niedziela, 3 listopada 2019

"Dom dzienny, Dom nocny" i rodzinna pamięć przesiedlenia

Dopiero po ponad 200 stronach zaczęła mnie wciągać powieść naszej noblistki Dom dzienny, dom nocny.  A dotrwałem do tych wciągających stron tylko dzięki ambicji, żeby nie być gorszym od, pożal się Boże, ministra kultury, który chyba do dziś nie wystosował listu gratulacyjnego do Olgi Tokarczuk.
Czytałem powoli, bo niezależnie od wielowątkowej (lub raczej wielowątkowych, bo jednak wzajemnie dość odległych od siebie opowieści) akcji zachwycająca jest refleksyjna narracja, każąca czytelnikowi zastanowić się nad naturą wielu rzeczy, które zwykle traktuje się jako oczywistość. Można autorce zazdrościć tej uważności i umiejętności zawarcia jej w słowach.
Zamknąłem książkę wczoraj około północy i od razu jeden z wątków pojawił mi się nad ranem we śnie. Musiałem się obudzić, żeby sobie go dopowiedzieć, czy raczej zastanowić się, czemu sam w swoim czasie nie zadałem moim rodzicom pewnych pytań.
Oto autorka maluje obraz wielkiej wędrówki ludów po wojnie przez perspektywę paru rodzin, wyrzuconych z domów, w których żyli od pokoleń. Jechali z częścią dobytku tygodniami w nieznane. Wiedzieli tylko, że na Zachód. Pociąg więcej stał niż jechał, Przesiedleńcy (a właściwie na razie wysiedleńcy) niepewni byli nie tylko miejsca docelowego i tego, co tam zastaną, ale i każdego dnia, gdy kończyły się zabrane zapasy jedzenia i picia, ale także paszy dla zabranych zwierząt.O innych niewygodach nie wspominając.


W końcu wysiedleńcy otrzymują zapowiedź, że podróż się kończy. Na stacji czekają podwody i ciężarówki, które rozwożą przybyszów do wsi i miejscowy administrator wskazuje domy, które poszczególne rodziny mają objąć we władanie. Inne, do jakich byli przyzwyczajeni, murowane, z murowanymi zabudowaniami gospodarczymi, pokryte dachami z dachówek, zupełnie jak te, które tam na wschodzie mieli tylko właściciele folwarków, a zamiast studni z żurawiem lub korbą stoją pompy.
I w niemal każdym takim domu, z osobną kuchnią, pokojami, w jednym pokoju zmieszczone rodziny niemieckie. Jedni i drudzy patrzą na siebie jak na wrogów: bo jedni z narodu, który wywołał wojnę, a drudzy, bo przejmują ich dobytek.
Mniejsza o dalsze szczegóły, kto sięgnie po powieść, ten je pozna. Śniły mi się sceny osiedlania się z udziałem moich rodziców. Ale jakieś rwane, niejasne. nie dające żądnej, w których była moja złość, że niewiele o tym wiem.Rzecz w tym tylko, że wszystko, co wiem o ich pierwszych dniach, miesiącach i latach znam tylko z relacji wuja, który w tej okolicy tuż po wojnie pełnił kilka funkcji kierowniczych naraz, w tym wójta wiejskiej gminy, bo miał maturę.
Wiem tylko, że ojciec osiadł wraz z trzema innymi wojskowymi osadnikami po zakończeniu działań wojennych. Razem objęli duże gospodarstwo złożone z domu mieszkalnego,, połączonego z częścią gospodarczą, w której był chlew i obora, drugiego, gdzie była też obora i stajnia oraz dwóch stodół. Opierała ich i przygotowywała posiłki Niemka. A w innym, niewielkim domu, wraz z inną kobietą z córką osiedlona została moja mama z dwunastoletnim lub o rok starszym synem, bo nie wiem, czy stało się w 1945 czy 1946 roku. Z opowiadań wuja wiem, że po wysiedleniu Niemki mama zgodzona została na funkcję takiej gospodyni i że akurat na święta Bożego Narodzenia z niczego przygotowała pyszne posiłki. No i krok po kroku związała się z moim ojcem. Jakoś  zwiedział się o tym jej mąż, który też był na wojnie i osiadł też na Dolnym Śląsku i zabrał syna. A potem najpierw urodziłem się ja, a trzy lata później mój brat. W 1949 roku wuj dostał posadę w mieście, a swój dom wraz budynkiem gospodarczym scedował na moich rodziców. Pamiętam, że w budynku mieszkalnym dwa pokoje zajmowała przez rok czy dwa jeszcze jedna rodzina (pamiętam, że nazywali się Fajdaszowie i mówiono o nich "centralaki",  czyli przybysze z Kielecczyzny lub z Mazowsza), a my mieliśmy obszerną kuchnię, dwa pokoje, w tym ten większy był dawną sypialnią z dwoma wielkimi zdobnymi łóżkami i kredensem wypełnionym porcelanowymi serwisami, szklanymi kieliszkami i różnych rozmiarów, lampkami do wina i kuflami do piwa. Część z nich miała uchylne mosiężne wieczka. Wszystko to powoli się tłukło, było pożyczane na wesela i nie wracało już w komplecie lub zwyczajnie gdzieś przepadało.
Na piętrze była jeszcze trzy pokoje, które jednak od kiedy pamiętam służyły za spichrze do zboża, a na strychu na hakach pod dachem wisiały kawałki zawędzonych mięs, kiełbas, salcesonów  i słoniny.
Ale nie wiem, hak rodzice trafili na Dolny Śląsk do tej samej wsi. Ro znaczy nie wiem nic o tym, jak trafił ojciec. Bo jako dzieciak łapałem strzępki rozmów mamy z jej ciotkami, które czasem przyjeżdżały do nas na wieś. Głównie wspominały napady banderowców na wsie, w który mieszkały i o straszliwych zbrodniach. Ale czy mama przed nimi uciekła i jak wyglądały te peregrynacje - nie wiem. Opowiadała, że w drodze zamieszkała z synem na kilka tygodni u jakichś gospodarzy pod Przemyślem. I że trafiły tam na leżących ich skatowanych przez "leśnych", którzy domagali się wydania zapasów mięsa lub oddania krowy. Odmówili, więc zostali pobici kolbami karabinów tak, że plecy mieli sine. A co chcieli zabrać i tak zabrali. Więc pobyt zaczął się od pielęgnowania ofiar, najpewniej tych dziś  czczonych jako "żołnierzy wyklętych".  A potem znalazła się w Wojcieszynie na Dolnym Śląsku. Tylko w tym, co miała na sobie, a po drodze żywiła się i żywiła syna tym, co ludzie dali, gdy zatrzymywał się pociąg.
I pewnie uznałbym to za jedyną znaną mi wersję, gdyby nie to, że trafiłem na stronę internetową wsi Milno k. Tarnopola, z której pochodziła mama. Otóż wszystkie rodziny polskie albo zmuszone zostały do przyjęcia obywatelstwa sowieckiego, albo zostały wysiedlone i transport w dużej części skierowany został właśnie do Wojcieszyna. I to tłumaczy, znalezienie się tu kilkorga znajomych i dalszej rodziny.
Jako dziecka mogły mnie te historie nie zainteresować, ale wyrzucam sobie, że rodziców nie dopytywałem ani ja, ani brat, gdy byliśmy dorośli. Być może rodzice dlatego o tym nie opowiadali, gdyż w PRL-u mówienie o wysiedleniach stanowiło tabu i lepiej było o tym nie opowiadać nawet w gronie bliskich. Ale być może także dlatego, że i w literaturze naukowej, i w beletrystyce temat się nie pojawiał i nie przekładał się na zaciekawienie w pokoleniach urodzonych już  na "Ziemiach Odzyskanych". Dla nich to już  była historia niewiele bardziej zajmująca niż bitwa pod Grunwaldem. 
Oczywiście, były wyjątki, były rodziny, które zatroszczyły się o pamięć tamtych lat i swoją własną. U nas tak nie było.Znalezione obrazy dla zapytania wojcieszyn, zdjęcia Dom w Wojcieszynie, w którym osiadł mój tata

2 komentarze:

  1. Dziękuję za ciekawą historię, ale proszę sobie nie robić wyrzutów z powodu "niedopytania" we właściwym czasie. Może słaba to pociecha, ale ja mam tak samo - poczucie, że tyle fascynujących historii i objaśnień do historii uciekło mi bezpowrotnie wraz ze śmiercią rodziców a wcześniej dziadka, uczestnika I Wojny Światowej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Specjalnie nawet delikatność nie pozwalała mi wypytywać. Bo tata poszedł na wojnę i nie wrócił do żony, już teraz na Ukrainie, a mama nie była szczęśliwa w pierwszym małżeństwie.

    OdpowiedzUsuń