wtorek, 24 listopada 2020

"Granatowi" i Żydzi

 Od ponad dwóch miesięcy czytam książkę prof. Jana Grabowskiego
Na posterunku (Wydawnictwo Czarne, 2020), poświęconą udziałowi polskiej policji granatowej w holokauście. I nie doczytałem nawet do połowy. Nie dlatego, że napisana mało ciekawie. Autor jest znakomitym narratorem, czego dowiódł np. w zrelacjonowanej przed laty książce Judenjagd (Znak, 2011).  Wręcz przeciwnie. Ale jest tu tak wiele mowy o ludzkiej podłości, chciwości, przemocy i krwi, że po przeczytaniu kilku - kilkunastu stron ma się dość. 
Przed oczami stoją obrazy oczu wystraszonych dzieci, ich matek i ojców, poganianych przez umundurowanych na granatowo,  a w tle także szarych mundurach mężczyzn, do jakiegoś miejsca, gdzie nie wiadomo, czy będzie czekała śmierć,  czy dalszy ciąg gehenny.
A to nie jest pendant ani dla relaksu, ani tym bardziej snu.
Ale mam nadzieję, że doczytam to tomiszcze (402 s. formatu B5 tylko tekstu i przypisów) do końca.

piątek, 6 listopada 2020

Poniemieckie, czyli do niczego - poniemieckie, a więc dobre

 Mam za sobą lekturę niezwykle wartościowej książki Poniemieckie (Wydawnictwo Czarne, 2019), Karoliny Kuszyk. Autorka porusza mnie wciąż czułe w mojej pamięci struny - pamięci o poniemieckim w moim dzieciństwie. Urodziłem się w poniemieckim domu, jadłem z poniemieckich talerzy, jadłem chleb upieczony w poniemieckim piecu, poniemieckimi sztućcami, siadałem do poniemieckiego stołu i siadałem na poniemieckim krześle, spałem w poniemieckim łóżku, a  w tym samym pokoju stał wielki poniemiecki stół, który jeździł po wsi wypożyczany na wesela, bo po rozłożeniu miał z 5 metrów długości. W niewielkiej  stodole stały wialnia i sieczkarnia z nazwą producenta, z której zapamiętałem tylko nazwę miejscowości "Goldberg", czyli dzisiejsza Złotoryja. Już jako dziecko musiałem kręcić korbą wialni, a gdy trochę podrosłem, także i sieczkarni, która nie miała zabezpieczeń przed ewentualnym ucięciem palców. Młockarnie z tej samej firmy stały w stodołach co większych gospodarstw. Nasza stodoła była na to za mała. Było to w ogóle niewielkie gospodarstwo. Być może jego właściciel nie trudnił się rolnictwem i uprawiał tylko to, co było niezbędne do życia na wsi. 
Pamiętam, że gdy rodzice pożyczyli naczynia i szkła na wesele w sąsiedniej wsi, zwrócono im marne resztki ze słowami "to i tak nie wasze, tylko poniemieckie". Pamiętam też, że jak się stłukła filiżanka lub spodek (nie raz sam byłem sprawcą), mama kwitowała to machnięciem ręki i słowami "to i tak poniemieckie".

W końcu dokąd nie wyjechałem na studia i osiadłem we Wrocławiu w domu została część mebli, w tym biały (niegdyś) kredens, a w nim jeszcze kilka talerzy i sztućców oraz  słoików, butli i butelek, jedna czy dwie lampka do wina i kilka kieliszków z grubego szkła. Choć były już kupione "nasze, polskie" kieliszki z cienkiego szkła. Z tego mam do dziś "uniwersalne" nożyce (bo służą mi od dzieciństwa do wszystkiego, w załączeniu ich zdjęcie) i widelec, a u brata stoi lampka do wina.
O jednych z tych rzeczy pamiętałem, o innych przypomniała mi książka. Jej autorka w poszczególnych rozdziałach opisała powojenne losy domów, sprzętu domowego, mebli, rzeczy (słoików, obrazów, pocztówek), (zakopanych i odkrytych) skarbów oraz cmentarzy.
Rozdział o budynkach pełen jest dramatycznych historii o zasiedlaniu opuszczonych lub oczekujących na opuszczenie mieszkań oraz gospodarstw wiejskich. Osiedleńcy mniej bali się dotychczasowych mieszkańców, świadomych już swego losu, co krasnoarmiejców, niszczących wszystko i wszędzie, nawet w słoikach czy kapeluszach zostawiających kał, polskich administratorów mogących wysiedlić nowych posiadaczy pod byle pretekstem, nowych sąsiadów, którym trafiły się mniej zasobne mieszkania czy gospodarstwa, a wreszcie szabrowników, którzy jeśli w opuszczonych mieszkaniach czy gospodarstwach nie dość się obłowili, napadali na osiedleńców. I grabili tłumacząc "to nie wasze, to poniemieckie". Przez długie miesiące trzeba było czuwać dniem i nocą w obawie przed grabieżą.
A potem już zaczęła się codzienność: jedni pielęgnowali to co zastali, inni pozwolili na powolny upadek budynków, poniemieckie meble zastąpiono "nowoczesnymi" meblościankami, jedni nauczyli się korzystać z weków (dowiedziałem się z książki o genezie słoików, wekowania i o takiej właśnie nazwie, albo o genezie nazwy "cacko"), inni znaleźli dla nich inne przeznaczenie. Jeszcze inni już wiele lat po wojnie zaczęli na nowo je kolekcjonować.
Rozdział o obrazach i obrazkach pozwolił mi przypomnieć, że jako dziecko pod dyktando mamy, a potem już samodzielnie modliłem się słowami "Aniele Boże, stróżu mój..." do wiszącego nad łóżkiem obrazka przedstawiającego anioła o delikatnej twarzyczce z wyciągniętymi rękami nad dwojgiem dzieci idących wąską kładką nad  spienionymi wodami rwącej rzeki. Okazuje się, że w połowie XIX w. pewien niemiecki malarz, nie mający większego wzięcia, namalował taki obrazek  i dostał zamówienia na następne. Niebawem znalazł się drukarz litografii, który zaczął sprzedawać jego kopie, a że zamówienia rosły, znaleźli się naśladowcy. W efekcie aż do połowy XX w. w niemal każdym niemieckim domu musiał wisieć jakiś wariant tej scenki. A w poniemieckich polskich domach tu i ówdzie wiszą do dziś. Widziałem taki dwa czy trzy lata w mojej rodzinnej wsi. Wciąż wiszą też poniemieckie obrazy Jezusa lub Maryi trzymających przed sobą swoje serca.
Historia poniemieckich cmentarzy to historia zacierania śladów niemieckości: niszczenia płyt nagrobnych, przerabiania przez kamieniarzy na nagrobki polskie, szabrowania całych płyt i wywożenia do "centrali". A co się potłukło, służyło jako materiał budowlany lub tłuczeń na drogi. Dopiero pół wieku później zmieniło się do nich nastawienie. Czego nie zniszczono, teraz się odnawia na cmentarzach lub tworzy się "parki" nagrobków w nadających się do tego miejscach. W mojej rodzinnej wsi odnowiono dwa takie grobowce oraz tablice nagrobne na murze okalającym przykościelny cmentarz. Ale zwykłe nagrobki zastąpiono nowymi, zmarłych osiedleńców.
Rozdział "Liegnitz" to z jednej strony historia rodzinna autorki,  z drugiej zaś to powojenne dzieje luksusowej części miasta zajętej po wojnie na kwaterę Armii Radzieckiej z siedzibą dowództwa wojsk sowieckich stacjonujących w Polsce. Był to teren zamknięty dla Polaków, ze swoim szpitalem, szkołami i całą infrastrukturą. Raz do roku jednak odbywały się dni przyjaźni polsko-radzieckiej, które faktycznie były dniami ostentacyjnej wzajemnej nieufności. Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy wycofywano ich z Polski, zamieszkujący mieszkania i wille oficerowie, którzy i tak dopuścili do dewastacji swych siedzib, zabrali ze sobą resztki tego, co ocalało. Nawet kaloryfery i boazerie.
Zresztą sam widziałem w latach siedemdziesiątych wille zamieszkiwane przez sowieckich oficerów na wrocławskim osiedlu Poświętne, z pierzynami zamiast szyb w oknach i zapuszczoną zielenią wokół. Nietrudno więc wyobrazić sobie wnętrza.
Autorka opatrzyła książkę obszerną bibliografią i indeksem miejscowości oraz w oryginalny sposób podziękowała wszystkim, którzy jej w tworzeniu tej książki pomogli. Szkoda, że nie dodała choćby tylko przykładowych fotografii. Ale i bez nich - to piękna książka