niedziela, 8 września 2019

Prowincja jest w (każdym z) nas

Popularność twórczości pisarzyna ogół trwa tak długo, jak długo oni o sobie przypominają nową powieścią, zbiorem opowiadań czy tomików poezji i bywa, że chwilowo rośnie tuż po ich śmierci, gdy pełno o nich w mediach. Oczywiście, twórczość niektórych pisarzy nie traci na popularności i wciąż jest wznawiana. Ale na ogół przyznaje się, że owszem, Szymborska czy Miłosz czy Herbart wielkimi poetami byli, a np. Adolf Rudnicki prozaikiem, ale zamiast  czytania ich tekstów przytacza się wyimki, jako przydatne przy jakiejś okazji aforyzmy.
C
zasem jednak zdarza się, że po kilkunastu lub kilkudziesięciu latach następuje renesans popularności zmarłych i dopiero wtedy dostrzega się wartości literackie ich pisarstwa. Impulsem bywa opinia znanego krytyka, który dodatkowo zadba o to, żeby jakaś powieść, zbiór opowiadań czy wierszy ukazał się w druku.
Tak się stało z pisarstwem Kornela Filipowicza, krakowskiego nowelisty, zmarłego w 1990 r. Którego nb. udało mi się osobiście poznać dokładnie pół wieku, gdy jako praktykant wyznaczony zostałem do pomocy dzisiejszemu profesorowi UJ Aleksandrowi Fiutowi w przygotowaniu wystawy dorobku pisarzy krakowskich w XXV-leciu 1945-1969. Podobnie jak kilku innych pisarzy dostarczył jakiś eksponat, którym nie dysponowała Biblioteka Miejska. Pisywał głównie w "Życiu Literackim", a co kilka lat wydrukowane tam opowiadania ukazywały się w kolejnych zbiorach. Napisał też niewielką bezpretensjonalną powieść Romans prowincjonalny. Okazała się ona wdzięcznym materiałem na film.

Kiedy noblistką została Wisława Szymborska, nazwisko Filipowicza pojawiało się  w pismach i programach literackich w mediach elektronicznych jako partnera życiowego poetki po jej rozwodzie z krakowskim poetą Adamem Włodkiem.
I oto dwa lata temu staniem znanej literaturoznawczyni Justyny Sobolewskiej i wydawnictwa "Znak" ukazał się zbiór opowiadań Moja kochana dumna prowincja.
Z wyjątkiem jednego opowiadania z jakąś wyraźną intrygą, do tego kryminalną, której akcja toczy się gdzieś na  wsi (Świadek, który nie umiał mówić), akcja wszystkich pozostałych  dzieje się z udziałem narratora lub w jego najbliższym, najwyraźniej krakowskim otoczeniu. Kilka pierwszych wiąże się z jego dzieciństwem, następne są historiami  zwykłych ludzi, np. kobiety, która przy obcej rodzinie stara się przeżyć okupację, pary ludzi, którzy byli sobie wierni od dzieciństwa aż po grób, sąsiadów narratora, z którymi wiódł rozmowy na schodach, o ludziach spotykanych podczas podróży.
Podobało mi się opowiadanie o reakcjach kibiców na mecz, w którym drużyna złożona z żydowskich piłkarzy pokonała wysoko drużynę polską. Przyczyn poszukiwano w niesprawiedliwym sędziowaniu przez opłaconego sędziego, podaniu drużynie Polaków piwa z jakąś rozleniwiającą substancją i innych podobnych podejrzeniach. Jakby nie było, pogrom. Do bijatyki droga niedaleko i do niej w końcu doszło. Dwunastoletni wtedy narrator naraził się agresywnym młodzieńcom stwierdzeniem, że po prostu wygrali lepsi. I też musiał salwować się ucieczką. Na szczęście w pobliżu pojawił się ojciec. który milcząc słuchał relacji (opowiadanie ma tytuł Mój ojciec milczy). Dopiero na koniec skwitował relację syna słowami "Różne paskudne rzeczy w historii zaczynały się od bicia Żydów". Dopytywany, czy w historii powszechnej, czy tylko Polski, odparł "Polski i w ogóle".
Pełne ciepła jest opowiadanie o kocie imieniem Murder i jego relacjach z narratorem. Zaś tytuł zbiorowi opowiadań dało jedno z nich, będące pogodną relacją z podróży na prowincjonalnej biblioteki, na spotkanie autorskie, żywcem przypominające te ze spotkań z pisarzami w wiejskiej bibliotece, której bywałem stałym i aktywnym czytelnikiem w dzieciństwie i wczesnej młodości.  Nikt nie śmie zabrać głosu w dyskusji, do której zachęca pani bibliotekarka i gość, ale sytuację ratuje niezawodny w takich razach miejscowy inteligent, w tym przypadku lekarz, ale to może być urzędnik gminy lub nauczyciel, który bez względu na to, o czym mówił gość wygłasza tę samą, długą tyradę, by w końcu przynaglany do zakończenia powiedzieć coś o osiągnięciach lokalnych władz i podziękować gościowi z wielkiego miasta, że zechciał zawitać na prowincję.
Gdy opuszczane przez pisarza miasteczko maleje i w końcu znika z widoku w oknie pociągu, ten snuje rozważania o prowincji, w której z pewnością jest wielu ludzi mających coś wartego uwagi do powiedzenia, ale nie mają pewności swoich racji, bojąc się, że ich upodobania czy argumenty spotkają się z życzliwością  zebranych, czy się w ich oczach nie wygłupią.
Raczej nie przepadam za opowiadaniami. Ale te ujęły mnie swoją refleksyjnością, ciepłem i pamięcią o mojej prowincji. A krakowska proweniencja pisarza (a jutro wybieram się z żoną w podróż sentymentalną do miasta, w którym ją dokładnie pół wieku temu poznałem) stała się dodatkowym impulsem do sięgnięcia po książkę. Ale i nakłoniła do własnej refleksji: o tym, że jest ona w nas, ale z drugiej strony czytając mniej więcej te same książki, chodząc do kina na mniej więcej te same filmy, oglądając te same kanały telewizyjne. mimo ich mnogości, stajemy się sobie - ci na prowincji i ci w metropoliach - w jakimś sensie sobie podobni.
Nie mogę na koniec nie dodać, że miałem szczęście do wspaniałej biblioteki, pani Ireny Lenartowicz, która mnie upewniała, że moje zdanie nie musi się podobać, ważne, żebym je wypowiedział i potrafił uzasadnić. Więc zabierałem głos, a jeden z gości, do dziś pamiętam, wrocławski pisarz Waldemar Kotowicz, przysłał na adres biblioteki swoją książkę (powieść wojenną Godzina przed
 świtem) z dedykacją dla mnie.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz