wtorek, 28 lutego 2017

Socjalistyczne współzawodnictwo pracy bibliotek uniwersyteckich. Tak było

Stalinizacja w gospodarce, nauce i kulturze zaczęła się kilka lat później niż w polityce. Zaczęła się mniej więcej rok - półtora roku po ogłoszonych sfałszowanych wynikach referendum pod nazwą "3 x tak". Wtedy zaczęła się proklamowana przez wicepremiera Hilarego Minca "bitwa o handel", Włodzimierz Sokorski zaczął intensywnie wprowadzać socrealizm w literaturze, muzyce i sztukach plastycznych, a Kongres Nauki Polskiej w lipcu 1951 r. mógł już tylko ogłosić trwającą realizację "reformy" szkolnictwa wyższego na wzór radziecki, polegającą m.in. likwidacji niektórych kierunków studiów, pozbawieniu prawa do wykładania części profesury oraz oparciu na literaturze radzieckiej. Biblioteki uniwersyteckie rozliczano z liczby nabywanych książek i czasopism radzieckich oraz ich przekładów na język polski. W arkuszach sprawozdawczych wprowadzono w związku z tym odpowiednią rubrykę.
Szał zaczął się wraz z ogłoszeniem Planu Sześcioletniego (1949-1951), kiedy to wszędzie gdzie się dało i nie dało wprowadzono radziecki system pracy: narady produkcyjne, współzawodnictwo socjalistyczne, walka o przekraczanie planów produkcyjnych i ogłaszanie tytułów przodowników pracy, szczegółową sprawozdawczość w coraz krótszych okresach czasu, aż do comiesięcznych.
Piszę o tym, gdyż w aktach Biblioteki Uniwersyteckiej znalazłem rezolucję uchwaloną podczas narady produkcyjnej w czerwcu 1950 roku o podjęciu socjalistycznego współzawodnictwa pracy. Warto przytoczyć ten dokument:

Pracownicy Biblioteki Uniwersyteckiej na naradzie produkcyjnej w zrozumieniu wielkich zadań, jakie czekają biblioteki naukowe, których rolę i drogę rozwoju wytyczy zbliżający się Kongres Nauki [a więc już rok wcześniej ukartowano uchwały], postanawiają:
1) korzystając z własnych racjonalizatorskich pomysłów usprawnić i wzmóc wydajność pracy dla realizacji planu sześcioletniego,
2) podnieść dyscyplinę pracy i rozwinąć socjalistyczne współzawodnictwo.

Do współzawodnictwa wezwano Bibliotekę Uniwersytecką w Poznaniu, która widać nie mogła się z tego wywinąć i niebawem, w październiku zawarta została umowa między obiema bibliotekami. 
Według paragrafu 3 tej umowy
Współzawodnictwo obejmuje druki z wpływu antykwarycznego wydawnictw sprzed 1939 r., druki z zakupów i darów zagranicznych oraz druki bieżące z egzemplarza obowiązkowego.

Pod uwagę miał zostać wzięty czas opracowania druków sprzed 1900 r., po tym roku i bieżących nabytków. Biblioteki ścigać się miały w zakresie pełnego katalogowania z odsyłaczami i kartami dodatkowymi, klasyfikacji oraz włączania kart do katalogu alfabetycznego i systematycznego.
Miała zostać powołana Komisja Współzawodnictwa złożona m.in. z dyrektorów obu bibliotek, kierowników działów opracowania, przedstawiciela innej biblioteki naukowej oraz przedstawicieli PZPR i ZNP oraz dwóch rzeczoznawców.
 dyrektorzy obu bibliotek zobowiązali się zapewnić "takie warunki pracy, by wydajność pracowników mogła być maksymalną" oraz zapewnić współzawodniczącym pracownikom premie.
Zaś 

Biorący udział we współzawodnictwie zobowiązują się usprawniać i racjonalizować czynności, prowadzić system oszczędnościowy oraz brać udział w pracach społecznych.

Co było dalej akta milczą. Pewnie obie strony uznały, że sprawa jest dęta i na spisaniu umowy poprzestano. Pewnie nawet nie powołano Komisji Współzawodnictwa, ani nikt nie otrzymał premii. No i nie znamy nazwiska bibliotekarskiego stachanowca.




niedziela, 12 lutego 2017

Biblioteki i edukacja. Konferencja w Chorzowie. I o zmarłej koleżance Łucji.

Z poczuciem przyjemności pojechałem znów na na doroczną konferencję, organizowaną przez koleżanki z Biblioteki Wyższej Szkoły Bankowej w Chorzowie. Jest bowiem okazja spotkania się w gronie znajomych, wśród których są nie tylko koleżanki i koledzy po fachu, z których część to moi słuchacze sprzed kilku lub kilkunastu lat na Uniwersytecie Śląskim, gdzie przepracowałem dwanaście lat. I miło jest usłyszeć, gdy jest się zapewnianym, że cenili sobie moje zajęcia i że jakoś one ich zawodowo ukształtowały. Zaproponowałem też udział w konferencji naszej najmłodszej koleżance, która żywo interesuje się współczesnym bibliotekarstwem i pracuje nad swoim debiutanckim wystąpieniem. Niech pozna atmosferę konferencji, zobaczy choć trochę, jak się je organizuje, pozna szersze środowisko zawodowe i sama da się poznać.
Pracując niemal przez całe zawodowe życie w bibliotekach akademickich mam coś do powiedzenia, więc poproszony zostałem o wystąpienie o działaniach na rzecz dydaktyki w szkołach wyższych, przystałem na nie chętnie.


niedziela, 5 lutego 2017

Olga Tokarczuk, ludzie i zwierzęta

Do niedawna właściwie nie znałem twórczości pisarskiej Olgi Tokarczuk. Owszem, przeczytałem jakieś fragmenty w "Odrze", jakieś artykuły publicystyczne w "Gazecie Wyborczej", ale to nie pozwalało mi poznać jej "charakteru pisma".
Chciałem jesienią wziąć do szpitala powieść Prowadź swój pług przez kości umarłych, ale jedna z koleżanek odradziła mi, gdyż jej zdaniem jest to powieść za ciężka. Ale jeden ze współtowarzyszy szpitalnej niedoli z entuzjazmem opowiadał o ostatniej książce tej autorki Księgi Jakubowe, której bohaterem jest znany mi z lektur historycznych Jakub Franz. Więc w końcu sięgnąłem po tę wcześniejszą powieść.
Jakaż ona tam ciężka? Czyta się ją jak opowieść  o codziennym bytowaniu kobiety zamieszkałej na peryferiach niewielkiego miasteczka na południu Dolnego Śląska, tyle, że z ponadprzeciętnym jak na miejsce zamieszkania wykształceniem oraz skłonnością do refleksji nad naturą otaczającej ją rzeczywistości oraz dość dużym dystansem do samej siebie. Pisze np. o sobie, że jest w wieku, w którym trzeba mieć zawsze czyste nogi, bo kto wie, kiedy karetka zawiezie ją do szpitala.  Jest emerytowaną nauczycielką angielskiego dorabiającą doglądaniem podczas jesieni i zimy letnich domów wielkomiejskiej inteligencji. Choć po prawdzie o braniu za to pieniędzy nie pisze. W wolnych chwilach wraz ze znajomym tłumaczy na polski poezji Williama Blake'a lub odwiedza właścicielkę sklepu z odzieżą w pobliskim mieście.

czwartek, 2 lutego 2017

Narada produkcyjna w... bibliotece.

Od nowego roku jeden dzień w tygodniu spędzam w Archiwum Uniwersytetu Wrocławskiego, gdzie studiuję akta dotyczące pierwszych powojennych lat Biblioteki Uniwersyteckiej. Ma z tego powstać monografia, ale znajduję tam też "kwiatki" do innej książki o bibliotekach w PRL-u, takiej bardziej anegdotycznej.
I o jednym takim "kwiatku" chciałbym tu opowiedzieć.
Otóż po zaprowadzeniu porządków na wzór stalinowskiego Związku Radzieckiego, biblioteki też musiały wpisać się jakoś w osławiony Plan Sześcioletni (1949-1955).  Wpisała się weń też Biblioteka Uniwersytecka we Wrocławiu. Jej ówczesny dyrektor, dr Antoni Knot, człowiek wielkich zasług dla odbudowania bibliotekarstwa naukowego w mieście, uznał, że pojawiła się okazja zdobycia pieniędzy na budowę nowego gmachu biblioteki. Ocalały w  jakim takim stanie budynek dawnej Biblioteki Miejskiej (Redigeranum, od zasłużonego dla Biblioteki Miejskiej Thomasa Redigera) przy ul. Szajnochy okazał się bowiem za ciasny, żeby pomieścić zachowane zbiory tej biblioteki, zachowaną część zbiorów dawnej biblioteki uniwersyteckiej oraz ściągnięte do Wrocławia zbiory prywatne (podworskie, mieszczańskie, instytucji publicznych) z całej niemal południowo-zachodniej części Polski w jej nowych granicach, a gmach dawnej biblioteki uniwersyteckiej jeszcze nie nadawał się na wykorzystanie go do celów bibliotecznych. Warto przypomnieć, że właśnie w tym gmachu mieściła się pod koniec wojny kwatera Twierdzy Breslau.