czwartek, 7 lutego 2019

Alem, mój etiopski przyjaciel



Dostanie się  na  studia, dla  mnie  wiejskiego chłopaka, lekko tylko podszlifowanego   towarzysko   przez czteroletnie  uczęszczanie do prowincjonalnego   liceum,   było   pół   wieku   temu   czymś  dość wyjątkowym.  Oznaczało  wejście  w  "wielki świat", z dostępnymi codziennie  kinami,  teatrami,  dużymi bibliotekami obfitującymi w tysiące  książek  i setki czasopism, także w obcych językach oraz w codzienne relacje z ludźmi, którzy je pisali i wydawali.
Parę dni temu mój kolega z roku przysłał mi zdjęcie z rajdu pieszego w Sudety, który odbył się w miesiąc po rozpoczęciu studiów. Stoję z nim na szczycie Śnieżnika odziany w znoszony nieco garniturek, bo i taka impreza była dla mnie nowością, której specyfiki nie znałem.

Wiedziałem, że na uczelniach wyższych w Polsce studiuje młodzież z egzotycznych krajów. Ale sądziłem, że na studiach medycznych czy technicznych. Okazało się, że w 1966 roku pojawiło się w Polsce wielu studentów z Wietnamu,  wówczas podzielonego tak, jak obecnie Korea, a bibliotekoznawstwo zaczął studiować Etiopczyk. Nie pamiętam, jak to się stało, że dość szybko stałem się jego najbliższym przyjacielem. Może zdecydowało to, że więcej niż inni wiedziałem o jego kraju, w pewnej mierze dlatego, że interesując się sportem (startowałem jako licealista w mistrzostwach Polski kibiców sportowych) wiedziałem o sukcesach olimpijskich jego krajana, biegającego boso Bikila Abebe.

Alemayehu Tesfaye (którego nazywaliśmy po prostu Alem), pochodził z rodziny arystokratycznej z dominującego w Etiopii plemienia Amharów, z którego też wywodził się cesarz Hajle Selassie, a po studiach w Europie, czekała praca w pełniącej funkcję narodowej Bibliotece Uniwersytetu Johna F. Kennedy'ego. Był po rocznym kursie języka polskiego w Łodzi, ale mówił w naszym języku słabo. Nabierał jednak wprawy, wzbogacał słownictwo, ale wymowa wciąż pozostawała bez zmiany. Pamiętam, że kiedyś w gazecie pokazał zdjęcie i powiedział "Ładna  burza". Dopytuję jaka burza, a on na to, "Nie burza, tylko burza".. W końcu wyjaśnił "No, twaź".

Regularnie chodził na zajęcia, do których się sumiennie przygotowywał. Katalogowania się nie nauczył, bo nikt z nas się nie nauczył - ani formalnego, ani rzeczowego, Z innymi przedmiotami było lepiej.  Bywało jednak, że zamiast na wykłady zabierał nas na piwo. W ciągu ostatnich lat studiów bywaliśmy stałymi bywalcami luksusowej w owych czasach kawiarni w hotelu "Monopol", gdzie zaprzyjaźnił się z piękną kelnerką, która później została jego żoną. Sam, wyznający religię koptyjską, alkoholu nie pijał żadnego.

Czasem  urządzał nam ucztę. Kupował dobrą wołowinę (za Gomułki bywała jeszcze dostępna, choć droga), dwa - trzy piwa na głowę i zasiadaliśmy do biesiady. Z mniej więcej półtorakilowego kawałki szynki odkrawaliśmy małe kawałeczki, maczali w egzotycznym wtedy dla nas sypkim chili i soli i zjadaliśmy na surowo, popijając piwem. Muzin zaś (sam tak o sobie żartobliwie mawiał) popijał colą, której miał żelazny zapas. Od czasu do czasu odwiedzali go w akademiku jego krajanie i wtedy wspólnie przygotowywali wołowinę na gorąco w wielkim garze, z mnóstwem egzotycznych przypraw i dzielili się nim z nami. Było to danie mocno pikantne.

W colę Alem zaopatrywał się w Pewexie. Miał wysokie stypendium w złotówkach, ale miał też dolary. Oficjalnie nie mógł ich mieć. Ale żeby zapewnić sobie finansowy luz załatwiał sobie w konsulacie wizę do Berlina Zachodniego, po czym na podstawie owizowanego paszportu pobierał z banku gotówkę, a następnie składał w banku wyjaśnienie, że z jakichś powodów nie mógł odbyć podróży. Czasem jednak wyjeżdżał i wracał w nowych dżinsach i butach i coś zawsze miał dla nas, swoich kolegów. Za którymś razem, chyba gdy byliśmy na drugim roku, wrócił eleganckim Peugeotem 404, który, naśladując jego wymowę nazywaliśmy "pezio". Kiedyś pod "Monopolem" usłyszał zdanie, które chętnie powtarzał "Tak to jest u nas w Polsce, nawet Murzyni samochodami jeżdżą". Woził nas m.in. na dworzec po piwo, po które zabieraliśmy... klosz, mogący pomieścić 14 kufli (7 litrów). Bufet był tam otwarty do późnych godzin nocnych, a marża gastronomiczna była wtedy niewielka.

Wracając do samych studiów, trzeba zaznaczyć, że wykładowcy podczas ćwiczeń traktowali jego wysiłki z pewną pobłażliwością Ale na egzaminach musiał jednak wykazać się wiedzą nie mniejszą niż inni. Pamiętam jednak egzamin z historii nauk przyrodniczych u prof. Stanisława Szpilczyńskiego, cenionego psychiatry, zawsze nienagannie ubranego, z wiązaną muszką pod szyją Nie chodziliśmy na jego wykłady, gdyż od starszych kolegów wiedzieliśmy, że wystarczy dobrze wykuć skrypt Marii Uklejskiej, przypominający raczej książkę telefoniczną, niż podręcznik akademicki. W pierwszym podejściu zostaliśmy odprawieni z niczym, nawet bez dwójki. Profesor tylko popatrzył na nas i stwierdził, że my się chyba nie znamy i powinniśmy się lepiej poznać. I wyznaczył następny termin. Podeszliśmy we dwóch. Alem był dość dobrze przygotowany, ale spróbował profesora przechytrzyć. Powiedział, że po polsku idzie mu niesporo i wolałby zdawać po angielsku. Więc profesor postawił mu pytanie po angielsku, popisując się oksfordzką angielszczyzną. Na to Alem, że jednak będzie zdawał po polsku. Stropił się tą sytuacją i nie bardzo mu szło. Próbowałem podpowiadać. W efekcie profesor uznał, że podpowiadałem na tyle skutecznie, że zasługuję na tróję, a Alemowi powiedział: "Panie kolego, kiedy pan wróci do swego kraju, niech się Pan nie chwali, że dostał dostateczny u prof. Szpilczyńskiego, bo  mam tam przyjaciół".
Pod koniec studiów pomagałem Alemowi, na prośbę jego promotora, pisać pracę magisterską, poświęconą działalności UNESCO na rzecz bibliotekarstwa w Afryce. On czytał źródła angielskie i francuskie, a ja polskie i robiłem notatki na fiszkach, tak jak nas nauczył ówczesny magister Andrzej Cieński. On na tej podstawie pisał kolejne rozdziały, a ja je, jak mawiał jego promotor "cywilizowałem", czyli nadawałem im formę poprawnej polszczyzny. 
Już jako obaj magistrowie spotkaliśmy się chyba tylko raz, w gruncie rzeczy po to, żeby się serdecznie pożegnać. Alem zajęty był swoim małżeństwem (oczywiście obaj znaliśmy nasze dziewczyny i nawzajem sobie gratulowaliśmy wyboru), a ja swoim, poza tym musiałem rozejrzeć się za pracą i wracać na wieś, żeby pomóc rodzicom w gospodarstwie, bo tata był już po "siedemdziesiątce" i prace wymagające większych sił czekały na mnie.
O losach Alema dowiedziałem się od jego żony, której życie w stolicy Etiopii nie odpowiadało. Szybko została matką (śliczniutkiej Lemlem,  przysłała zdjęcie) i na dobrą sprawę skazana pod dozór teściowej. Alem zaś pracował w bibliotece uniwersyteckiej, a po południu zgodnie z tamecznymi obyczajami wiódł życie towarzyskie w męskim gronie.
Widać władze biblioteki nie były zadowolone z kwalifikacji Alema, gdyż po roku pracy został wysłany na studia w Stanach Zjednoczonych na uniwersytecie Kalamazoo, o czym też informowała Ania, która skorzystała z okazji i z dzieckiem wróciła do Polski. 
Można rzec, że wyjechał z Etioopii w samą porę, gdyż rok później obalony został cesarz Hajle Selassje i nastał terror zwrócony przeciw elitom, do których należała jego rodzina. Nie wiem, czy przeżyła tern czas bez szwanku i czy w ogóle przeżyła. 
Udało mi się przypadkiem odbyć rozmowę telefoniczną z Alemem w 1985 r., gdym brał udział w dorocznym kongresie IFLA w Chicago. W rezultacie całkowitego przypadku nawiązałem rozmowę z czarnoskórym bibliotekarzem amerykańskim z biblioteki publicznej w Waszyngtonie. Trochę na zasadzie sceny z  "Czterdziestolatka", gdy znajomy  pewnej pielęgniarki pyta inżyniera Karwowskiego, czy zna jego kolegę Dzidka, który też  jest budowlańcem, spytałem go, czy obiło mu się o uszy nazwisko Alemayehu Tesfaye. Ten się rozpromienił i stwierdził, że pracuje w tej samej bibliotece jako szef działu pracy z mniejszościami etnicznymi. I podał mi numer telefonu. W akademiku, który był moją rezydencją na czas kongresu zapłaciłem dwa dolary za zdjęcie kłódki z tarczy telefonu (z kłódką dawało się komunikować tylko wewnątrz akademika) i przez kilka minut rozmawiałem. Alem już ledwo ledwo mówił po polsku, ale starał się. Miał już żonę Etiopkę i był w tym związku szczęśliwy.
I znów nastała cisza. Aż tu gdzieś chyba w 1999 lub 2000. roku koleżanka w pracy odbiera telefon i mówi do mnie, że ktoś po angielsku pyta, czy ja z nią pracuję. Odebrałem telefon i to był od Alema. Rozmawiał już tylko po angielsku. Okazało się, że pracował wtedy w dużej, międzynarodowej firmie prawniczej, z oddziałem m.in. w Warszawie. A mój numer dostał od polskiego stażysty w jego firmie, którego żona była moją studentką. A ja miałem we zwyczaju podawanie moich namiarów, czyli numeru telefonu i adresu mailowego. Alem opowiadał temu stażyście o swoich studiach w Polsce i wspomniał o mnie jako swoim najbliższym przyjacielu.
Zaczęliśmy mailować do siebie, wymieniać stare (z czasów studiów) i aktualne fotki, alem zwierzył się z zamiarem przyjazdu do Polski, służbowo, więc na koszt firmy. Po kilku miesiącach dostałem dość groźny w tonie list. Alem napisał, że nigdy by nie przypuszczał, że jestem rasistą. Byłem zszokowany. I choć Alem napisał, że powinien zerwać ze mną kontakt wyjaśniłem, że to absurdalny zarzut i poprosiłem o podanie powodu oskarżenia. Otóż ugryzł go nagłówek mego listu "Alem, my Black Brother". Wysłałem mu więc zrzut jego listu, zaczynającego się od "Stefan, my White Brother". Na to on, że "czarny" jest stygmatyzujący, a "biały" nie.  I wymiana listów nabrała znów tempa. Ale tylko na jakieś 2 - 3 miesiące, po czym na kolejny mój list przyszła automatyczna informacja (Alem używał adresu służbowego), że właściciel adresu 'is away". Kolejne próby wznowienia kontaktu nie przyniosły efektu. Uznałem, że widać "Muzin" jednak się do mnie znowu czymś zraził.
Dopiero podczas zjazdu koleżeńskiego naszego rocznika koleżanka mieszkająca w Stanach oznajmiła, że obiło się jej o uszy, że Alem zginął w wypadku samochodowym. Więc moje  zagajenie do spotkania, w ramach którego na koniec wspomniałem tych, którzy odeszli (a lista się stale wydłuża) i zarządziłem chwilę ciszy, dodałem imię Alema.
 Ja z Alemem. Chyba na... pochodzie pierwszomajowym w 1970 r.

7 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawa historia. Zwłąszcza ten fragment o ponownym odnalezieniu się.

    Ja sam jestem na wszelkie wzmianki o Etiopii wyczulony, a to dlatego, że miałem przyjemność pracować jako wolontariusz w tym pięknym kraju. W linku krótka relacja (oczywiście za krótka) z mojego pobytu.

    http://charliethelibrarian.com/etiopia-po-powrocie/

    OdpowiedzUsuń
  2. Dodam, że wspomniane w opowieści o Alemie piwo kupowane przez nas (wielokrotnie) na dworcu PKP we Wrocławiu i lane do wielkiego klosza-kuli (14 kufli plus piana) przez barmana było piwem ciemnym bo tylko takie tam było dostępne wieczorem. A pamiętasz jak nas zaraz po marcu 1968 (byliśmy w czapkach studenckich) kolejka stałych bywalców przepuszczała mówiąc - studenci, prosimy bez kolejki. A potem ta ostrożna jazda kierowanym przez Alema peugeotem 404, przez Powstańców (w tym czasie stały tylko bloki przy Zielińskiego a reszta terenów jeszcze pusta, bez zabudowy) na Pocztową do naszego akademika ITD. To była cała procedura i umiejętność trzymania klosza z piwem, wsiadania, jazdy i wysiadania z samochodu aby go wtulić bezpiecznie otulając poduszkami na łóżku już w pokoju studenckim. A potem zazwyczaj kilka godzin przy brydżu w którą to grę to Ty nas nauczyłeś grać. A wracając jeszcze do Alema - dzięki Niemu wypiłem wtedy pierwszy raz w życiu coca-colę (pamiętam, że przywiózł z jednej z z jego kolejnych eskapad zakupowych do Berlina Zachodniego). To były czasy późnego Gomułki. Żartowaliśmy, że jedzie do Berlina bo mu się ołówki i zeszyty skończyły. Co mnie u niego kiedyś zaszokowało - kilkanaście par półbutów w szafie bo gdy to zobaczyłem to był to dla mnie szok i pytanie w głowie, po co facetowi tyle butów. Pozdrawiam Dariusz Niszewski (Wrocław)

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj Stefanie!
    Zaciekawiłeś mnie tymi zmianami w DSW a zwłaszcza w bibliotece uczelnianej. Zresztą zawsze posty dot. biblioteki były b. interesujące, a niestety dawno na Twoim blogu o niej cisza. Napisz co u Ciebie, u współpracowników, jakie zmiany szykują się w bibliotece uczelnianej. Czy nowe władze są mniej przyjazne środowisku bibliotecznemu.
    Pozdrawiam,
    wierny czytelnik bloga S. Kubowa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, nic ciekawego, ani tym bardziej budującego nie mogę napisać. Właśnie odbieram zaległy urlop i należny mi "na szczot" roku bieżącego i...
      Mamy bardzo dobrą panią rektor, wybitną badaczkę, dbającą o akademickość biblioteki i doceniającą nasze wysiłki. Ale od pewnego czasu ma ona coraz mniej do powiedzenia.
      W efekcie skromna załoga uszczuplona została o dwa etaty, a od maja o jeszcze o pół etatu - mojego.
      Zostaje mi już tylko pisanie wspomnień

      Usuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  5. Do you know Gezahegn Abraha Teklu?He was my uncle who studied in Poland at that time

    OdpowiedzUsuń
  6. Untrortunalety, I dont knoow him. Perhaps he studies medicine or agriculture. Alem had several Ethiopian friend. They visited him in our dormitory and he visited them in their dormitorioes
    Regards

    OdpowiedzUsuń