poniedziałek, 1 lipca 2019

Wycieczkowcem po Bałtyku



 Obiecywałem sobie częściej pisać, ale w te upały... Jeszcze dwa lata temu czekało się na lato i nadejście ciepłych dni, w miarę możności bez słot i pochmurnego nieba. Jednak po zeszłorocznym ciągu czterech miesięcy skwaru, na tegoroczne lato czekałem z obawami, że może być powtórka. No i mamy za sobą miesiąc niemiłosiernych wręcz upałów, przerywanych pojedynczymi dniami ulgi, na szczęście we Wrocławiu - na razie - bez burz i huraganów.
A tymczasem miesiąc temu z walizą wypełnioną m.in. swetrami i wiatrówkami, bo uprzedzano nas, że może być chłodno, jechaliśmy z żoną - w rolach pasażerów - do niemieckiego Warnemunde, gdzie czekał na nas znany już nam z poprzedniej wycieczki olbrzymi wycieczkowiec Poesia. Podobnie jak poprzednio czekała na nas kabina z balkonem na 12 piętrze (ósmym nad poziomem morza), tyle, że bliżej dzioba. Od restauracji, w której mieliśmy coś w rodzaju obiadokolacji (bo o 17.30), dzieliło nas siedem pięter (licznymi na statku windami) i 250 m pieszo.  Nieco bliżej mieliśmy do barów, do których chadzaliśmy na śniadania, a po spektaklu w teatrze (na ogół wiązanki pieśni, piosenek i arii operowych lub operetkowych, przeplatanymi tańcami lub z popisem tanecznym towarzyszącym wokjalistom) ok. 22.00, na herbatę lub kawę i ewentualnie coś do niej, najczęściej sałatkę owocową, a w porywach kawałek pizzy. Lunche były tylko dwukrotnie, gdy płynęliśmy cały dzień, czyli gdy z Warnemunde płynęliśmy doi Sztokholmu i z St.Peterburga do Kopenhagi. W pozostałe dni zaś zwiedzaliśmy stolice nadbałtyckie : właśnie Sztokholm, Tallin, Petersburg i Kopenhagę. Tymczasem czekały nas upały, a największy w dawnej stolicy Rosji - 30 st.

Wybrana przez nasze żony (wybraliśmy się we dwie pary, połączone więzami rodzinnymi) wycieczka po stolicy Szwecji okazała się najmniej atrakcyjna. Oglądaliśmy miasto przez szyby autokaru, a dwa krótkie "photostopy" wypadły w miejscach mało malowniczych. Najciekawszy obiektem był... nasz statek, stojący zresztą ok. 150 m od nabrzeża i tę odległość pokonywaliśmy  kilkudziesięcioosobowymi motorówkami. Za to gdy wypływaliśmy, przez trzy godziny mogliśmy podziwiać liczne wyspy i wysepki, a na tych małych zaledwie jeden domek mieszkalny i malutkie nabrzeża z pojedynczymi przycumowanymi motorówkami.
Tallin był dla mnie odkryciem. Piękna renesansowa architektura centrum, właściwa miastom hanzeatyckim, a w górnej części (bo jest Tallin górny, m.in. z dawnym zamkiem dziś służącym za siedzibę parlamentu i okazałą cerkwią, i dolny, blisko portu, z rynkiem i malowniczymi okolicznymi uliczkami.
A St. Petersburg oczarował i zadziwił wspaniałą architekturą licznych pałaców, w części nad kanałami Newy, i okazałych cerkwi. W słynnym Pałacu zimowym zwiedziliśmy w ciągu półtorej godziny najważniejsze sale, stanowiące dziś część Ermitażu, pyszniącego się nagromadzeniem dzieł najsłynniejszych malarzy. Rubensów, Cranachów, van Eycków i Rembrandtów wiszą całe ściany. A między nimi marmurowe, malachitowe i rozmaite inne rzeżby, szkatuły, ponadmetrowe puchary, stoły itd. Oczywiście nie można ich było fotografować, o czym informowały wiszące gęsto tabliczki. Mało kto się tym zakazem przejmował. Pstrykano wszystko, łącznie z tymi tabliczkami. Podobnie było we wnętrzu wspaniałej Cerkwi Przelanej Krwi Chrystusowej. My z żoną jednak się powstrzymywaliśmy.
Ta wycieczka trwała najdłużej, w związku z czym mieśmy też obiad rosyjski z typowymi rosyjskimi potrawami, czyli barszczem i boeuf Stroganow. Przyznam, że jadałem lepsze. I lepszą piłem kawę.
Była to wycieczka najlepiej zorganizowana. Urocza przewodniczka nie musiała zdzierać głosu, bo mówiła do mikrofonu, a uczestnicy grupy mieli w słuchawkach angielszczyznę lub tłumaczenie niemieckie. Trzeba bowiem zaznaczyć, że angielsko- i niemieckomówiący pasażerowie byli w mniejszości , zdecydowanie przeważali Włosi i Hiszpanie. Nieliczni Polacy dopisywali się do grup angielskich.
Kopenhaga zadziwiła mnie rzadko dziś spotykanym militaryzmem. Pałaców i zamków monarchów, także tych sprzed wieków, strzegą uzbrojeni żołnierze. Pokazano nam też port wojenny i cytadelę. A gdy w końcu zatrzymaliśmy się nad zatoczką, gdzie na kamieniach siedzi słynna Syrenka i gdy każdy sfotografował się na jej tle, można było uznać, że program turystyczny rejsu został wypełniony. Jeszcze tylko pożegnalna kolacja, spektakl w teatrze (zakończony pięknym wykonaniem "Time to say good bye") potem ostatnia sałatka owocowa, lampka wina (za 5 €), a rano ostatnie śniadanie i kanapki na drogę.
A po drodze dziesiątki jeśli nie setki wiatraków akumulujących prąd, hektary pól z oknami fotowoltaiki i licznych zwężeń spowodowanych remontami autostrad. Okazało się, że we Wrocławiu jest jeszcze goręcej.
I dużo pracy w bibliotece. W której jeszcze ubyło nam dalszych  kilkadziesiąt metrów kwadratowych. Potrzebne są kolejne biura.

      
      

Na pierwszym zdjęciu "nasza" Poesia w porcie w Tallinie, na drugim widok na Sztokholm z balkonu naszej kabiny, na trzecim cerkiew w Tallinie, na czwartym nasza kabina z żoną w tle (nie lubi się fotografować, ale...), na czwartym wnętrze  teatru na 700 widzów, na piątym pałace nad kanałem Newy, na szóstym fontanna w parku rozrywki Tivoli, na ostatnim biblioteka na statku. Okupowana na ogół przez karciarzy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz