sobota, 3 września 2016

Powojnie we Wrocławiu oczami niemieckiego historyka

Z lekcji historii w szkole podstawowej i liceum  wiedziałem, że Wrocław należał do najbardziej zniszczonych miast w Polsce, to znaczy w jej powojennych granicach.
Toteż kiedy przyjechałem tu pół wieku temu na studia niewiele mnie dziwiło. Tym bardziej, że kilka lat wcześniej jako uczestnik wycieczki szkolnej widziałem zniszczoną Warszawę, gdzie pomiędzy zrujnowanymi budynkami stał już wysoki do nieba, jak się dziecku mogło wydawać Pałac Kultury i Nauki. A z jego tarasu widokowego rozpościerał się widok na liczne ślady wojny i odbudowaną już starówkę.
W mieście moich studiów, i jak się okazało, odtąd już stałego miejsca zamieszkania, w oczy rzucały się zwłaszcza ruiny przyległego do budynku Wydziału Filologicznego kościoła, porosłymi chaszczami od stropu kryjącego parter budynkami przy ul. Kurzy Targ, ruiny Pałacu Hatzfeldów przy ul. Wita Stwosza, kościoły z raptem zabezpieczonymi wieżami oraz rozległe połacie wolnych przestrzeni w centrum miasta i w jego okolicach, co do których trudno było mieć wątpliwości, że do wojny były gęsto zabudowane. Jak się okazuje, przez parę lat po wojnie także. Czego sam nie dostrzegłem, pomógł mi zobaczyć bardziej wnikliwie mój kolega z roku i z pokoju w akademiku, który przyjechał na studia we Wrocławiu z certyfikatem przewodnika turystycznego po Łodzi i najszybciej jak było to możliwe rozpoczął kurs na przewodnika we Wrocławiu. Z natury rzeczy więcej o Wrocławiu, jego historii i współczesności czytał i w ramach zajęć praktycznych oglądał. Dzielił się z nami, czyli kolegami z pokoju swoją wiedzą, a na koniec na nas ćwiczył oprowadzanie wycieczek.

Zainteresowawszy się dzięki książce Beaty Halickiej o polskim Dzikim Zachodzie dziejami powojennych migracji na tzw. Ziemiach Odzyskanych nie mogłem w końcu nie sięgnąć po docenioną w Polsce monografię niemieckiego historyka Gregora Thuma Obce miasto Wrocław 1945 i potem (Wrocław, Via Nova, 2007), która doczekała się dwóch wydań.

Przeczytałem tymczasem wiele książek autobiograficznych o szaleńczej obronie Festung Breslau (Twierdza Breslau), poczynając od najbardziej znanej relacji ks. Paula Peikerta (Kronika dni oblężenia 22.I - 6.V. 1945) którą mi jeszcze podczas studiów podsunął wspomniany kolega, innych niemieckich świadków i poniekąd ofiar, tyle, że nie śmiertelnych, tego czasu, poprzez wspomnienia Joanny Konopińskiej. Wysłuchałem też wielu wyrywkowych relacji ludzi nauki i bibliotekarzy, którzy w 1945 roku przybyli do Wrocławia. Jestem też pod wrażeniem jednej z powieści Marka Krajewskiego (Rzeki Hadesu), której akcja toczy się tuż po wojnie, a zwłaszcza powieści Wypędzony Jacka Inglota. Po obu znać staranną kwerendę biblioteczno-archiwalną, a talent literacki obu twórców sprawia, że opisane realia silniej pobudzają wyobraźnię niż nawet opatrzone bogatym zestawem zdjęć i napisane z talentem narracyjnym monografie historyczne.
Ogólnie można rzec, że opisane przez Thuma dzieje migracji, wysiedleń, wypędzeń stanowią jakby uszczegółowienie ustaleń Halickiej, sprowadzone do realiów jednego miasta. Czyta się je z zainteresowaniem, gdyż mowa jest o miejscach znanych, często uczęszczanych jak nie obecnie, to w minionych latach, gdym pracował w centrum miasta.
Mało znam polskie piśmiennictwo historyczne z ostatniego ćwierćwiecza, gdy nie uwierał już ciasny gorset PRL-owskiej polityki historycznej, każącej postrzegać Śląsk jako ziemię, która po wiekach powróciła do Macierzy, z wykreśleniem z jej dziejów kilkuset lat i w sposób jednostronny ukazujący tzw. lata pionierskie oraz z pobłażaniem podejść do rabunkowej polityki władz radzieckich, które pod pretekstem reparacji wojennych grabiły Wrocław, który przecież tymczasem przypadł Polsce. Powinienem przede wszystkim zapoznać się z monografia Marka Ordyłowskiego o życiu codziennym Wrocławia pierwszych trzech lat po wojnie.
Największym odkryciem było dla mnie to, że po zakończeniu działań wojennych substancja mieszkalna i w ogóle zabudowa centrum Wrocławia była zachowana w stopniu pozwalającym na odbudowę. Tymczasem zburzone częściowo, czasem w stopniu niewielkim, budynki były niszczone nie tylko w celu obrabowania ich z ocalałych mebli i sprzętów, ale z powodu zwykłego wandalizmu, a najczęściej z chęci uzyskania materiału budowlanego, szczególnie cegieł. Z jednej strony nadgorliwe władze lokalne nie bacząc na szkody na powierzonym im terenie pozyskiwały cegły na odbudowę Warszawy, jakby odbudowy nie potrzebował Wrocław, a z drugiej strony czynili to prywatni przedsiębiorcy na potrzeby swoich klientów w okolicznych województwach, na wschód i północ od Dolnego Śląska. Tym sposobem gęsto zabudowany jeszcze po wojnie obecny Plac Dominikański, Plac Społeczny, Plac Grunwaldzki, ul. Legnicka, a w pewnym stopniu okolice wzdłuż ul. Powstańców Śląskich czy ul. Piłsudskiego stały się wielkimi placami. Zabudowywać je na szerszą skalę zaczęto dopiero w ciągu ostatnich kilkunastu lat.
Wrażenie robi opis "odniemczania" miasta, polegający na pospiesznym wysiedlaniu Niemców oraz niszczenia niemieckich oznaczeń ulic, placów, szyldów. Trzeba było się z nich wycofywać, gdyż okazywało się, że brakuje pracowników, zwłaszcza wykwalifikowanych oraz ludzi potrafiących wskazać potrzebne adresy, że bez niemieckich nazw placów, ulic i szyldów trudno orientować się w topografii miasta. Oczyszczanie z niemczyzny fasad budynków doprowadziło zaś do zniszczenia posiadających artystyczną wartość zdobień w postaci figur, płaskorzeźb, wykuszy itd. Zniszczono dziesiątki cmentarzy, a na zachowanych nielicznych cmentarzach niemieckie płyty nagrobkowe na dookolnych murach, a także pomniki ludzi sztuki zasłużonych dla Wrocławia i Śląska. Czytając to uświadomiłem sobie, że szczęśliwie ta polityka "odniemczania" nie rozszerzyła się na prowincję, dzięki czemu ocalały tablice i bogatsze nagrobki w postaci kapliczek na cmentarzach w Złotoryi, gdziem odbywał naukę w liceum oraz przy kościele na granicy moich rodzinnych Uniejowic i Zagrodna. Ostatnimi laty jedna z tych kaplic stała się miejscem odbywania uroczystości pogrzebowych, a inne zostały odnowione, kto wie, czy nie staraniem potomków dawnych mieszkańców.
Książka jest gruba, razem z przypisami i bibliografią liczy blisko 500 stron dużego formatu, ale zawiera wiele interesującego, mnie dotąd w części nieznanego, materiału fotograficznego.
Przypuszczam, że każdy interesujący się najnowszymi dziejami Wrocławia już tę książkę zna. Mam w ręku jeden z dwóch egzemplarzy znajdujących się w Bibliotece Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, którego jestem dziesiątym wypożyczającym. Kto jeszcze jej nie czytał - zachęcam do lektury. Zabierze mu to trochę czasu, ale warto.

Znalezione obrazy dla zapytania obce miasto wrocław 1945 i potem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz