sobota, 16 lipca 2016

Biblioteka Uniwersytecka we Wrocławiu i ja. Epizod drugi

Biblioteka Uniwersytecka we Wrocławiu stale przewijała się na mojej bibliotekarskiej drodze. Jako student bibliotekoznawstwa niejako skazany byłem na nią jako użytkownik. Godziny całe przesiadywałem w ówczesnej Czytelni Zbiorów Specjalnych na Piasku,  nazwanej potem Czytelnią Bibliologiczną. Skrypty,  w postaci nędznie wyglądających maszynopisów skopiowanych na powielaczu należały do rzadkości, więc z natury rzeczy źródłem wiedzy były monografie i artykuły w czasopismach. Siadywało się najczęściej w czymś, co nazywano czytelnia studencką, którą stanowił wielki stół z krzesłami wokół oraz regałami z czasopismami. Tam mniej rzucaliśmy się w oczy starszym paniom bibliotekarkom, które wręcz obsesyjnie strzegły ciszy.
Pamiętam, że kiedyś z kolegą usiedliśmy naprzeciwko lady bibliotekarskiej, mieliśmy przed sobą numer chyba "Przeglądu Bibliotecznego". Kolega trafił na artykuł autora o nazwisku "Au" i spontanicznie ołówkiem domalował wykrzyknik. Zareagowałem stłumionym śmiechem, ale wystarczyło to, żebyśmy obaj wylądowali za drzwiami.
Chadzałem też do biblioteki głównej przy Szajnochy. Szanse na pożyczenie jakiegoś potrzebnego podręcznika były zerowe, ale zamawiałem teksty beletrystyczne i czasem udawało się nie znaleźć rewersu w holu wśród załatwionych odmownie. A czas oczekiwania, trwający co najmniej godzinę spędzałem w czytelni czasopism bieżących, bo jak już wielokrotnie wspominałem, od dziecka czytałem prasę, a tu oprócz gazet i czasopism popularnych miałem dostęp do miesięczników literackich, teatralnych i filmowych oraz prasy sportowej.


Biblioteka Uniwersytecka stała się dla mnie też miejscem praktyki wakacyjnej po drugim roku studiów, a więc miałem poznawać tajniki opracowania rzeczowego. Na znak buntu, że znów miałem praktykę we Wrocławiu, a nie w stolicy, Krakowie, Poznaniu czy Szczecinie, zgłosiłem się z trzydniowym spóźnieniem, zarabiając tymczasem w spółdzielni studenckiej jako pomocnik ekipy remontowej.
W Oddziale Opracowania Rzeczowego, gdzie praktykowali też studenci Uniwersytetu Warszawskiego, nie nauczyłem się literalnie niczego. Pracownicy tego działu nie byli nauczeniem nas czegokolwiek zainteresowani. Wiedli wśród siebie jakieś intrygi i to zdawało się głównym ich zajęciem.
I oto trzy lata później trafiłem do tej instytucji jako pracownik. Szczęśliwie nie do biblioteki głównej, lecz do jednej z bibliotek instytutowych. W Instytucie Filologii Słowiańskiej, w którym wykładały ówczesne sławy polskiej slawistyki profesorowie Marian Jakubiec i Zbigniew Barański, jak się wnet okazało ludzie przystępni, przyjaźni wobec młodszych pracowników i studentów. W  tym także wobec nas obojga bibliotekarzy.
Bo było nas dwoje: moja szefowa, pani Wala Kłębicka i ja, na zatrudnienie kogo biblioteka właśnie otrzymała drugi etat. Szerzej napisałem o tym  i o pani Wali blisko pięć lat temu*  na poprzednim moim blogu.
Biblioteka mieściła się na drugim piętrze obszernego gmachu Wydziału Filologicznego. Największe z trzech pomieszczeń stanowiło czytelnię liczącą około 60 miejsc, otoczoną regałami. Za czytelnią znajdowało się zaplecze z mniej poszukiwaną literaturą oraz wydzielony kąt, gdzie mogłem wykorzystywać wolne chwile na pracę naukową. Szefowa uznała bowiem, że mam zadatki na naukowca i powinienem z nich czynić użytek nawet w godzinach pracy. Trzecie pomieszczenie stanowiło zaplecze i miejsce pracy wewnętrznej bibliotekarzy. Na ogół jednak wykonywaliśmy te dyżurując w czytelni, która była też wypożyczalnią.  Było nas bowiem tylko dwoje, a czytelnia otwarta była od poniedziałku do soboty (nie było jeszcze wtedy wolnych sobót) od 8.00 do 20.00. Co prawda, wspomagali nas, dyżurując po 2 - 3 godziny, młodsi pracownicy naukowi.
Instytut i jego biblioteka miały jakby swój mikroklimat, na skutek czego w niewielkim stopniu odczuwało się więź z biblioteką główną. Z wyjątkiem około dwóch tygodni, kiedy wraz z panią Walą włączyliśmy się do opracowywania zbiorów zabezpieczonych, na palcach jednej ręki można policzyć moje pobyty na Szajnochy lub w dyrekcji, rezydującej wtedy w budynku "Na Piasku".  A bywałem tam właściwie w jednej sprawie, wniosku o dopuszczenie mnie do egzaminu na bibliotekarza dyplomowanego. Szefowa uznała, że skoro mam w dorobku publikacje, to powinienem mimo braku wymaganego stażu pracy ubiegać się o przystąpienie do egzaminu i zyskanie tą drogą prawa do zamieszkania w hotelu asystenckim. Niestety, zarówno pani Wala, jak i ówczesny dyrektor Mieczysław Szczerbiński, który zaangażował się w starania, nic nie wskórali.
Do moich obowiązków oprócz obsługi czytelników należało opracowanie nabytków w języku polskim, co oznaczało konieczność transliteracji około 70 % tytułów, nie tylko z rosyjskiego, lecz także ukraińskiego, białoruskiego oraz języków bałkańskich. Nowości w tych językach katalogowało się także  w językach oryginałów do odrębnego katalogu. W tym celu musiałem nauczyć się pisania na maszynie z czcionką rosyjską, a ewentualne inne litery i znaki diakrytyczne dopisywało się długopisem.
Klasyfikacji rzeczowej, dostosowanej do programu i przedmiotów kształcenia dokonywał regularnie ówczesny docent Franciszek Sielicki, specjalista w dziedzinie literatury staroruskiej. Przychodząc do biblioteki wdziewał, podobnie jak ja to czyniłem codziennie, fartuch roboczy, taki jak wtedy nosili np. stolarze, i na karach katalogowych wpisywał ołówkiem nazwy działów.
Pan docent wspólnie z szefową dokonywał też zakupów w księgarni rosyjskiej. Po pewnym czasie zaczął tam zabierać mnie, a w końcu mnie upoważnił do samodzielnych zakupów. Pani Wala zaś szybciej jeszcze upoważniła mnie do zakupów nowości polskojęzycznych.
Miałem w bibliotece dość duży wybór czasopism, polskich, a także rosyjskich i chyba po jednym białoruskim i ukraińskim. Związek Radziecki prowadził bowiem politykę narodowościową polegającą na dyskryminowaniu języków republik nierosyjskich, pozwalając tylko na zachowanie pozorów wolności używania języków narodowych. Urzędowy był tylko rosyjski, zaś języki narodowe stanowiły coś w rodzaju folkloru lokalnego. Czytywałem więc także takie tytuły jak "Litieraturnaja gazieta" "Nowyj mir" oraz nadsyłane chyba z Kanady rosyjsko- i ukraińskojęzyczne czasopisma emigracyjne. Oczywiście jedną z pierwszych moich lektur była oryginalna wersja "Jednego dnia Iwana Denisowicza" Sołżenicyna opublikowany w "Litieraturnoj gazietie".
Profesorowie widząc moje zainteresowanie prasą zaczęli mnie podpytywać, czy nie pisze się coś w kulturze narodów słowiańskich. Postanowiłem więc wyjść im naprzeciw i zaprowadziłem kartotekę artykułów w prasie polskiej. Zyskałem tym dodatkowe uznanie i jak wiem, kartoteka była kontynuowana także po moim odejściu z biblioteki.
Wpadał do niej bowiem mój były wykładowca dr Krzysztof Migoń, który został wicedyrektorem Instytutu Bibliotekoznawstwa oraz sekretarzem rocznika "Studia o Książce". Sam interesując się rosyjskimi postępami w bibliologii nie był w stanie o wszystkich nowościach pisać i zaczął mi zlecać pisanie recenzji do tego pisma, które od pierwszego numeru zyskało wyjątkową wśród specjalistów renomę, co oznaczało drukowanie w nim duży prestiż.
I przy okazji którejś z tych wizyt zaproponował  mi przejście do instytutu na etat asystenta. Nigdy nie brałem takiego rozwoju wydarzeń za możliwy, ale gdy stało się to możliwe, nie mogłem sobie pozwolić na nie skorzystanie. Stanęła bowiem przede mną perspektywa poświęcania masy czasu nie tylko na pisanie recenzji, lecz także na siedzenie po bibliotekach i archiwach, żeby samemu prowadzić badania, pisać artykuły i książki. I jaki przy tym awans zawodowy! No i - kto wie, czy w danym momencie nie było to najważniejsze - pojawiła się perspektywa przenosin z liczącej nieco ponad 5 m kw. klitki w akademiku, gdzie byliśmy przez uniwersytecką administrację ledwo tolerowani, do zamieszkania w hotelu asystenckim.
Więc z jednej strony radość, a z drugiej nutka żalu, gdyż wśród slawistów panowała znakomita atmosfera i czułem się równoprawnym członkiem tej społeczności. Dość, że ten rok pracy bardzo dobrze wspominam i uważam go za ważny etap w mojej formacji zawodowej.
\
 W latach 1971-72 ten gmach był szary i trzeba było trochę wyobraźni, żeby dostrzec jego urodę. Niestety, wnętrza biblioteki nie znalazłem. Znalazłem tylko współczesną fotografię znajdującej się piętro niżej biblioteki Instytutu Filologii Polskiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz