słowniki i encyklopedie. Wikipedia i słowniki internetowe, niezbędne w opracowaniu nabytków były dopiero w zalążku.
Wybrałem popularny w owym czasie system SOWA. Sam właściciel systemu i jego sprzedaży Leszek Masadyński, przywiózł go, zainstalował i wdrożył mnie do jego wykorzystania, czyli wprowadzania i wyszukiwania danych, a po kilku miesiącach także wypożyczania. Do tego czasu w użyciu były karty czytelników i udostępniania materiałów. Z konieczności wprowadzałem do systemu nowości i materiały, które były najczęściej polecane studentom lub związane z pedagogiką oraz jej subdyscyplinami i dyscyplinami pokrewnymi.
A tymczasem rektor zwołał senat, podczas którego poznałem wiele osób oraz spotkałem znane mi już z uniwersytetu, a niektórych także z kompanii wojska, w której byłem żołnierzem podczas I roku studiów a także z okresu mojej aktywności w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej, w którym najpierw byłem prelegentem, a potem działaczem.
Rektor zaprezentował koncepcję uczelni, perspektywy jej rozwoju, głównie w oparciu o nauki o edukacji. Zaznaczył, że uczelnia będzie tworzyć własną bazę materialną i kadrową, co będzie oznaczało powolne stawianie kroków. I dodał, że jeśli ktoś obiecywał sobie, że za rok - dwa stać go będzie na domek w szeregowcu, może już opuścić posiedzenie. Nikt nie wyszedł.
A podczas bodaj trzeciego posiedzenia senatu w przerwie zaprosiłem obecnych na otwarcie biblioteki. W systemie było już kilkaset rekordów książek oraz rekordy chyba wszystkich posiadanych roczników czasopism pedagogicznych. A na stołach przygotowany przez koleżanki z rektoratu poczęstunek.

Dlatego tę datę, 26 marca 1998 r. uważam, że faktyczne oficjalne otwarcie biblioteki. Ale nikt  z obecnych wtedy nie pracuje już w DSW. Może przypomnę o tym we właściwym czasie moim koleżankom obecnie pracującym w bibliotece.
A może ktoś kiedyś zechce dopisać dalszy ciąg tej historii