czwartek, 29 września 2016

Biblioteki i "czarny poniedziałek"

Przeważającą większość pracowników bibliotek, podobnie jak nauczycieli, personelu pomocniczego w szpitalach, stanowią kobiety. Nie znam dokładnych statystyk, ale przypuszczam, że stanowią nie mniej niż 80 %. Taką co najmniej część stanowiły kobiety, kiedy kierowałem zatrudniającą łącznie ok. 300 osób Biblioteką Uniwersytecką. Nie bez kozery znany aktor i satyryk Stefan Friedman opowiadając kiedyś swoje życiowe dzieje (najpewniej w dużej części fikcyjne), poinformował, że przez dwa lata pracował jako... bibliotekarka. 
Nieco, a może nawet wyraźnie inaczej wygląda to, gdy idzie o kadrę kierowniczą. Pamiętam jak podczas jakiegoś ogólnopolskiego spędu kadry kierowniczej bibliotek w latach osiemdziesiątych któryś z kolegów zauważył, że w bibliotekach same kobiety, a na konferencjach kadry kierowniczej głównie mężczyźni.
Ostatnimi laty w zawodach sfeminizowanych zaczyna przybywać mężczyzn, ale nie na tyle, żeby można było mówić o wyraźnych zmianach. Trudno, żeby było inaczej, gdy weźmie się pod uwagę, że mężczyźni stanowią nie więcej niż 10 do 15 % studentów bibliotekoznawstwa. Część z nich zresztą po studiach poszukuje pracy w zawodach bardziej atrakcyjnych finansowo. Ale ci, którzy wybrali pracę w bibliotekach relatywnie szybko dochodzili do stanowisk kierowniczych. Mawiało się zresztą - dziś zalatuje to seksizmem - że mężczyzna w bibliotece, to albo d... albo kierownik.


Przez ostatnie ponad sto lat kobiety dobiły się wielu praw, dzięki którym maleją rozmiary ich dyskryminacji ze względu na płeć. Zyskały prawo do kształcenia aż do poziomu akademickiego włącznie, do pracy zarobkowej w coraz szerszym katalogu profesji, aż do tych uważanych za tradycyjnie męskie i do zajmowania stanowisk kierowniczych. W ostatnich latach prawo uniemożliwia dyskryminacji kobiet w zatrudnianiu czy wynagradzaniu czy prawie do wzięcia dni wolnych na opiekę nad dzieckiem. Do sytuacji, w której nie można by już mówić o dyskryminacji ze względu na płeć zarówno w relacjach pracowniczych lub społecznych wciąż jednak daleko. Średnia zarobków kobiet wciąż jest wyraźnie niższa niż mężczyzn, wciąż mają więcej do udowodnienia, żeby zająć stanowiska kierownicze, nierzadko one właśnie, a nie ojcowie są adresatami wymówek w razie chorób lub innych kłopotów z dziećmi itd. Wydaje się jednak, że w bibliotekarstwie ten problem występuje z mniejszą ostrością: kobiety częściej obejmują stanowiska kierownicze, o wynagrodzeniach decydują państwowe lub ogólnozakładowe tabele i zasady wynagrodzeń, co zdaje się sprzyjać zrozumieniu problemów i potrzeb, choć znam przypadki zachowań o znamionach mobbingu wobec zatrudnionych kobiet lub nawet wykorzystywania trudnej ich sytuacji osobistej bądź kłopotów ze zdrowiem. Wierzę, że to jednak margines.
Wymienione wyżej rodzaje dyskryminacji ze względu na płeć występują właściwie już tylko na skutek nieprzestrzegania praw pracowniczych przez pracodawców i rezygnacji pracowników (w tym przypadku pracownic) z wchodzenia na drogę prawną, bądź niewiary w skuteczność instytucji stojących w strzeżeniu praw (związki zawodowe, sądy, inspekcja pracy itd.) bądź dla tzw. świętego spokoju i jakiego-takiego bezpieczeństwa wynikającego z posiadania pracy, choć wykonywanej w stresie.
Jest jednak jeszcze coś takiego, jak prawa człowieka. M.in. prawo do decydowania o własnym ciele. Dla mężczyzn ograniczone właściwie do zakazu zachowań grożących życiu i zdrowiu. Surowsze dla kobiet w związku z ich zdolnością do rodzenia dzieci. O ile w państwach demokratycznych przed niechcianym zajściem w ciążę kobiety mogą korzystać z powszechnej edukacji seksualnej już w szkołach, mają do dyspozycji szeroką gamę bezpłatnych lub tanich środków antykoncepcyjnych, tabletek do zażycia w razie seksu bez zabezpieczenia grożącego niechcianą ciążą, aż do prawa do aborcji, gdy stała się ona faktem. Oczywiście, w tym ostatnim przypadku stosowane są rozmaite ograniczenia: czasu trwania ciąży, przejścia procedur wyjaśniających, obowiązku badania zdrowia płodu i własnego itd.
Są kraje demokratyczne, w których prawo do przerwania ciąży dotyczy tylko wybranych sytuacji (zagrożone zdrowie lub życia dziecka lub matki, ciąża będąca wynikiem przestępstwa lub inne). Należy do nich Polska, gdzie obowiązuje tzw. kompromis aborcyjny, zawarty jednak między politykami i Kościołem, ponad głowami samych kobiet. Prawo to jest jednak trudno egzekwowalne przez kobiety, w wyniku czego mnożą się przypadki niemożliwości przerwania ciąży, urodzeń dzieci niezdolnych do życia lub martwych, utraty zdrowia przez  matki itd.
Ostatnio jednak Sejm przyjął do procedowania projekt ustawy całkowicie zakazującej przerwania ciąży, nawet z gwałtu, kazirodztwa lub grożącej śmiercią matki lub dziecka, czyniącej z kobiety de facto bezrozumny inkubator. Oczywiście, projekt ten usilnie popiera Kościół, całkowicie mijając się z Ewangelią, zawartym w niej nakazie miłości bliźniego i z hasłem obchodzonego właśnie Roku Miłosierdzia. Nie ma w zachowaniu hierarchów Kościoła oraz popieranych przezeń ugrupowań krzty miłości czy miłosierdzia. Jest z zaciśniętymi ustami narzucany dyktat.
W tej sytuacji wybitna postać polskiego kina i teatru Krystyna Janda przypomniała o proteście kobiet islandzkich w 1975 r., kiedy w większości w oznaczonym dniu nie przyszły do pracy lub odmówiły jej świadczenia. Także w rodzinnych domach. Poskutkowało. 5 lat później kobieta została prezydentem państwa, a prawo zostało tak skonstruowane, że dziś 75 % kobiet jest aktywnych zawodowo.
W efekcie kobiety z partii Razem rzuciły hasło nie "długiego piątku", jak w Islandii, lecz "czarnego poniedziałku" w dniu 3 października.
Nie miałem wątpliwości, że należy stworzyć możliwość włączenia się w to przedsięwzięcie moich koleżanek w pracy. Będąc jeszcze w szpitalu przekazałem decyzję, że mogą tego dnia nie przychodzić do pracy, a jeśli przyjdą, nie muszą wykonywać pracy. Oczywiście, cieszyłbym się, gdyby poszły po południu na manifestację, ale pozostawiam to już ich wyborowi. Sam zamierzam pójść. W ich sprawie. A przedtem mimo zwolnienia lekarskiego będę w bibliotece. Wprawdzie jest to dzień pracy wewnętrznej (przez lata biblioteka była otwarta we wszystkie dni tygodnia, ale za pracę w weekendy było płacone, teraz mamy dzień wolny), ale zawsze mogą się pojawić np. potrzebujący pieczątki na karcie obiegowej.
Chciałoby się, żeby wszyscy pracodawcy, którym drogie są prawa człowieka i mogą ze względu na cykl pracy kierowanych przez nich instytucji umożliwić kobietom ten sposób wyrażenia woli walki o swoje prawa, powinni stanąć po ich stronie.
A wskazane na wstępie uwarunkowania zdają się nakładać pewien obowiązek moralny na dyrektorów bibliotek. Mnie jest w tej sprawie łatwiej, kieruję bowiem biblioteką uczelni niepublicznej, znanej z przywiązania do zasad demokracji liberalnej. Moim kolegom i koleżankom, kierującym bibliotekami uczelni państwowych lub samorządowych może być trudniej. Wiem, że rektorzy niektórych uczelni państwowych ogłosili 3 października dniem rektorskim. Jak nie da się zrobić nic więcej, to można przynajmniej zapewnić, że jest się po stronie kobiet.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz