piątek, 17 czerwca 2016

Zdarzyło się pół wieku temu

Za dwa tygodnie minie pół wieku od dnia rozpoczęcia przeze mnie egzaminów wstępnych na studia. Ostatecznie zdecydowałem się na bibliotekoznawstwo, choć profesorowie licealni widzieli mnie raczej na polonistyce, historii, prawie lub na studiach technicznych. Matematyk nawet zagroził, że jeśli wybiorę studia humanistyczne, to mi na świadectwie da tróję, choć zwykle miałem u niego mocną czwórkę. No i postawił mi tę tróję jako znak niezgody na to, że marnuję mój potencjał.
Ostatecznie o wyborze kierunku zdecydowała koleżanka, która była na pierwszym roku studiów i z zachwytem opowiadała o znakomitych profesorach i asystentach oraz o poważnym traktowaniu studentów. A że ponadto myślałem o przyszłych studiach dziennikarskich, do których droga wiodła przez uzyskanie magisterium, wybór studiów czteroletnich wydawał się całkiem racjonalny.
Jakoś w połowie czerwca przyszło zawiadomienie o terminie egzaminów oraz o możliwości ubiegania się na ten czas o miejsce w domu studenckim. Szybko napisałem i wysłałem podanie i powiadomiony zostałem o miejscu w akademiku "Pancernik" przy ul. Tramwajowej.
Pod podaniem musiałem jednak podpisać się jako Stefan... Głowacki. Choć na świadectwie maturalnym figurowałem jeszcze jako Kubów.

Zaistniała bowiem tymczasem absurdalna sytuacja. Otóż skończył się w domu zapas odpisów metryk urodzenia i trzeba było w Urzędzie Stanu Cywilnego ubiegać się o nowy. A tu okazało się, że mogę je dostać, ale tylko na nazwisko Głowacki, bo tak zostałem zapisany w księdze metrykalnej w 1948 roku. Referentką była tam starsza siostra mego licealnego kolegi i pokazała mi ten wpis.
Cóż było robić? Wziąłem to, co było możliwe, napisałem wyjaśnienie i wraz z zaświadczeniem z sądu o złożeniu pozwu o ustalenie stanu faktycznego i wysłałem do Wrocławia.
I wtedy dopiero dowiedziałem się, że rodzice żyli bez ślubu i nie mogłem być zapisany w księdze metrykalnej inaczej niż pod nazwiskiem mamy z jej pierwszego małżeństwa, które rozpadło się w czasie wojny. Tata chciał tę sprawę jakoś rozwiązać, ale ówczesny szef USC, u którego zresztą bywaliśmy z tatą prywatnie w domu, wziął dość ładne pieniądze, ale sprawę rozwiązał w ten sposób, że mnie i bratu wypisał dość pokaźny zapas fałszywych odpisów metryki. Ale że w PRL-u do byle sprawy należało załączyć ten dokument, zapas wyczerpał się akurat wtedy, gdy trzeba go było załączyć do podania o przyjęcie na studia.
Na szczęście sąd rozstrzygnął sprawę dość szybko i już jesienią 1966 r. na podstawie ustalenia stanu faktycznego tata uznał formalnie mnie i brata za swoje dzieci i mogłem już studiować jako Kubów. Potem mama uzyskała rozwód, tata odumarł swoją żonę i rodzice wzięli ślub cywilny, a dziesięć lat później, gdy zmarł pierwszy mąż mamy, rodzice wzięli też ślub kościelny.
Wtedy też z rozumiałem radę taty, że jeśli ktoś z kolegów powie coś złego o mamie, mam od razu walić  w gębę. Liczył się z tym, że na wsi kobieta żyjąca z mężczyzną bez ślubu może być przedmiotem wyzwisk i złośliwych komentarzy. Na szczęście oboje rodzice, żyjący w zgodzie z sąsiadami i ze sobą wzajemnie, dobrze wychowujący dzieci (mnie i brata), cieszyli się dużym szacunkiem. A chodzący po kolędzie ksiądz lubił u nas chwilę posiedzieć i porozmawiać. Choć tata zaznaczał, że woli modlić się w domu.

Pojechałem do Wrocławia w przeddzień egzaminów i na pisemny poszedłem mocno niewyspany, gdyż okno pokoju wychodziło na zajezdnię tramwajową. Dla kogoś, kto w nocy słyszał co najwyżej szczekanie psa,  był to hałas nie pozwalający zmrużyć oka.
Pamiętam, że pisałem o różnicach i podobieństwach pomiędzy literaturą, filmem i słuchowiskiem. Coś dla mnie, zapamiętałego telewidza, kinomana (w Złotoryi były dwa kina i chodziliśmy na wszystko, co pokazywano), słuchacza radia i czytelnika prasy kulturalnej. Znalazłem w pamięci parę tekstów, które były filmowane i adaptowane na potrzeby radia (m.in. "Pan Tadeusz") lub tylko filmowane ("Popiół i diament"), zapamiętałem jakiś wywiad mistrza słuchowisk Jerzego Janickiego, który w jakimś wywiadzie radiowym opowiadał, jak w dialogi musi wsadzić to, co w filmie można pokazać, a druku opisać, np. scenografię, i potraktowałem wypracowanie jako okazję do popisu znajomością literatury, nazwisk filmowców i reżyserów słuchowisk i zadziałało.
Pisemny rosyjski polegał na tłumaczeniu krótkiego tekstu z polskiego na rosyjski oraz innego z rosyjskiego na polski, a ponadto wstawieniu wyrazów w wolne miejsca tekstu we właściwym przypadku lub czasie, no i poprawnie ortograficznie, co nie sprawiło mi żadnych trudności.
Przed egzaminem ustnym przerzucaliśmy się ze współlokatorami (mieszkaliśmy w sześciu) pytaniami z polskiego i historii, dzięki czemu upewniłem się, że powinienem dać sobie radę. Po dniu przerwy poszedłem na egzamin ustny.  Pamiętam tylko, że miałem zinterpretować jakiś wątek z "Popiołu i diamentu". Tak się zapamiętałem w interpretacji klasowej (bo wtedy w szkołach była to chyba jedyna dopuszczalna forma analizy), że sam czułem, że rozmijam się z tekstem powieści. Któryś z członków komisji zapytał, czy tak w powieści było. Cóż było robić? Z całą pewnością, na jaką było mnie stać, zapewniłem, że tak i tokowałem dalej. A zadający pytanie, późniejszy nasz wykładowca, a jeszcze później bliski współpracownik, zapewnił komisję uspokajająco "Możliwe, dawno czytałem". 
Czułem, że zdałem, ale nie bacząc na to, że wyniki mają być ogłoszone po przeegzaminowaniu wszystkich kandydatów, spytałem komisję, czy zdałem. Przewodniczący komisji, jak się później okazało nasz idol, a mój późniejszy promotor pracy magisterskiej i doktorskiej, wtedy docent Karol Głombiowski, zapewnił, że zdałem i że mogę powiedzieć rodzicom, że będę przyjęty. Co, wziąwszy pod uwagę, że na jedno miejsce przypadało czworo kandydatów, już  było wielkim sukcesem.
W zawiadomieniu o terminie egzaminów podana była informacja, że egzaminy mają trwać dwa tygodnie. Więc gdy pojawiłem się na piąty dzień po wyjeździe, widziałem w rodzicach  zmieszanie. Bo z jednej strony liczyli na to, że jak nie zdam, to zostanę na gospodarstwie (tata miał wtedy 69 lat i sił do pracy w polu i na gospodarstwie mu ubywało), a mając maturę dostanę pracę pozwalającą na zostanie chłopo-inteligentem, a z drugiej wierzyli w moje zdolności i chcieli się w tym upewnić. Dość, że zapewnienie o tym, że będę studentem przyjęli z dumą, ale i zakłopotaniem. Ale na drugi dzień wyprawili mnie do kierowniczki szkoły, żebym powiadomił ją o sukcesie. Nie kryła dumy i jak pamiętam podpowiedziała mężowi, żeby wyciągnął butelkę wódki i wypiliśmy po kielichu. A kiedy jakiś tydzień po powrocie pojechałem z mamą do rodziny na wesele, mama nie kryła dumy, że zostałem studentem, a mnie się wydawało, że jestem przedmiotem ogólnego podziwu i że nie ma wśród młodych weselniczek takich, wobec których miałbym okazywać nieśmiałość. Bawiłem się w każdym razie jak nigdy przedtem.
A potem już przyszły realia lata na wsi, czyli żniwa, zwózka, omłoty, odstawianie obowiązkowych dostaw zboża  do magazynów na końcu sąsiedniej wsi. Dwie tony, a każdy worek na moich plecach, już studenckich.
Widok budynku od strony zachodniej 
W tym modernistycznym gmachu rezydowałem jako kandydat na studia, a potem jako student I roki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz