piątek, 27 maja 2022

Rysiek

Dziś na cmentarzu przy ul. Bardzkiej w dość licznym gronie pożegnaliśmy naszego zasłużonego kolegę po fachu, a w moim przypadku także po prostu kolegę Ryszarda Turkiewicza. Gdyby pożył jeszcze tydzień można by napisać, że przeżył 82 lata.
Nie będę tu opisywał jego drogi zawodowej, gdyż bardzo dobrze to zrobiła dwa lata temu jego przez pewien czas podwładna Urszula Bielecka https://www.wbp.wroc.pl/wbp/index.php/pl/katalogi-przeglad/3241-turkiew-jub.
Poznałem go chyba w 1981 r. na kolejnym Okręgowym Zjeździe Delegatów Stowarzyszenia bibliotekarzy Polskich, gdym nieco wcześniej wrócił w szeregi tej organizacji i na fali entuzjazmu po powstaniu związku zawodowego "Solidarność" wybrany na przewodniczącego. Rysiek zaś, wtedy dyrektor Dzielnicowej Biblioteki Publicznej Wrocław-Fabryczna, został jednym z członków zarządu.  Piszę "chyba", bo nie mam pewności, czym go nie poznał już wcześniej, ale dosyć przelotnie, żeby utkwiło to w mojej pamięci. Byłem bowiem wynajmowany wtedy do rozmaitych szkoleń i odczytów oraz wykładowcą uniwersyteckim. Zapamiętałem Go jako współpracownika w bardzo udanej organizacyjnie i komercyjnie aukcji książek używanych, z których dochód przeznaczony był na konserwację "Panoramy Racławickiej" i stojącej już od kilku lat rotundy, w której dzieło miało być wystawiane.


Przez lata wiedliśmy też spór o potrzebę "rozbicia dzielnicowego" bibliotek publicznych Wrocławia. Poznawszy, trochę z literatury, trochę z autopsji, organizację bibliotek publicznych za granicą, nawet w wielomilionowych metropoliach, uważałem, że naszemu miastu potrzebna jest centralna biblioteka miejska i odpowiednio gęsta sieć filii bibliotecznych. Raczej nie upominałem się o bibliobusy, choć widziałem je i podziwiałem w wielu krajach i opowiadałem o nich z entuzjazmem. Zdawałem sobie bowiem sprawę, że na wrocławskich ulicach trudno byłoby utrzymać porządek na półkach, a i same pojazdy szybko mogły ulec zniszczeniu. Rysiek zaś utrzymywał, że dyrekcje bibliotek dzielnicowych mogły trafniej dobrać księgozbiór stosownie do specyfiki dzielnicy. Problem tkwił jednak w tym, że może z wyjątkiem Starego Miasta, dzielnice były zróżnicowane wewnętrznie - obok rejonów o gęstej zabudowie, istniały w nich okolice rzadziej zabudowane lub wręcz przypominające wsie. Ale jednak najpierw zmniejszono liczę bibliotek dzielnicowych do trzech, a potem, już w latach dziewięćdziesiątych powstała jedna Biblioteka miejska. Natomiast sieć filii stopniowo malała, za to wiele takich niby-filii, zlokalizowanych w mieszkaniach i innych przypadkowych lokalach stopniowo zastępowane były nowoczesnymi bibliotekami - zbudowanymi od ziemi lub w przestronnych lokalach do celów bibliotecznych zaadoptowanych i nowocześnie wyposażonych.
Rysiek, z uwagi na niewątpliwe zasługi oraz rozległe horyzonty, których dowodził w licznych publikacjach na łamach prasy bibliotekarskiej, został wicedyrektorem Biblioteki Miejskiej. Ale nie pozostawał krytyczny wobec nowej struktury organizacji bibliotek. Dotrwał jednak na tym stanowisku do emerytury.
Dużo, mądrze, ciekawie, a czasem delikatną z nutą ironii, pisał. Aktywność pisarska, coraz bardziej wyrobione pióro i talent w kierowaniu ludźmi sprawiły, że dyrektor Biblioteki Wojewódzkiej powierzył mu w 1985 r. kierowanie redakcją kwartalnika "Książka i Czytelnik". To był ewenement, bo praktyka w całym kraju była taka, że podobnymi biuletynami kierowali z urzędu dyrektorzy bibliotek. Sam wtedy publikowałem tu artykuły, głównie o bibliotekarstwie i stowarzyszeniach bibliotekarskich w świecie. W nadziei, że pokazuję dobre, warte zaadoptowania wzory. Przez wiele lat Rysiek był stałym felietonistą w miesięczniku "Poradnik Bibliotekarza" jako Emeryk. Poruszał ważne i mniej ważne sprawy bibliotekarstwa, zawodu i kondycji intelektualnej oraz moralnej bibliotekarzy, stanie czytelnictwa. Martwiło go powolne, ale widoczne, jak sam to nazwał martwienie Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich i jakby wykrakał to, co się obecnie dzieje. Sam to obserwowałem i pisałem o tym, ale uważałem, że akurat mnie nie wypadało użyć tak kategorycznego sformułowania.
Podziwiałem go nie tylko za to, że mądrze pisał, ale że na każdy miesiąc miał temat. Sam pisałem przez dwa lata  felietony i wysiadłem. Tym większy był mój podziw.
Na marginesie wykonywanego zawodu Rysiek miał dwie pasje:  fotografię i poezję. O tej pierwszej wiedziałem od dawna. Fotografował wszystkie nasze biblioteczne zdarzenia - ważniejsze zebrania, zjazdy i kongresy, uroczystości, zwiedzane biblioteki. Zanim nastała era fotografii cyfrowej i internet, rozsyłał je po uprzednim wywołaniu. W związku z tym mam ich trochę. I dużo więcej, gdy można je było wysyłać elektronicznie. Ciekawsze zamieszczał w prowadzonym przez siebie dzienniku internetowym "Robaki".
Drugą pasją była poezja. W 2015 r. przysłał mi tomik "Kobiety NN". Wrażenia z ich lektury zawarłem w moim blogu. Rysiek oczywiście zareagował. Okazało się, że wbrew temu, co napisałem, tworzył i publikował wiersze od dawna, a poza tym niektóre odczytałem całkiem inaczej niż chciałby, żeby były odczytane. Kiedy przysłał mi następny tomik, jak się okazało, ostatni "Gorące chore lato", już ze świadomością ciężkiej choroby, nie ośmieliłem się o nim napisać.
PS.
U drzwi kaplicy cmentarnej słuchałem kazania okolicznościowego. Zupełnie pozbawionego jakichś rysów osobistych. Miałem wrażenie, że ksiądz miał jakiegoś  gotowca, w którym tym razem była mowa o "bracie Ryszardzie", ale mogła z powodzeniem być "siostra Agata" lub "brat Ignacy".
Pomijam już to, że obiecywana perspektywa "wiecznego oglądania Boga" jakoś nie wydaje mi się pociągająca




sobota, 21 maja 2022

Dom 40 Wieszczów

Wśród prezentów urodzinowych (głównie preferowane przeze mnie wina) otrzymałem dwie książki - też z listy preferowanych. Jedną właśnie przeczytałem od deski do deski, z wyjątkiem bibliografii, z której to znaczną cześć już przeczytałem.
Już pisałem, że mój okres praktyki wakacyjnej w Krakowie  w 1969 r. zaowocował rok późniejszym ożenkiem oraz miłością do Krakowa, a wśród ważnych dla mnie obiektów stał się dom różnie nazywany. Ma swoją oficjalną nazwę Dom Literatów, Dom pod Wiecznym Piórem (choć pisało się głównie na maszynie), po prostu Krupnicza 22, a mieszkający tam przez pierwsze trzy powojenne lata Konstanty I. Gałczyński nazwał go żartobliwie Dom 40 Wieszczów. Bo tyle mniej więcej pisarzy (prozaików, poetów, krytyków literackich, dramaturgów) mieszkało, często wraz z rodzinami, w latach czterdziestych.
W domu tym urodził się w 1945 autor książki Dom pod Wiecznym Piórem : leksykon legendarnego Domu Literatów w Krakowie (Iskry, 2022) znany człowiek teatru, najczęściej w roli scenografa i reżysera, Jan Polewka, syn zamieszkałego tam lewicowego publicysty  i też człowieka teatru Adama Polewki, m.in. współtwórcy Teatru Cricot (we Lwowie) oraz wystawianego już po wojnie widowiska Igrce w gród walą. 


Jan Polewka w porządku alfabetycznym i chronologicznym, a także w pewnym sensie i rzeczowym doliczył się w sumie stu ludzi pióra, którzy mieszkali tam do 2006 r., kiedy kamienica przestała pełnić swą funkcję, którą uzyskał dzięki pierwszemu po wojnie prezydentowi miasta Janowi Karolowi Wendemu, późniejszej jednej z czołowych postaci polityki PRL. Ta decyzja sprawiła, że Kraków stał się mekką wybitnych pisarzy, którzy po wojnie, opuściwszy obozy koncentracyjne, zsyłkę na Związku Sowieckiego lub oddziały partyzanckie zostali  bez dachu nad głową. Większość znalazła później inne miasta, część emigrowała, a część po prostu dostała mieszkania "na mieście". Wielu jednak klimat tego domu, możliwość dzielenia się się swoją twórczością zanim trafi do wydawnictw i na łamy czasopism, znikomość obowiązków lokatorskich, tania stołówka, a potem klub, w którym odbywały się spotkania i biesiady literackie odpowiadały na tyle, że pozostało tu aż do śmierci.
Autor  w układzie według okresów w literaturze PRL i późniejszej przedstawił zwięźle sylwetki pisarzy w porządku alfabetycznym z numerami i lokalizacjami mieszkań (pokojów), uzupełniając je o wymienienie utworów napisanych w okresie zamieszkania przy Krupniczej 22 oraz opiniami o nich innych lokatorów kamienicy.
Drugą część wypełniają uwagi dotyczące różnych aspektów  zamieszkiwania w Domu Literatów - warunków, funkcji stołówki i klubu, życia towarzyskiego, biblioteki i prywatnych księgozbiorów, bywalców Domu nie zamieszkujących go, ale ciągnących tu do klubu lub w celach towarzyskich, wybitnych gości, wydawców czy doceniania twórczości lokatorów przez władze lokalne i państwowe. Dom był przez dziesięciolecia siedzibą krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, a potem Związku Pisarzy Polskich i  temu aspektowi, a zwłaszcza okresowi, gdy "królował" tu wieloletni prezes ZLP (do 1976 r.) Stefan Otwinowski, autor poświęca więcej miejsca.
Jak na mój gust autor zbyt wiele kwestii rozpatruje przez pryzmat uwikłań politycznych pisarzy. Co prawda pomiędzy pisarzami istniały podziały polityczne, które nabrały wyrazu po Październiku 1956 r.,  potem przez stan wojenny, a w końcu po zamknięciu okresu PRL. A Stefan Kisielewski, któremu autor poświęcił wiele stron, wręcz wzniecał dyskusje i polemiki, zwłaszcza z apologetami PRL, wśród których wyróżniał się ojciec autora.
W przeciwieństwie do innych książek poświęconych Domowi  Literatów, wspomnień  jego lokatorów, mało tu anegdot. Zapamiętałem jedną, w której autor doczekawszy się wydania tomiku poezji, mniej więcej w tym samym czasie, w którym ukazał się zbiór wierszy Artura M. Swinarskiego spytał go, czy on też jest ze wsi. Na to ten, znany zgryźliwiec i z tego powodu niezbyt lubiany, odpowiedział "Tak, ale z mojej".
Dom tymczasem, wraz z oficynami, podzielony pomiędzy prawdziwych lub domniemanych spadkobierców, sprawia wrażenie zaniedbanego. Nie ma nawet tablicy upamiętniającej zamieszkałych tu pisarzy, nawet bez wymieniania ich nazwisk, bo niepodobna porozumieć się w tej sprawie z w sumie dwudziestoma spadkobiercami.
Jest tylko kawiarnia, niezbyt wytworna, co mogłem osobiście stwierdzić.
Księgarnia - Dom pod wiecznym piórem - zdjęcie 1