sobota, 12 stycznia 2019

Wspomnienie o Basi

Moje koleżanki z pracy pewnie znów mi wytkną, że ostatnio głównie wspominam zmarłych. Ale cóż począć, kiedy mam takie poczucie powinności?
A wszedłem w wiek, w którym przychodzi żegnać się na zawsze z koleżankami  i   kolegami  po  fachu,  których  znałem  bądź t  o ze studiów, bądź  ze     wspólnej pracy, bądź z  obu  powodów  naraz.
Do tej trzeciej kategorii należała zmarła 3 stycznia Baśka Bogdan, po mężu Bastek.

Nasz rocznik studiów bibliotekoznawczych (1966-1970) nie był liczny, było nas nieco ponad czterdzieścioro, gdyż zdarzało nam się "gubić" pojedyncze osoby i doganiać te, którzy powtarzały rok (a czasem i te "gubić").  Znaliśmy się więc wszyscy i mniej lub bardziej przyjaźnili. Dużą grupą chadzaliśmy na bardzo popularne wtedy rajdy piesze - jesienny "Rajd Pieczonego Ziemniaka" i wiosenny :Rajd Marzanny". M.in. wraz z Baśką stanowiliśmy na nich zwartą grupę, w której uczestniczył nasz kolega z  germanistyki, który był księdzem i jego starszy kolega z Warszawy. Zabawne były wieczorne gry w brydża, kiedy księża  wtrącali łacińskie zwroty przy licytacji lub kładąc najwyższą kartę i biorąc lewę mawiali "A masz, grzeszniku!". Zaś brewiarz czytali z przerwami, gdy wykładali karty. W niedzielę mieli obowiązek odprawić mszę, więc odwiedzaliśmy po drodze kościoły, w których proboszczowie stwarzali taką możliwość, a ja z kolegą służyliśmy do mszy, wsłuchując się w głośnym szeptem wypowiadane "zadzwoń", "podaj kielich" itd.

Razem też po zajęciach lub między nimi wpadaliśmy do "Słoneczka" (pobliskiej kawiarni) na kawę lub lampkę wina, a wiosną siadywaliśmy na schodkach wiodących do Odry, złapać trochę słońca. Jako zapalony wówczas fotograf robiłem zdjęcia, które do dziś mi się zachowały i jedno z nich załączam.
Baśka była wysoką, zgrabną dziewczyną, o ładnej  twarzy i śniadej karnacji, a przy tym wesoła i skora do żartów i śmiechu więc podobała się chłopakom, ale mam wrażenie, że trzymała nas wszystkich na  dystans. Ja zresztą nie należałem do tych, co próbowali ten dystans skrócić.
Po studiach trafiliśmy do tej samej biblioteki - przy Studium Nauczycielskim Nr 1. Kierował nią, już wtedy nieformalnie, pracujący na pół etatu zacny człowiek, prof. Stanisław Sokołowski, któremu kilka lat temu poświęciłem wpis jako o jednym z moich mistrzów. Wyznawał on zasadę, że pracownik przychodzący do pracy powinien o 8.00 już być w fartuchu (takim stolarskim) gotowy do rozpoczęcia pracy. Nie miałem z tym problemów, gdyż mieszkałem kilkaset metrów od Studium, Baśce zaś zdarzało się przybiec zdyszaną w ostatniej chwili, ale gorliwie te kilka minut odpracowywała. A gdy było trzeba zostawała dłużej niż należało.
Po likwidacji Studium oboje spędziliśmy miesiąc wakacji na porządkowaniu archiwum, które zostało następnie wraz z rejestrem teczek przekazane do Archiwum Państwowego.
Potem nasze drogi się rozeszły. Baśka została w tej samej bibliotece w tym samym miejscu, ale była to już Biblioteka Instytutu Mikrobiologii Uniwersytetu Wrocławskiego, z systematycznie wymienianym i uzupełnianym księgozbiorem. Ja zaś zatrudniony zostałem w bibliotece innego instytutu (slawistyki). Ale zamieszkaliśmy z żoną w budynku, w którym znajdowała się ta biblioteka i dość często wpadałem tam na kawę i pogaduszki. 
Wtedy też Baśka wyszła za mąż i dość szybko dochowała się córki. Pamiętam, że żona była ciekawa płci urodzonego dziecka. Oczywiście pytałem chyba  ze trzy razy ale niezbyt uważnie słuchałem odpowiedzi, gdyż na pytanie żony co się Baśce urodziło odpowiadałem twierdząco, ale na pytanie o płeć nie znałem odpowiedzi. W końcu żona dowiedziała się z pierwszego źródła, że to była  córka. Dziś już sama matka dzieciom.
Kilkanaście lat potem spotykaliśmy się w innych rolach - jako dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej nadzorowałem bibliotekę, której Baśka tymczasem została kierowniczką. 
Cały czas jednak w kręgu kilku osób, luźno bo luźno, trzymaliśmy się razem, a nawet od czasu do czasu odwiedzali się. Kontakty nasze stały się bardziej regularne od czasu zorganizowania przeze mnie - właśnie za poduszczeniem Baśki - spotkania koleżeńskiego w 25-lecie ukończenia studiów. A potem w kolejne ...lecia, aż do 50-lecia rozpoczęcia studiów w grudniu 2016 r. Baśka jednak nie przyszła, gdyż akurat miała kłopoty ze zdrowiem. Bo ostatnimi laty często chorowała. Któraś z koleżanek podczas pogrzebu Baśki stwierdziła, że wedle jej własnych skarg ona wiecznie chorowała. Już od dziesiątek lat wystarczyło w jej obecności poskarżyć  się na jakąś dolegliwość, żeby sypnęła nazwiskami wrocławskich lekarzy, których ona zna i może polecić. Zdawało się, że chełpiła się tymi znajomościami. A przy okazji służyła radami dotyczącymi leczenia się i stosowania diety.
Co nie ujmowało jej uroku, za to dawało poczucie, że ona autentycznie troszczyła się o  zdrowie wszystkich, których zna.
W ostatniej drodze towarzyszyła Jej także ta sama grupka wrocławskich koleżanek ze studiów, ja oraz jedna z jej koleżanek z Liceum Sióstr Urszulanek z mężem, a moim kolegą z tego samego pokoju w akademiku i ich córką. Musiała to być bardzo serdeczna zażyłość, gdyż ta córka mówiła o zmarłej "ciocia".
Kruszą się nasze szeregi... Znów gdy odbędzie się kolejne spotkanie koleżeńskie, trzeba je będzie zacząć od symbolicznej minuty ciszy.
 Przy schodkach nad Odrą. Baśka pierwsza z prawej. z tej piątki nie żyją już pierwsza z lewej Lucyna Krakowiecka (po mężu Bednarska) i Alem Tesfaye


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz