poniedziałek, 2 czerwca 2014

Kraków, Związek Radziecki i znów Kraków. Henryk Markiewicz opowiada

Niedawno pisałem tu o wspomnieniach Zygmunta Blumenfelda, starszego o dziewięć lat lat kuzyna Henryka Markiewicza i ich wspólnej odysei od Krakowa przez Lewów, Syberię do Uzbekistanu. Tam ich drogi się rozeszły, gdyż starszy z nich dostał się do armii gen. Andersa, a młodszy miał mniej szczęścia.
Dziś  przeczytałem - od początku do końca - wywiad-rzekę, którą na początku obecnego stulecia przeprowadziła z samym Henrykiem Markiewiczem, zmarłym niedawno wybitnym teoretykiem i historykiem literatury, znanym szerzej jako autor \zbioru cytatów i aforyzmów "Skrzydlate sowa".  Poznałem dzięki temu dalsze jego losy w Związku Radzieckim oraz dzieje powojenne. Jeśli to, że osiadł w Krakowie do końca swego długiego życia nazwać dziejami.
Urodzony w 1922 r. w spolonizowanej rodzinie żydowskiego współwłaściciela firmy zajmującej się importem alkoholi szybko posiadł umiejętność czytania i zanim zastała go wojna miał za sobą  lekturę całej niemal klasyki literackiej polskiej i europejskiej oraz cały szereg publikacji w prasie codziennej i literackiej. Podpisywał je na ogół kryptonimami i nie zdradzał swego wieku, w obawie, że zostałyby odrzucone.  Na zsyłce, która była następstwem odmowy przyjęcia obywatelstwa radzieckiego, z konieczności nauczył się rosyjskiego i czytał, co mu wpadło w ręce, nie wyłączając tekstów Lenina, Stalina i Plechanowa.
Kiedy armia Andersa  opuściła Związek Radziecki zaczął się okres głodowania, w wyniku czego zmarł jego ojciec, on sam zaś z ledwością uszedł z życiem trafiwszy do szpitala,  gdzie najpierw został odkarmiony, a potem wyleczony, najpewniej z tyfusu. Zanim szpital został zlikwidowany już jako ozdrowieniec za dodatkowe dwie kromki chleba z omastą pracował jako noszowy, a potem nocny stróż.A że przybywało dzieci, stworzono przy szpitalu ochronkę, a Markiewiczowi zaś, z uwagi na oczytanie i kulturę słowa powierzono zadania wychowawcy. Gdy powstał i został uznany przez Stalina (inni twierdzą, że został z jego inicjatywy stworzony) Związek Patriotów Polskich, ochrona przekształcona została w szkołę podstawową z językiem polskim, a Markiewicz został nauczycielem .Musiał radzić sobie z nimi mając tylko własną pamięć szkolnego elementarza, własnych lektur oraz  pisanych jeszcze w Krakowie rozprawek o poszczególnych wybitnych pisarzach.


Przypuszczalnie wykonywanie tego zawodu sprawiło, że nie został przyjęty  do tworzącej się w 1943 r. I Dywizji im. Kościuszki.Autor uważa, że wpływ na to miało też jego fizyczne niezgulstwo, z którym nie radził sobie od dzieciństwa. Zaangażował się więc w działalność w ramach ZPP, dał się przekonać do wstąpienia do PPR, zaczął pisywać do wydawanej w Rosji polskiej prasy, wygłaszał odczyty i zapewniono mu dzięki temu bardziej znośne warunki bytowania.Tam też ożenił się z zesłaną z Warszawy Marią Milberger.
W 1946 r. dom dziecka został przeniesiony do Polski, do Gostynina. Ruszył natychmiast do Krakowa, wiedziony wątłą nadzieją, że przeżył ktoś z rodziny. Niestety, matka i siostry zginęły. Wpadł jednak w wir odradzającego się życia politycznego, został etat w prasie partyjnej, dostał mieszkanie i mógł ściągnąć żonę.
Na uniwersytet dostał się mimo braku matury. Wzięto jednak pod uwagę jego publikacje, sporządzoną na potrzeby komisji egzaminacyjnej listę przeczytanych książek i to wystarczyło.Jako student kontynuował pracę dziennikarską, zostając nawet na niecałe dwa lata wicenaczelnym "Przekroju", którą przerwał, gdy na ostatnich latach powierzono mu prowadzenie zajęć.A potem już doktorat (w owym czasie praca kandydacka), habilitacja i profesura z pominięciem wymaganego wtedy okresu docentury. No i rozmaite inne zajęcia: liczne publikacje, udział w redakcjach czasopism i wydawnictw naukowych (przez 12 lat był redaktorem naczelnym "Polskiego Słownika Biograficznego" oraz zaszczyty.
Osiągnąwszy niemal wszystko, co naukowiec humanista może w kraju uzyskać, autor jest dość krytyczny wobec siebie. Do wspomnianego niezgulstwa, dokuczającego mu zwłaszcza w młodym wieku, dodaje brak muzykalności, wyczulenia na poezję i sztuki piękne, niedostatki stylu pisarskiego (choć przytoczone limeryki i inne wiersze okolicznościowe skrzą się wysokiej klasy dowcipem) oraz brak zdolności dydaktycznych. Właściwie do końca życia wykłady czytał. Były to bowiem często fragmenty jego kolejnych przygotowywanych do druku książek i artykułów. Brak zdolności do efektownych metafor w pisaniu starał się nadrabiać gruntownością badań i argumentacji, zaś brak umiejętności improwizowania przed audytorium sprawiał, że niechętnie brał udział w konferencjach, a już zupełnie nie lubił zabierać głosu w dyskusjach. Za to chętnie pisywał artykuły polemiczne, wytykając autorom przeinaczenia i niedokładności, czym narobił sobie dość wielu wrogów.
Z lubością pisze o swojej pasji w tworzeniu biblioteki domowej, którą co roku wzbogacał o ok. 300 tomów (czyli prawie codziennie). W momencie, w którym o niej opowiadał liczyła ona 60 000 tomów, w tym (jedyny w kolekcji prywatnej) komplet "Pamiętnika Literackiego" (od 1902 r.) oraz "Polskiego Słownika Biograficznego". Sprzedał ją Książnicy Pomorskiej, ale najbardziej potrzebne tytuły mógł mieć w domu w charakterze depozytu. Biblioteka mogła być pewna, że nic z niej nie zginie, gdyż profesor chwali się, że dzięki zapobiegliwości, uporczywemu upominaniu się o zwrot pożyczonych tytułów, co czasem czynił z okazywaną bez ceregieli niechęcią, nie przepadła mu żadna książka. Co najwyżej niektóre wracały podniszczone. Andrzej Mleczko narysował jego mieszkanie, w którym jest chyba tylko jedna ściana wolna od regałów.
Lektura wspomnień różnych wybitnych postaci naszego życia intelektualnego i politycznego (  a lubię je czytać), a zwłaszcza Zygmunta Blumenfelda, Józefa Hena i Henryka Markiewicza, w pewnym stop0niu Aleksandra Wata, nie wspominając już o Herlingu-Grudzińskim, pokazuje, jak losy ludzi wpływają na ich postrzeganie rzeczywistości powojennej. Ci co przeszli Sybir i dostali się do armii Andersa, po czym osiedli na Zachodzie, stali się zdeklarowanymi antykomunistami. Markiewicz wspomina, że każde spotkanie z osiadłym w Anglii kuzynem były okazją do sporów o powojenną Polskę. Blumenfeld w najlepszym razie okazywał swemu młodszemu kuzynowi pewna dozę wyrozumiałości dla jego wyborów. Ci  zaś, którzy nie zdążyli na czas do Buzułuku lub nie zostali z jakichś powodów przyjęci do armii i pozostał im Związek Patriotów Polskich i I Dywizja, w mniejszym lub większym stopniu ulegli indoktrynacji i nawet weszli w role propagandystów, a potem apologetami takiej polski, jaka do 19890 r. mieliśmy. Bywało często, że początkowy entuzjazm z latami gasł, opuszczali partię lub bywali z niej usuwani i przechodzili na pozycje antykomunistyczne.
Ta konstatacja w znaczącym stopniu odnosi się także do pochowanego w miniony piątek Wojciecha Jaruzelskiego, który nie zdążył do Andersa. Aż prosi się o zastanowienie, kim byłby, gdyby przeszedł szlak przez Iran, Monte Cassino do Anglii. I przeżył..I jak wyglądałyby nasze dzieje po 1981 roku?


1 komentarz:

  1. Bardzo dobry tekst, obecnemu postrzeganiu historii, są winni nowi "historycy partyjni", którzy kształcą młodzież.

    OdpowiedzUsuń