czwartek, 13 kwietnia 2023

Życie wewnętrzne wrocławskiej kamienicy

W ocalałej z wojny kamienicy gdzieś w okolicach zbiegu ul. Sudeckiej i Sztabowej mieszka kilka rodzin oraz samotnych osób. W jednym mieszkaniu na pierwszym piętrze mieszka mieszane małżeństwo - ona Niemka, której nie wysiedlono, gdyż była wykwalifikowaną pielęgniarką w pobliskim szpitalu, on przybysz z Kielecczyzny, dla którego wszystko w miejskim mieszkaniu było nieznanym luksusem. Mieszka z nimi nastoletnia córka i o kilka lat młodszy syn. I to on opowiada całą historię. A przy okazji zasłyszane nieznane lub znane tylko z pierwotnego znaczenia słowa budują jego świat pojęć. Na najwyższym piętrze mieszkają dwie inne samotne Niemki. Jedna czeka na swego chłopaka, który jako żołnierz SS zaginął na wojnie, ale wierzy, że się odnajdzie, a druga była  zakonnica.
Choć można wnosić z treści, że historia kamienicy zaczyna się gdzieś w połowie lat pięćdziesiątych, przez dom przewala się całe powojnie. Oczywiście w skali lokalnej. Pani domu pielęgnuje wszystko, co pozostawili niemieccy lokatorzy, bo - nie wiadomo, czy wie wierzy, czy ma nadzieje, czy obawy - że mogą oni wrócić. Meble i urządzenia oczywiście wykorzystują, ale bibliotekę z dziełami przodka lokatorów, wybitnego niemieckiego epika Gustava Freytaga, mundury oficerskie ostatniego lokatora, sterty czasopism powoli wędrują do piwnicy. Poniemieckie encyklopedie z rysunkami anatomii człowieka (też takie mieliśmy w naszym poniemieckim domu na wsi) oraz chętna do pokazywania piersi chłopcom z kamienicy i z sąsiednich kamienic niedorozwinięta intelektualnie córka sąsiadów, są drogą do wtajemniczenia chłopca w sprawy seksu.


Przeżywają więc dokwaterowanie. Rodzina zawróciła z drogi nad morze, a w mieszkaniu już buduje się ściana z cegieł przez pół największego pokoju, za którą zamieszka pracownik PAFAWAG-u z żoną i ładną  dziewczynką, w której zadurza się bohater powieści. W 1968 r. okazuje się, że ojciec dziewczynki choć miał polskie nazwisko i zmienił na inne, żeby w razie pytania o poprzednie mógł podać polskie, jest Żydem, traci stanowisko i decyduje się na emigrację do Izraela. Kamienicę nachodzą ubecy. Ojciec najpierw się stawia, ale potem skuszony obietnicą przydziału na dużego fiata wstępuje do partii i awansuje na dyrektora. Ale z braku kwalifikacji traci stanowisko i jest wysyłany "na inny odcinek", gdzie też się nie sprawdza. W tzw. międzyczasie kamienicę odwiedza zaginiony oficer i wdaje się z innymi lokatorami w szemrane interesy, przyjeżdżają potomkowie przedwojennego lokatora mieszkania i nie kryją satysfakcji, że zastają pamiątki po rodzicach. Niemców przyciąga historia rzekomego ukrycia akurat w tej kamienicy kielicha Marcina Lutra, takiej namiastki świętego Graala. Przy okazji autor wspomina bywającego we Wrocławiu podróżującego ze Złotoryi do swego mistrza Marcina Lutra do Wiitembergi wybitnego reformatora religijnego Walentina Trotzendorfa, który podobno miał ten kielich w rękach i z nim podróżował.  W kamienicy przeżywane są następnie trudności  w zaspokajaniu podstawowych potrzeb, głównie żywnościowych, narodziny "Solidarności", stan wojenny i wybory 1989 r. A po nich dawni ubecy szukają kandydatów do pracy w nowych służbach państwowych.
Autor książki, Piotr Adamczyk, jest wrocławskim dziennikarzem i wygląda na to, że dorastał razem z bohaterem powieści. Jeśli zgoła w jakimś stopniu, zapewne wzbogaconym o opowieści rówieśników, bohater nie stanowi jego alter ego.
Ale późniejsze zdarzenia relacjonowane są bardziej pobieżnie, bo i bohatera mniej pociągają drobne szczegóły, które zaprzątały wcześniej jego dziecięcą uwagę. Sami wiemy, co było dla nas ważne, gdyśmy byli mali.
Powieść przypomina takie nizane na sznureczek koraliki, którymi są ważne z perspektywy dziecka zdarzenia, które w istocie są drobnymi epizodami, ale nadającymi koloryt życia w kilkupiętrowej kamienicy. Jedne przepadają w toku innych epizodów, ale inne wiążą się jakoś w całość i puentują cała historię.
Zajmująca lektura!


środa, 12 kwietnia 2023

"Przekrój" i jego twórca Marian Eile

 "Przekrój" czytałem od późnego dzieciństwa. Był dostępny w naszej - wtedy Gromadzkiej - Bibliotece Publicznej, w której bywałem przynajmniej raz w tygodniu. Zaczynałem od ostatniej strony, na której był nowy wiersz Ludwika Jerzego Kerna, na ogół dowcipnie ujmujący aktualne problemy i zjawiska, ale z dala od polityki, zabawne lapsusy z gazet i czasopism, aforyzmy oraz króciutkie historyjki obrazkowe  z profesorem Fllutkiem Zbigniewa Lengrena lub graficzki podpisującej się Ha-Ga Hanna Gosławska-Lipińska) oraz aforyzmy, często przypisywane psu będącemu pupilem redaktora naczelnego.
A dopiero potem zabierałem się do lektury artykułów, wywiadów reportaży czy felietonów. Jako licealista już sobie "Przekrój" czasem kupowałem, bo nie zawsze był czas, żeby pójść do biblioteki.  Już jako uczeń podstawówki pilnie czytałem rubrykę "Demokratyczny savoir-vivre" podpisywany "Jan Kamyczek", za którym to kryptonimem kryła się wieloletnie redaktorka, także jako zastępczyni naczelnego, Janina Ipohorska. Miałem jakieś aspiracje, a poza tym chciałem w najbliższym otoczeniu imponować kulturą bycia. Porady zebrane w książce zatytułowane tak jak tytuł rubryki oczywiście sobie kupiłem. Wiedziałem więc jak się witać (bez tzw. cmok-nonsensu), przedstawiać, zachowywać się w różnych sytuacjach, randki nie wyłączając.  Jako student szybko podjąłem się roli kolportera czasopism w akademiku. Uniwersytet na potrzeby domów studenckich kupował stały zestaw tygodników i miesięczników. A po studiach trafiłem do biblioteki, która "Przekrój abonowała. I niezmiennie byłem jego czytelnikiem. Zmienił się tymczasem (dwa razy) redaktor naczelny, ale linia redakcyjna została zachowana, jak też i zespół redakcyjny oraz autorzy, z którymi w części redaktor Eile znał się już przed wojną. Czytałem pismo dokąd się ukazywało, choć czasem już to nie było to. Przestałem dopiero gdy zaczął ukazywać się jako kwartalnik. Kupiłem pierwsze dwa czy trzy numery, ale stał się nieforemny, grupy grzbiet sprawiał, że pismo samo się zamykało, co wraz z  drobną czcionką utrudniało lekturę.
A piszę o moim życiu z "Przekrojem", gdyż właśnie trafiłem na książkę Tomasza Potraja "Przekrój" Mariana Eilego (WAM, 2019), przedstawiającą biografię Mariana Eilego-Kwaśniewskiego To drugie, to nazwisko żony, które w czasie wojny służyło mu jako pierwsze, gdyż musiał ukrywać swoje żydowskie korzenie. Obiecał żonie, po wojnie inspicjentce w Starym Teatrze, że nigdy się z nią nie rozwiedzie. Nie rozwiódł się wprawdzie, ale wiązał się z różnymi kobietami, najdłużej z Janiną Ipohorską, z które spędzał wakacje, bywał w teatrach i kinie.
Eile miał doświadczenie w pracy redakcyjnej, gdyż już przed wojną najpierw współpracował, a potem był członkiem redakcji "Wiadomości Literackich, dzięki czemu poznał styl pracy Mieczysława Grydzewskiego i trochę na nim się wzorował.
"Przekrój" według zamysłu Eilego miał być pismem dla inteligencji, w jakimś stopniu nawiązującym do "Wiadomości Literackich" oraz ilustrowanych magazynów ukazujących się na Zachodzie. Ale całkowicie apolitycznym, bo jako opozycyjne nie miało szansy na ukazywanie się, a afirmujące nowy ustrój byłoby przez środowiska kulturalne i aspirujące do kultury sekowane. Ale od czasu do czasu musiał jednak świadczyć serwituty władzy, jak np. po śmierci Stalina, i godzić się na ingerencje cenzury. Lub tak redagować pismo, żeby ingerencji było możliwie najmniej, czyli stosować autocenzurę
Udało mu się pozyskać znakomitych autorów, m.on. Gałczyńskiego, Kydryńskiego, Waldorffa, Mrożka, Koźniewskiego. Pismo poświęcało też wiele uwagi modzie, o której pisała Barbara Hoff, sam zaś rektor bywający często za granicą, głównie w Paryżu, pisał o tym,  "co się nosi" w stolicy światowej mody. Zatrudniał też wybitnych plastyków, m.in. właśnie Lengrena, Daniela Mroza, Adama Macedońskiego czy znanego jeszcze sprzed wojny Jerzego Zarubę. Sam zresztą mimo braku wykształcenia artystycznego, parał się grafiką, malarstwem i scenografią teatralną i miał w tym zakresie wyrafinowany gust.
Dzięki temu pismo miało w najlepszych latach nakłady bliskie milionowi egzemplarzy.
W 1969 r., gdy trwała w Polsce antysemicka heca, Eile wyjechał do Paryża, co jakiś czas zgłaszając się do konsulatu z wnioskiem o przedłużenie ważności paszportu. Zdalnie zrezygnował ze stanowiska naczelnego, co dało asumpt do pogłosek, że postanowił emigrować. Ale po mniej więcej roku wrócił. I właściwie od razu znalazł się na marginesie. I  sam miał poczucie, że życie mu się nie udało. Miasto zapewniło mu mieszkanie, gdzie miał też pracownię malarską, wiązał się z młodszymi kobietami, którym imponował erudycją, talentem artystycznym i wcześniejszą sławą. Malował i nawet miał wystawy swoich prac, opracowywał scenografię do widowisk teatralnych (wybitna reżyserka Roma Pruchnicka z ulgą przyjęła wiadomość, że już więcej scenografią nie będzie się zajmował) i słabł. Zmarł w 1984 r. w wieku niespełna 75 lat.
W Krakowie jeden ze skwerów nosi jego imię.
Czytając miałem wrażenie, że autor musiał nie znać realiów PRL-u, zwłaszcza tego, w jego szczytowym okresie. W rezultacie narracja czasem sprawia wrażenie prezentystycznej, czyli zbyt łatwo ferowane są oceny postawy Eilego i całego zespołu redakcyjnego, który chciał dać publiczności o pewnych aspiracjach intelektualnych trochę głębszego oddechu, ale za  cenę pewnych koncesji wobec rządzących. Inaczej niż ukazujący się też w Krakowie "Tygodnik Powszechny", który zresztą także musiał godzić się z realiami, a gdy zdarzyło mu się ostrzej "bryknąć" karany był oddaniem w ręce zdeklarowanych ugodowców, często zaś ograniczeniem przydziału papieru (w PRL-u papier drukowy był przydzielany centralnie), a więc niższym nakładem i niższymi wpływami ze sprzedaży.
Książka jest opracowana gruntownie, opatrzona licznymi fotografiami, przypisami i indeksem nazwisk.

Okładka książki „Przekrój” Eilego. Biografia całego tego zamieszania z uwzględnieniem psa Fafika Tomasz Potkaj