Stan wojenny dotknął biblioteki w
takim samym stopniu jak inne instytucje kultury, nauk i oświaty. Do końca roku kalendarzowego
były zamknięte. A od początku roku n1982 r. mogły być otwarte do godziny
pozwalającej ich pracownikom na powrót do domu przed godziną milicyjną. W
większych bibliotekach (miejskich i wojewódzkich publicznych oraz w
uczelnianych i PAN-owskich pojawili się komisarze wojskowi, których zadaniem
było czuwanie nad przestrzeganiem prawa stanu wojennego. Dyrektorzy bibliotek
musieli z nimi uzgadniać decyzje kierownicze, udostępniać do wglądu
przychodzącą i wychodzącą korespondencję urzędową, zwłaszcza zagraniczną, a
także zapewniać im obecność podczas zebrań i innych spotkań. Co gorliwsi z nich
uznali się za uprawnionych do pełnienia funkcji agentów bezpieki, zbierali
informacje o kierownictwach i pracownikach biblioteki, interesowali się, jakie
publikacje włączane były do zbiorów, analizowali regulaminy udostępniania, choć
brak dowodów, żeby informowali o tym
właściwe służby. Ale gdy zdarzały się w owym czasie jakieś decyzje kadrowe,
widziano w tym ich rękę.
Ale zwłaszcza w bibliotekach
naukowych najczęściej zdarzały się rozmaite przejawy oporu wobec władz:
kolportowane i przechowywane były nielegalne gazetki i broszury, pracownicy
chadzali na manifestacje i procesy sądowe
działaczy „Solidarności” i organizacji politycznych, organizowane były
zbiórki pieniędzy dla internowanych i zwalnianych z pracy, wyjazdy na widzenia do
internowanych, wśród których było też kilkoro bibliotekarzy. Pracownicy
bibliotek byli obecni w roli słuchaczy, a czasem też prelegentów w bardzo
krytycznie ocenianych przez władze polityczne imprez popularyzujących naukę na
terenie chętnie udostępnianych na ten cel kościołów. Nie były to działania
zakazane, ale można było za nie nieformalnie być oskarżonym o wrogość wobec
państwa i ustroju. A wtedy byle pretekst
mógł wystarczyć, żeby np. wstrzymać awans, zdegradować w hierarchii zawodowej,
nie przyznawać uznaniowych premii czy nagród. Dość popularną formą demonstracji
oporu, także wśród bibliotekarzy było noszenie wpiętych w klapy marynarek lub
bluzek mikroskopijnych oporników lub odznak… Karkonoskiego Parku Narodowego
(KPN).
Obecność komisarzy wojskowych w
bibliotekach naukowych spowodowała w tym czasie zmniejszenie obecności lub
zgoła nieobecność nachodzących dyrektorów bibliotek agentów Służby
Bezpieczeństwa, węszących za wrogami ustroju i wrogimi działaniami. Za to
wkraczać zaczęli ze zdwojona aktywnością,
gdy po zakończeniu stanu wojennego w 1983 roku komisarze zostali odwołani.
Osoby zwolnione w jednej
bibliotece miewały na ogół zamkniętą drogę do pracy w innej, otrzymywały bowiem
nierzadko tzw. wilczy bilet. Mogły szukać pracy w innym zawodzie lub wykonywać
prace nie wymagające szczególnych kwalifikacji lub tylko ukończony jakiś kurs.
Ta ostatnia restrykcja
funkcjonowała do końca PRL-u. Odpowiednie służby, z którymi na ogół
współpracowali kadrowcy uczelniani , mieli dokładne informacje, kto z osób
uznanych za opozycjonistów zamierza ubiegać się o pracę i w której bibliotece.
W takich razach dyrektorzy bibliotek bywali informowani bądź przez działy kadr
bądź przez osoby pełniące funkcje
kierownicze w PZPR o zamiarze zgłoszenia się do pracy konkretnych osób z
sugestią, żeby ich nie zatrudniać. Ale np. na Uniwersytecie Wrocławskim znalazł
się na to sposób. Wiosek dyrektora biblioteki o zatrudnienie na stanowisku
bibliotekarskim konsultowany był przez uczelnianą organizacje partyjną, która
oczywiście wydawała opinię negatywną. Ale można było kandydata zatrudnić na
stanowisku robotniczym. I tu na rękę bibliotece poszedł ówczesny dyrektor
uczelnianego Ogrodu Botanicznego. Wysyłało się więc tam kandydata do pracy. A
że tam na skutek tego procederu wciąż były wakaty, więc nowi pracownicy byli
zatrudniani. A po miesiącu – dwóch dyrektor biblioteki wnioskował do rektora o
przeniesienie danego pracownika do biblioteki, z czym już nie wiązała się konieczność
konsultacji z organizacją partyjną. Co najwyżej po stwierdzeniu kolejnego
podobnego przypadku dyrektor biblioteki otrzymywał telefon z wyrzutami,
kończący się radą „Róbcie jak uważacie (czasem nawet w formie „pan” i w liczbie
pojedynczej), ale…”
Formą niezgody na istniejący stan
rzeczy ,a może tylko pewnego wzmożenia wolnościowego, był wysyp wystaw
bibliotecznych o tematyce wcześniej rzadko lub wcale nie spotykanych. Co
prawda, było to bardziej możliwe dzięki nowelizacji w 1981 r. ustawy o kontroli
publikacji i widowisk, bardziej liberalnej niż dotąd w stosunku do publikacji
naukowych. Nie można było eksponować utworów literackich pisarzy objętych
zakazem upowszechniania, ale można było to zrobić z publikacjami na ich temat,
z licznymi cytatami, a nawet z
ekspozycją naukowych edycji ich dzieł. Oczywiście z wyjątkiem prohibitów.
Pojawiły się wystawy publikacji poświęconych
„niewygodnym politycznie” epizodom polskiej lub europejskiej historii,
dążeniom wolnościowym innych narodów, co owoczesna publiczność umiała odczytać
między wierszami. Publiczność tych wystaw, którym często towarzyszyły mniej lub bardziej pieczołowicie opracowane
katalogi, mogli więc dowiedzieć się więcej o polskich pisarzach emigracyjnych i
tych z okresu międzywojennego, o kulisach odzyskania przez Polskę
niepodległości w 1918 r. i wkładzie w to dzieło nieobecnych do tej pory w
podręcznikach postaci, o kulturze i
życiu codziennym Lwowa czy Wilna lub o rzezi wołyńskiej.
Z badań ankietowych
przeprowadzonych w końcu lat dziewięćdziesiątych
przez piszącego te słowa w bibliotekach publicznych i szkolnych Górnego Śląska
wynika, że im dalej od większych miast, tym mniej dotkliwie odczuwane były
dolegliwości stanu wojennego. W małych miasteczkach i na wsiach rzadko zdarzała
się nielegalna aktywność polityczna, trudniej tu docierały informacje o
przejawach oporu, więc i nieliczni w tych ośrodkach bibliotekarze nie włączali
się do działalności opozycyjnej. Na ogół – poza okresem zamknięcia bibliotek w
pierwszych tygodniach stanu wojennego – dolegliwości te sprowadzały się do
skrócenia czasu otwarcia ze względu na godzinę milicyjną, czasem wnikliwszej
analizy zakupywanych nabytków przez nadzorujące biblioteki władze lokalne.
Choćby po to, żeby w razie czego wykazać się czujnością. Zaś szefowie bibliotek
częściej niż dotąd musieli przyjmować nawiedzających ich tzw. opiekunów ze
strony agentów Służby Bezpieczeństwa, wypytujących ewentualne pojawienie się
ulotek lub nielegalnych biuletynów i instruujących o zalecanych działaniach,
gdyby się pojawiły.
*
Przygotowuje książkę o bibliotekach i bibliotekarzach w PRL. Bez pretensji do monografii naukowej, ale mającą dać pewien obraz stanu rzeczy taki, jaki sam go widziałem. Gdyby ktoś chciał zaproponować temat na jakiś podobny obrazek jak ten o stanie wojennym, byłbym zobowiązany
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz