poniedziałek, 23 września 2019

O kulturze osobistej: z domu, czy z uniwersytetów?

Co jakiś czas na forach społecznościowych ktoś przytacza "maksymę", wedle której uniwersytety nie nauczą kultury, tę bowiem wynosi się z domu. I zwykle zyskuje poklask, choć raczej umiarkowany.
Ta niby-prawda zakłada, że każdy kulturalny człowiek, obyty towarzysko, uprzejmy wobec ludzi, czytający książki i bywający w teatrach czy na wystawach sztuki, urodził się albo w pałacu lub innej rezydencji, w rodzinie arystokratycznej lub mieszczańskiej z długimi tradycjami lub np. w rodzinie profesorskiej z dziada-pradziada, takiej mniej więcej jak rodzice młodej pani inżynier z "Czterdziestolatka", świetnie zagranej przez Grażynę Szapołowską.
Ale wystarczy przeczytać autobiografię Tomasza Garrigue Masaryka, który wzrastał w rodzinie chłopskiej i został wysłany do szkoły za zgodą pana, który nawet wspomógł go finansowo, a potem został profesorem Uniwersytetu Karola i prezydentem Czechosłowacji, czy Stanisława Pigonia Z Komborni w świat, który wychowany w rodzinie chłopskiej doszedł do stanowiska profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wybitny matematyk Stefan Banach wychowywał się w rodzinie zastępczej, u właścicielki pralni we Lwowie. Przykłady można mnożyć.


Oczywiście, zdarza się, że ludzie robią kariery naukowe, biznesowe czy polityczne, ale nie wykazują ani szerszych zainteresowań kulturą, ani chęci poznawania świata i można o nich z czystym sumieniem powiedzieć, że słoma im z butów wystaje. Znaleźć ich można w zbiorach anegdot o sławnych ludziach, gdyż antologistom ich wypowiedzizdawały się one zabawne, czym sobie samym wystawili świadectwo. Ale zdarza się też chamskie zachowanie u ludzi wywodzących się z tzw. dobrych rodzin. Choćby u polityków szczycących się publicznie dobrym, chrześcijańskim wychowaniem.
Ogólnie jednak mamy do czynienia z widoczną poprawą kultury osobistej ludzi, choćby w stosunku z okresem PRL-u. W urzędach, sklepach, zakładach usługowych nie mamy już obaw, że zostaniemy potraktowani jak natręci, a ostatnio zauważyłem  w Banku PO, że urzędnik do którego jesteśmy proszeni na podstawie numerka, wstaje i siada dopiero wtedy, gdy uczyni to petent.
Z drugiej jednak strony sądy pełne są spraw o mobbing, niewykluczone, że stosunku do osób, które za biurkiem lub "na kasie" witają nas z uśmiechem. Nie wypacza to jednak obrazu ogólnej tendencji.
Może dlatego, że ściek pomyj płynie szerokim strumieniem w mediach społecznościowych, gdzie można dać upust własnemu chamstwu. I czynią to zarówno osoby pozbawione ogłady, jak i prominentne, pełniące urzędy. Jak np. ujawnieni niedawno współpracownicy ministra Ziobry czy funkcjonariusz Straży Marszałkowskiej w Sejmie.
Osobiście wyżej sobie cenię kulturę osobistą zdobytą własnym wysiłkiem. Na rzeczonych uniwersytetach, poczynając od tych zaczynających się od pierwszej klasy. Choćby na własnym przykładzie. Miałem szczęście urodzić się co prawda w rodzinie chłopskiej, ale w której panowała miłość, wzajemny szacunek, a ponadto rodzice pouczali, żeby szanować starszych, nie bić się z kolegami (chyba, żeby trzeba było oddać), słuchać się nauczycieli, myć się i dbać o wygląd. Rozmawialiśmy jednak jako dzieci językiem, jakim posługiwali się rodzice, czyli mieszaniną ukraińskiego i lwowskiego bałaku w wersji wiejskiej, tyle, że bez przekleństw, które były przywilejem dorosłych mężczyzn.
Ale w sąsiedztwie mieszkała kierowniczka szkoły, która mówiła językiem literackim i z niej staraliśmy się z bratem brać wzór, podobnie jak z księżowskich kazań, a potem już z lektur i od innych nauczycieli. Od mniej więcej trzeciej klasy zacząłem chodzić do biblioteki, gdzie też miałem wzór poprawnej polszczyzny, choć podszytej wschodnim akcentem, gdyż pani bibliotekarska urodziła się w polskiej rodzinie, ale na Kamczatce. Ona podsuwa mi książeczki o dobrym wychowaniu, np. Abc dobrego wychowania Ireny Gumowskiej. Demokratyczny savoir vivre Jana Kamyczka (a naprawdę Janiny Ipohorskiej) ukazał się później, a jego (jej) rady czytałem w "Przekroju". Wzorem elegancji był odwiedzający nas, a mieszkający w Poznaniu stryj, mieszkający w Nysie wuj oraz fryzjer, do którego byliśmy od dziecka wożeni do miasta. A rodzice się cieszyli, że rośniemy na ludzi i może jak dorośniemy, nie będziemy musieli pracować na roli.
Dalszą edukację kulturalną przeszedłem w liceum, gdzie wszyscy bez mała nauczyciele mogli uchodzić za wzory osobowe, choć miewali swoje słabostki. W ubieraniu starałem się naśladować złotoryjskich kolegów, zwłaszcza tych mających wzięcie u dziewczyn. Wydaje mi się jednak, że wiejskość wyłaziła ze mnie aż do matury. Imponowałem jednak wiedzą i rozległymi zainteresowaniami, które jednak w tych czasach nie były chyba znaczącym atutem w relacjach z dziewczynami. Co prawda wiele lat potem niektóre koleżanki podczas zjazdów koleżeńskich zapewniały, że imponowałem im, ale nie zwracałem na nie uwagi.
Uniwersytet był dalszym etapem mojej edukacji kulturalnej. Choć na początek zmroził mniej swoim odezwaniem pewien profesor. Otóż jedna z dziewczyn (a potem koleżanka z roku) spóźniła się chwilę na pisemny egzamin wstępny i została skarcona zza katedry słowami "A po ciebie to trzeba karetę wysyłać?". Ale już gdy byliśmy studentami inny profesor zaczynając wykład spytał donośnym głosem "Która z dziewczyn kłaniała mi się w niedzielę w Rynku?" Nikt nie śmiał się przyznać, bo być może obawiał się skarcenia, tymczasem profesor wyjaśnił: "Szedłem w towarzystwie i chyba nie zdążyłem się odkłonić i chciałem przeprosić".
Ale mistrzem elegancji w każdym calu był inny profesor, późniejszy promotor mojej pracy magisterskiej i doktorskiej. Przystojny, szczupły, wysoki, zawsze starannie ubrany w garnitur (tylko w razie  skwaru pozwalał sobie przyjść bez marynarki), kiedy się kłaniał, z gracją uchylał kapelusza i był w tym wszystkim nie do podrobienia. Kiedy zacząłem nosić okulary, starałem się naśladować jego sposób zakładania ich i zdejmowania. Chyba nawet udatnie. A przy tym był mistrzem słowa, choć początkowo nie wszystko rozumieliśmy. Był jednym z trzech wykładowców, których próbowałem przyłapać na niezręczności językowej, zająknięciu, czy niepotrzebnym powtórzeniu lub wtręcie. Bez skutku. Nie zdarzyło się też, żeby okazał zniecierpliwienie czy złość podniesionym głosem. Był w tym względzie prawdziwym dyplomatą.
Ostatni etap to była moja kariera zawodowa. Zwłaszcza gdy zostałem przewodniczącym Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich i trafiłem na salony ministerialne oraz gdy zacząłem podróżować za granicę. Tam już niemal wszyscy byli wcieleniami mego profesora, a tylko wychowani byli w innych szkołach elegancji. Zdumiał mnie np. pewien brytyjski kolega po fachu, który do pracy (w tym przypadku odwiedzając biblioteki, które życzył sobie w Polsce zobaczyć) przychodził ubrany odświętnie (szara wełniana dwurzędówka, koszula, krawat), na spotkanie towarzyskie przyszedł w garniturze o kroju sportowym), a do opery - w swetrze! Jak wypoczynek, to wypoczynek!
Dziś są inne nieco czasy, ale starałem się w swojej pracy, najpierw dydaktycznej, a potem kierowniczej, czerpać z najlepszych wzorów. Mam w sobie trochę więcej luzu, skłonności do żartowania, w czym wzorem stał się dla mnie mój inny profesor, a później i kolega, więc pozwalałem  sobie na wtrącenie dowcipu, żartu lub zabawnego cytatu. Ale chyba nie zdarzyło mi się, żebym okazał irytację i podniósł głos. Zdarzyło się niedawno, gdy już nie wykładam, ani nie szefuję. I nie zdarza się w domu, w każdym razie od czasu, gdy dorośli chłopcy.
Przeczytałem gdzieś, że w przeciwieństwie do Polski, gdzie osoby ze świecznika stroją się w szaty spadkobierców swych herbowych przodków, na zachodzie Europy, ale też w Stanach czy Kanadzie, politycy, ludzie biznesu podkreślają swoje plebejskie pochodzenie, żeby z jednej strony pokazać, że do tego, co osiągnęli doszli własnymi siłami (kult self-made-mana) i że z natury rzeczy rozumieją prostych ludzi, którzy w większości stanowią ich elektorat, pracowników i klientów.
Ile jeszcze pokoleń musi minąć, żebyśmy wreszcie mogli być dumnymi ze swego plebejskiego pochodzenia?
Okładka książki ABC dobrego wychowania

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz