sobota, 30 kwietnia 2016

Prohibita w bibliotekach w późnym PRL-u

Publikacje objęte zakazem upowszechniania mogły przechowywać tylko biblioteki naukowe. Rzecz w tym, że publikacje te musiały się znaleźć na liście publikacji objętych zakazem. Tymczasem publikacje wysyłane z zagranicy do bibliotek polskich zatrzymywane były przez urzędy celne „po uważaniu”. Jeśli celnik zajmujący się kontrolą przesyłek, na ogół będący na usługach bezpieki, uznawał po pobieżnym przejrzeniu książki, że zawiera ona treści godzące w ustrój socjalistyczny lub sojusz ze Związkiem Radzieckim, podejmował decyzję o jej zatrzymaniu. Na szczęście w takich razach biblioteka, do której szła wysyłka była zawiadamiana o zatrzymaniu, z podaniem elementarnych danych bibliograficznych.
Co więc robiły biblioteki w takich razach? Biblioteka Uniwersytecka we Wrocławiu (przypuszczam, że jako jedna z wielu) przekazywała sprawę do uczelnianego radcy prawnego, a ten wnioskował do Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk (tak malowniczo nazywał się urząd cenzury) o… wydanie zakazu upowszechniania zatrzymanych książek. I wtedy, gdy przychodziło pismo zawiadamiające o wydaniu zakazu, można było wzywać urząd celny do ich przysłania.


Niestety, przypuszczalnie wiedza o praktykach bibliotek dotarła do Sądu najwyższego, który w węższym składzie, przypuszczalnie bardziej zaufanych jego członków, wydał bodaj w 1988 roku nową wykładnię ustawy o kontroli publikacji i widowisk z 1981 r., w myśl której biblioteki uprawnione do przechowywania publikacji zakazanych i ich założyciele utracili prawo do wnioskowanie o objęcie publikacji zakazem upowszechniania.
W bibliotekach miały one, rzecz jasna, specjalny status. Musiały być przechowywane w odrębnej, niedostępnej dla ogółu pracowników magazynu, a tym bardziej całej biblioteki, części magazynu i wydawane przez upoważnioną osobę, na ogół kierownika magazynu, na polecenie dyrektora. Ten zaś mógł wydać polecenie sam lub tylko na  wniosek uprawnionych osób,  np. rektora, dziekana lub dyrektora instytutu i tylko dla osób przez nich wskazanych. Jedni kierownicy tych jednostek uczelni szafowali nimi bez specjalnych skrupułów, inni jednak bywali bardzo zasadniczy.
Prohibita musiały mieć swój odrębny katalog, również dostępny na specjalnych prawach. Ale że był to katalog kartotekowy, jakie w PRL-u były na porządku dziennym, komputeryzacja dopiero bowiem raczkowała, a jeśli nawet tu i ówdzie komputery już były stosowane, to do… drukowania kart katalogowych. Ale pracownicy Biblioteki Uniwersyteckiej od lat prowadząc ten specjalny katalog jednocześnie włączali karty z pieczęcią „Prohibita” do katalogu ogólnego, gdzie tonęły one w milionach innych i były nie do uchwycenia przez różnego rodzaju kontrole. Na szczęście kontrole zadowalały się stwierdzeniem istnienia katalogu prohibitów i opisu procedury dotyczących jego lokalizacji i dostępności.
Oczywiście w bibliotekach musiały funkcjonować komisje do spraw druków objętych zakazem upowszechniania, a w ich składzie musiał być dyrektor oraz przedstawiciel organizacji partyjnej. W ramach tej komisji zapadały decyzje o uznaniu publikacji za prohibita. Wprawdzie podstawą decyzji był urzędowy wykaz, ale decyzja musiała zapaść na terenie biblioteki i zostać zaprotokołowana.
W 1989 roku wszystko zaczęło się zmieniać. Nie czekając na decyzje na szczeblu państwowym biblioteki zniosły instytucję prohibitów, acz z zachowaniem pieczęci „na wieczną rzeczy pamiątkę”. Najbardziej spektakularnym wydarzeniem transformacji w tym zakresie była telefoniczna informacja z urzędu celnego, bodaj w Gubinie, o „zwolnieniu” książek zatrzymanych na granicy, a zaadresowanych do Biblioteki Uniwersyteckiej. A kilka dni później zajechały tu wyładowane nimi trzy pełne ciężarówki.. W sytuacji, gdy już można je było przez przeszkód czytać nie wzbudziły one spodziewanego zainteresowania. Po skatalogowaniu spoczęły w magazynie ogólnym, wraz z dotychczasowymi prohibitami.

Jeden z pierwszych wykazów książek zakazanych

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz