Publikacje objęte zakazem
upowszechniania mogły przechowywać tylko biblioteki naukowe. Rzecz w tym, że publikacje te musiały się znaleźć na liście publikacji objętych zakazem. Tymczasem
publikacje wysyłane z zagranicy do bibliotek polskich zatrzymywane były przez
urzędy celne „po uważaniu”. Jeśli celnik zajmujący się kontrolą przesyłek, na
ogół będący na usługach bezpieki, uznawał po pobieżnym przejrzeniu książki, że
zawiera ona treści godzące w ustrój socjalistyczny lub sojusz ze Związkiem
Radzieckim, podejmował decyzję o jej zatrzymaniu. Na szczęście w takich razach
biblioteka, do której szła wysyłka była zawiadamiana o zatrzymaniu, z podaniem
elementarnych danych bibliograficznych.
Co więc robiły biblioteki w takich
razach? Biblioteka Uniwersytecka we Wrocławiu (przypuszczam, że jako jedna z
wielu) przekazywała sprawę do uczelnianego radcy prawnego, a ten wnioskował do
Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk (tak malowniczo nazywał się
urząd cenzury) o… wydanie zakazu upowszechniania zatrzymanych książek. I wtedy,
gdy przychodziło pismo zawiadamiające o wydaniu zakazu, można było wzywać urząd
celny do ich przysłania.
Niestety, przypuszczalnie wiedza o
praktykach bibliotek dotarła do Sądu najwyższego, który w węższym składzie,
przypuszczalnie bardziej zaufanych jego członków, wydał bodaj w 1988 roku nową
wykładnię ustawy o kontroli publikacji i widowisk z 1981 r., w myśl której
biblioteki uprawnione do przechowywania publikacji zakazanych i ich założyciele
utracili prawo do wnioskowanie o objęcie publikacji zakazem upowszechniania.
W bibliotekach miały one, rzecz
jasna, specjalny status. Musiały być przechowywane w odrębnej, niedostępnej dla
ogółu pracowników magazynu, a tym bardziej całej biblioteki, części magazynu i
wydawane przez upoważnioną osobę, na ogół kierownika magazynu, na polecenie
dyrektora. Ten zaś mógł wydać polecenie sam lub tylko na wniosek uprawnionych osób, np. rektora, dziekana lub dyrektora instytutu
i tylko dla osób przez nich wskazanych. Jedni kierownicy tych jednostek uczelni
szafowali nimi bez specjalnych skrupułów, inni jednak bywali bardzo zasadniczy.
Prohibita musiały mieć swój odrębny
katalog, również dostępny na specjalnych prawach. Ale że był to katalog
kartotekowy, jakie w PRL-u były na porządku dziennym, komputeryzacja dopiero
bowiem raczkowała, a jeśli nawet tu i ówdzie komputery już były stosowane, to
do… drukowania kart katalogowych. Ale pracownicy Biblioteki Uniwersyteckiej od
lat prowadząc ten specjalny katalog jednocześnie włączali karty z pieczęcią
„Prohibita” do katalogu ogólnego, gdzie tonęły one w milionach innych i były
nie do uchwycenia przez różnego rodzaju kontrole. Na szczęście kontrole
zadowalały się stwierdzeniem istnienia katalogu prohibitów i opisu procedury
dotyczących jego lokalizacji i dostępności.
Oczywiście w bibliotekach musiały
funkcjonować komisje do spraw druków objętych zakazem upowszechniania, a w ich
składzie musiał być dyrektor oraz przedstawiciel organizacji partyjnej. W
ramach tej komisji zapadały decyzje o uznaniu publikacji za prohibita.
Wprawdzie podstawą decyzji był urzędowy wykaz, ale decyzja musiała zapaść na
terenie biblioteki i zostać zaprotokołowana.
W 1989 roku wszystko zaczęło się
zmieniać. Nie czekając na decyzje na szczeblu państwowym biblioteki zniosły
instytucję prohibitów, acz z zachowaniem pieczęci „na wieczną rzeczy pamiątkę”.
Najbardziej spektakularnym wydarzeniem transformacji w tym zakresie była
telefoniczna informacja z urzędu celnego, bodaj w Gubinie, o „zwolnieniu”
książek zatrzymanych na granicy, a zaadresowanych do Biblioteki
Uniwersyteckiej. A kilka dni później zajechały tu wyładowane nimi trzy pełne
ciężarówki.. W sytuacji, gdy już można je było przez przeszkód czytać nie
wzbudziły one spodziewanego zainteresowania. Po skatalogowaniu spoczęły w
magazynie ogólnym, wraz z dotychczasowymi prohibitami.
Jeden z pierwszych wykazów książek zakazanych
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz