sobota, 13 kwietnia 2019

Moja pierwsza pani. W związku ze strajkiem nauczycieli

Jest odpowiedni moment, kiedy nauczyciele strajkując walczą o godność swojej profesji, żeby na własnych przykładach pokazać, jak nauczyciele mogą wpłynąć na wybory, aspiracje i koleje życia swoich wychowanków. Jestem pewien, że jestem - jakby to dziś powiedzieć - beneficjentem zaangażowania ze strony nauczycieli. A zwłaszcza kierowniczki mojej pierwszej szkoły, pani Marii Misztalowej.Już kilka lat temu napisałem o Niej. Ale choć wpis z blogu na Onecie przeniosłem na platformę Google, zachował się tylko jego pierwszy akapit. Była pierwszą nauczycielką w mojej rodzinnej wsi i pierwszą kierowniczką szkoły. Bo chyba dopiero gierkowska reforma oświaty w 200-lecie Komisji Edukacji Narodowej uczyniła kierowników szkół podstawowych dyrektorami.
Ona też tuż po wojnie uczyła sztuki czytania i pisania osiedleńców, którzy przybyli na tzw. Ziemie Odzyskane zza Buga,  w większości niepiśmiennych. Uczyła więc i moją mamę.
Była nauczycielką już przed wojną, zaś jej mąż był zarządcą majątku ziemskiego. Dostało im się dość duże gospodarstwo, z dużym budynkiem gospodarczym, którego największą część stanowiła stodoła, nieco mniejszą obora, stajnia i chlew, a najmniejszą szopa na sprzęt i maszyny rolnicze. Dom mieszkalny to właściwie był dwupiętrowy pałac, z gankiem na wysokim parterze do którego wiodły szerokie schody i dużym tarasem na pierwszym piętrze. I jak mało kto we wsi utrzymywali to gospodarstwo we wzorowym porządku. Mieli też gosposię, chyba przywiezioną z rodzinnych stron, ale w przeciwieństwie do nich, którzy mówili poprawną polszczyzną, posługującą się mieszaniną ludowej polszczyzny pomieszanej z ukraińszczyzną. I ubierającą się jak wiejskie kobiety.
Pani Misztalowa zaś nosiła się z miejską elegancją. I w pewnym sensie stanowiła dla kobiet wzór do naśladowania. Wystarczyło, że  pewnej niedzieli poszła do kościoła w garsonce z bistoru, żeby dwa tygodnie podobne garsonki wdziały niemal wszystkie mieszkanki wsi w wieku od trzydziestu do pięćdziesięciu kilku lat. Nie chodziły tylko w obuwiu na słupku i nie wdziewały fantazyjnych kapeluszy.


Była naszą sąsiadką przez drogę. Oddzielał nasze gospodarstwa płot z naszej strony i wysoka na jakieś dwa i pół metra druciana siatka wokół zagrody państwa Misztalów. Ale głównie dzielił nas pewien dystans ze względu na różnicę statusów. Tylko ich gosposia Michasia wpadała do mamy na pogawędki.
Kiedy jednak zacząłem chodzić do szkoły i dowiedziała się od mojej pierwszej wychowawczyni, świeżo upieczonej maturzystki Marii Chmielewskiej (postaram się o niej w przyszłości napisać), że już płynnie czytam i całkiem wprawnie piszę, dostrzegła we mnie potencjał. Zaprosiła mnie z mamą do siebie na rozmowę. Mną zajęła się ich najstarsza córka, wtedy chyba szóstoklasistka, która zaprowadziła mnie do imponującej domowej biblioteki, a mama chyba dostała instrukcję, żeby nie obciążać mnie zbytnie gospodarskimi obowiązkami, bo mam zadatki na dobrego ucznia. Zostałem zapewniony, że mogę zawsze przyjść pożyczyć książki, bo te w szkolnej bibliotece mi nie wystarczą. Sama  zresztą prowadziła szkolną bibliotekę, która dla każdej klasy była otwierana raz w tygodniu na godzinę i można było wypożyczyć tylko książki dla danej klasy i ewentualnie o jedną klasę wyżej. I tylko trzy naraz, które zwykle połykałem pierwszego popołudnia po lekcjach. Później, gdy we wsi otwarto sklepik z kosmetykami i książkami, sam sobie książki dokupowałem. Podbierałem kurom jajka, niosłem je do jednego sklepu i z pieniędzmi za nie szedłem do tego sklepiku odległego od domu o dalsze jakieś 200 m i tam wybierałem lektury. Średnio kosztowały trzy jajka. Niestety, po kilku miesiącach zostałem zdekonspirowany. Ale od tego czasu dostawałem kilka złotych miesięcznie na książki.
Od czwartej klasy uczniowie mogli jeździć na szkolne wycieczki. Pamiętam, że gdy byłem w czwartej klasie i była organizowana trzydniowa wycieczka do Warszawy, rodzice uznali, że niecałe 200 złotych to za duży wydatek, bo przecież trzeba będzie jeszcze dać ze 20 zł na drobne potrzeby. Pani Misztalowa przyszła  do nas i zapewniła, że skoro rodziców nie stać, to ona sfinansuje mi wycieczkę. Oczywiście w tej sytuacji tata rad nie rad zapewnił, że da radę. I pojechałem. Przedtem wszyscy mieliśmy lekcje właściwego zachowania w pociągu, na kwaterze, gdzie będziemy nocować i w restauracjach, gdzie będziemy mieli posiłki. Między innymi, że przed jedzeniem należy serwetką wytrzeć sztućce (tak wtedy było trzeba, bo w owych czasach w jadłodajniach niezbyt dbano o czystość), w której ręce trzymać nóż, a w której widelec i że wszystko, co dostaniemy, należy zjeść. Żeby nie sprawić przykrości kucharzom i kelnerom. Utkwiło mi w pamięci pierwsze wrażenie, jak do obiadu podano buraczki na ciepło, których nigdy nie jadłem. Na szczęście okazały się bardzo smaczne i mogłem spokojnie dostosować się do instrukcji.
Kiedy w siódmej klasie przyszła pora wyboru kierunku dalszej edukacji, zdecydowałem się - ku radości rodziców - na samochodową zawodówkę, zostałem przez panią kierowniczkę zbesztany. Do dziś pamiętam to jej "Ty głupcze" ze starannie wypowiadanym "ł" przedniojęzykowym. Przyszła do nas po południu do domu, żeby jeszcze w obecności rodziców wyperswadować mi pomysł. Według niej jedyną drogą dla mnie jest liceum, a potem studia. Dała przykład swego najstarszego syna, który po zawodówce wracał do domu zmęczony i w brudnym odzieniu, a młodszy syn po studiach jest inżynierem i pracuje we Wrocławiu, córka zaś zdaje maturę i idzie na polonistykę na uniwersytet. Wobec tego dictum rodzice uznali, że i ja pójdę do liceum.
Jako kierowniczka szkoły i nauczycielka była bardzo zasadnicza, ale i sroga. Sam tylko raz oberwałem linijką po łapie. I to już w pierwszej klasie. W ramach dbałości o higienę, niezależnie od okresowych kontroli i konsultacji higienistki, sprawdzała czasem naszą czystość: szyi, uszu, głowy i rąk. Ja z tym problemu nie miałem, ale gdy  wyciągnąłem czyste w moim przekonaniu dłonie, usłyszałem "A te ręce to jakieś nie spracowane" i pac linijką. Dopiero potem podniosła na mnie oczy i zorientowała się, że to moje. Ale już było "po ptokach". Uczyła nas dopiero w szóstej i siódmej klasie polskiego. Czytała nam m.in. W pustyni i w puszczy oraz duże fragmenty Pana Tadeusza. Pozostał mi w pamięci epizod, gdy w eposie wymieniona została Pustynia Libijska. Na mapie pani pokazała nam jej miejsce w... Libanie. Odruchowo wyrwałem się z uwagą, że Pustynia Libijska jest w Afryce. Zostałem wezwany do tej mapy i szedłem do niej z duszą na ramieniu, bo przecież poddałem w wątpliwość jej autorytet. Pokazałem jednak, gdzie leży ta pustynia i cała klasa usłyszała, że "Stefcio ma rację". I sumitowanie się, że sama tego dobrze nie sprawdziła.
Kiedy już byłem licealistą, państwo Misztalowie któregoś popołudnia przyjechali do Złotoryi i napotkali mnie idącego ze szkoły do autobusu. I zabrali mnie do restauracji na obiad. Już wiedziałem jak się zachować, ale ku memu zdziwieniu do obiadu zamówili po "50" wódki, także dla mnie, niepełnoletniego. Ale uspokoili mnie, że jestem pod ich opieką, a wypić należy, bo to restauracyjne jedzenie lepiej popić dla zdrowia. I do domu wróciłem z nimi furmanką.
Pamiętam doroczne apele rozpoczynające rok szkolny, zbiegające się z rocznicą wybuchu wojny. Zawsze do niej nawiązywała, wskazując jak ważny jest pokój. Ale i nakazywała szacunek dla tego, co zastali nasi rodzice zajmując poniemieckie gospodarstwa, urządzenia i maszyny rolnicze, ale też i  meble, zastawę i naczynia, bo pokazują, jak żyć, utrzymywać porządek. Bo kultura to nie tylko muzyka, teatr, ale i sposób codziennego życia. Czego sama była wzorem.
Kierowanie szkołą wiejską nie było wtedy proste. Brakowało nauczycieli, a ci, co trafiali na wieś nierzadko bywali ludźmi przypadkowymi i po roku - dwóch okazywało się, że nie potrafią się na wsi zaaklimatyzować, albo nie nadają się do zawodu, albo nie zostali zaakceptowani przez niewielkie wiejskie środowisko. Przez całą moją wiejską edukację tylko jedna pani Misztalowa była stałym elementem szkoły. Kiedy owdowiała, przeniosła się do syna we Wrocławiu i tam raz ją z żoną odwiedziliśmy. Drugi raz już nie zdążyliśmy.
Leży na tym cmentarzu, co moi rodzice. Mimo mapy cmentarza w internecie, oznaczenia kwatery, na której spoczywa nie udało mi się odnaleźć Jej grobu.

W tym budynku mieściła się część szkoły i w nim na I piętrze na emeryturze osiadła pani Maria Misztalowa, wtedy jeszcze z mężem Kazimierzem.

1 komentarz:

  1. Według mnie warto zainwestować w pompy zębate i tłoczkowe ze strony www.hydro-crane.pl - świetna cena w stosunku do jakości.

    OdpowiedzUsuń