piątek, 23 grudnia 2016

Dzieciństwo na PRL-owskiej dolnośląskiej wsi w latach pięćdziesiątych w mojej pamięci

Przez wiele lat po wojnie dzieci rodziły się w domu, a porody odbierały doświadczeńsze w tym względzie kobiety. Działo się tak z powodu braku podstawowej wiedzy medycznej, ale też rachitycznej lub zgoła żadnej komunikacji zbiorowej w  znacznej części wsi, przez które nie przejeżdżała kolej oraz wyłączenia ludności wiejskiej z ubezpieczeń społecznych. Korzystali z niej tylko pracownicy państwowych zakładów pracy. Nawet gdy zmuszono rolników indywidualnych do zrzeszenia się w spółdzielniach produkcyjnych, zwanych popularnie kołchozami, nie uzyskali oni prawa do  bezpłatnej opieki medycznej.
Jak tylko pamiętam przez wieś przejeżdżała "buda" wożąca dość licznych we wsi górników (na ogół posiadających też kilkuhektarowe gospodarstwo i mających status tzw. chłopo-robotników) kopalni miedzi "Konrad" w odległej o kilkanaście kilometrów wsi Iwiny. Gdzieś w połowie lat pięćdziesiątych podobne pojazdy pojawiły się jako transport zbiorowy pod nazwą Państwowa Komunikacja Samochodowa (PKS). Dzięki temu gospodynie wiejskie mogły wozić do pobliskiej Złotoryi drób i nabiał na targ i zrobić zakupy, a młodzież szkół średnich zrezygnować z internatu i codziennie dojeżdżać do miasta, albo nawet dalej, do odległej o ok. 25 km Legnicy, gdzie oprócz liceów ogólnokształcących było Liceum Pedagogiczne oraz technika i szkoły zawodowe. Potem ich absolwenci mogli dzięki PKS-owi podjąć pracę w Złotoryi.

Najpierw był tylko jeden kurs do Złotoryi, kilka minut po szóstej (dzięki czemu można było złapać wczesny pociąg ze Złotoryi do Legnicy) i ok. 15.30 powrotny, niedługo potem dodano drugi kurs, o godzinę późniejszy i o godzinę wcześniej wracający ze Złotoryi. To tym drugim kursem zacząłem od 1962 r. jeździć do złotoryjskiego "ogólniaka" i przed 15.00 być już w domu. Wtedy już jeździły normalne autobusy "Sanos", ale przez kilka lat "budy" zastąpione były pojazdami zwanymi później osinobusami, z osobną kabiną kierowcy i częścią dla pasażerów.
Tłok był w nich straszny, bo chętnych było znacznie więcej niż miejsc. Niemal codziennie odbywała się walka o wejście, a upychano ludzi, ile się tylko dało. Ale i tak nie wszystkim się udawało. Mama zabierała nas czasem do miasta, żeby zaprowadzić nas do fryzjera. Trochę wynudziliśmy się najpierw na targu, na szczęście niedługo, gdyż mama miała stałe klientki, które zakupowały wszystkie zawiezione jajka, masło, śmietanę, a czas żywą kurę. A w zakładzie fryzjerskim ładnie pachniało, było czysto, w kącie stała miska z odwróconą pokrywką z dziurą pośrodku, a nad nią napis "Pluć tylko do spluwaczki". Fryzjer w białym kitlu, zaczesany do tyłu z wybrylantowanymi włosami, ze starannie przystrzyżonym wąsikiem, kładł na poręczach fotela stojącego przed dużym lustrem, sadzał nas na niej i strzygł elektryczną maszynką, bawiąc nas rozmową.
Zaczęliśmy być wożeni, bo strasznie znosiliśmy strzyżenie przez sąsiada. Ten miał zdezelowaną poniemiecką maszynkę, która wyrywała pojedyncze włosy, sprawiając ból. Ale byliśmy chyba wyjątkami, których rodzice wozili do fryzjera do miasta. Nasi koledzy cierpieli męki u pana Króla (tak się nazywał nasz sąsiad) lub byli strzyżeni przez rodziców. Maszynki do włosów były bowiem częstą pozostałością po Niemcach.

Strzyżenie bywało też jedną z form przemocy wobec dzieci. Miałem kolegę, któremu zdarzało się w niedzielę iść do kościoła, a potem już przychodzić do szkoły,  z gołą glacą. Była to dodatkowa kara wymierzana przez niezwykle surowego ojca, oprócz będącego codziennością lania pasem. Ta część garderoby częściej służyła w owych czasach jako narzędzie "wychowania" dziatwy lub ostrzenia brzytwy, niż do podtrzymywania spodni, do czego na ogół używano szelek. A powodów do karania bywała cała rozmaitość: nie wykonanie lub nienależyte wykonanie nakazanych prac w gospodarstwie, opóźnienie w wykonaniu prac, złe zachowanie lub słabe wyniki w nauce szkolnej, późniejszy niż nakazany powrót do domu, zniszczenie elementów odzieży itd. Mam wrażenie, że za mniejszy grzech uważano w stosunku do chłopców palenie papierosów lub picie alkoholu. Może dlatego, że sami rodzice nie świeci przykładem.
My z bratem znów mieliśmy szczęście. Sam pamiętam parę klapsów od ojca za rzucanie grudkami ziemi do dzieci idących do szkoły. Po tych klapsach tata spytał, czy wiem, za co dostałem. A potem wyliczył przypadki, za które mogę otrzymać lanie. I mimo, że zdarzyło się zgrzeszyć, tacie wystarczała moja skrucha. Brat był bardziej hardy i czasem jeszcze parę klapsów zdarzyło mu się dostać. Mama była mniej obliczalna, ale niczego więcej poza ścierką w stosunku do nas nie używała. Częściej używała perswazji słownej i pogróżek. Pamiętam jednak, że zachęcała nauczycieli, żeby w razie potrzeby nie żałowali razów kijkiem lub linijką.
W gminie (zwanej wtedy gromadą) był tzw. ośrodek zdrowia. Początkowo zatrudniony był w nim felczer, a potem, gdzieś od 1950 - 51 roku - lekarz. Ale w związku z tym, że porady były płatne, korzystano z ich pomocy w ostateczności i na ogół za późno, gdy okazywała się konieczna hospitalizacja, też nierzadko spóźniona. Nie dziw więc, że szpitale nazywano umieralniami i bano się ich chyba nie mniej niż więzienia.
Ten brak ubezpieczeń zdrowotnych ludności wiejskiej sprawił, że nie dożył roku mój najmłodszy brat. Lekarz, który uchodził za bezwzględnego zdziercę szybko dorobił się samochodu i kilka razy zajeżdżał na nasze podwórze, ale nie potrafił zaradzić tak uważanym dziś za całkowicie niegroźne pleśniawkom. Dziecko udusiło się.
Ale uczniowie szkół byli objęci ubezpieczeniem zdrowotnym. Na początku roku płaciliśmy 15 zł i mogliśmy być poddawani badaniom profilaktycznym, wykonywanym przez higienistkę i dentystę. W razie stwierdzenia ubytków w uzębieniu początkowo trzeba było jeździć do miasta do dentysty zatrudnionego w szkole, a potem już był dentysta w wiejskim ośrodku zdrowia.

O czasie wolnym i obowiązkach dzieci wiejskich - niebawem

Znalezione obrazy dla zapytania dzieci wieś

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz