niedziela, 28 września 2014

Wycieczkowcem dookoła Europy

Kiedy osiem lat temu wróciliśmy z żoną z Australii (via Hongkong, wtedy zacząłem blogowanie), sądziliśmy, że to była nasza podróż życia. Teraz należy chyba uznać za nią odbyty właśnie rejs wycieczkowcem MSC Poesia (293 m długości, 32 m szerokości, 13 pięter krytych, w tym 10 nad powierzchnią wody i dwa najwyższe piętra odkryte)..
Trudno zawrzeć tu opis rejsu, bo komu chciałoby się długą relację czytać? Więc podaję tylko ciekawsze fakty i obserwacje.



Organizacja zaokrętowania oraz opuszczania statku niezwykle sprawna. Po ok. pół godzinie od przyjazdu do portu w Warnemuende już byliśmy w naszej kabinie na jedenastym piętrze, urządzonym jak pokój w dobrej klasy hotelu, z balkonem, na którym czekały dwa foteliki i stolik z rafii. A potem niemal codziennie sprawnie wędrowaliśmy do wyznaczonych autokarów, a po powrocie po kontroli wnoszonych bagaży równie szybko wracaliśmy do kabin, żeby się odświeżyć i pójść na kolację lub - jak w Gibraltarze, gdzie wycieczka zaczęła się o 19.30 i zakończyła się ok. 23.00 - coś przekąsić w bufecie i pójść spać.
A w kolejnych portach (Zeebrugge, La Coruna, Lizbona,. Gibraltar, Barcelona, Marsylia i Barcelona) zgodnie z wcześniejszymi zamówieniami zwiedzaliśmy pieszo i płynąc motorówkami kanałami centrum Brugii, odbyliśmy przejażdżkę brzegiem morza w La Coruna'i, zatrzymując się m.in. przy liczącej dwadzieścia wieków wieży Herkulesa i katedrze, centrum Lizbony zwiedzaliśmy jeżdżąc tramwajem, popijając porto i jedząc miejscowe ciastka, ale chodziliśmy tez pieszo m.in. do katedry, w Gibraltarze wjechaliśmy mikrobusem gdzieś do wysokości połowy wysokiej góry, skąd widać było rozświetlony port miejscowy oraz widoczny jak za szeroką rzeką port w marokańskiej Ceucie, a kto miał siły szedł jeszcze wyżej do mieszczącego się w grocie muzeum, z portu w Barcelonie pojechaliśmy do dość odległej winiarni, potem do sanktuarium w Montserrat i wreszcie na chwile wpadliśmy do metropolii, z portu w Marsylii pojechaliśmy najpierw do siedziby papieży w Awinionie, a potem podjechaliśmy pod wznoszącą się nad miastem katedrę w tym największym europejskim porcie na Morzu Śródziemnym.Genuę zwiedzaliśmy już samodzielnie.
Zawiedzeni byliśmy wycieczka w Barcelonie. Nie przypuszczaliśmy na podstawie opisu, że z ogółem siedmiu godzin wyprawa i pobyt w winiarni zabiorą aż trzy godziny, drugie tyle Montserrat,  a tylko godzinę objazd centrum Barcelony z krótkim postojem na zrobienie zdjęć Sagrada Familia. Wielu wyrażało przypuszczenie, że przewodniczka, sprawiająca wrażenie osoby o dość ograniczonych horyzontach, miała jakąś cichą umowę z winiarnią, która poza wielkością (naliczyliśmy, że wino leżakowało tam w ok. 5 mln butelek i w setkach beczek) niczym się nie zalecała. Ale każdy z ok. 50 uczestników za cenę niewielkiej lampki w ramach poczęstunku kupił kilka butelek lub buteleczek. My też.
Jeśli chodzi o pasażerów, przeważali ludzie w wieku seniorskim - jak my i starsi. Najliczniej reprezentowana była chyba nacja włoska, wszak właścicielem firmy są Włosi. Wielu było Niemców (wciąż w korytarzach i windach (było ich 13) słyszało się "Guten Morgen" lub "Guten Tag", także z ust personelu), Hiszpanów i... Rosjan. Miałem wrażenie, że to oni głównie zajmowali pokoje na XII,, najdroższym piętrze. Rzucało się w oczy to, że wiele osób, zwłaszcza kobiet, było wręcz chorobliwie otyłych. Ale jak patrzyłem, jakiego góry potraw pochłaniała siedząca któregoś dnia obok nas pewna Serbka,  która z trudem mieściła się za stołem, to musiałem uznać, że to nie choroba, tylko nieopanowana żarłoczność. Polaków doliczyłem się ośmiorga,  w tym połowa to nasza grupka, złożona z dwóch połączonych więzami rodzinnymi  małżeństw. Ale przypadkowo zaistnieliśmy jako Polacy, gdyż podczas jednego z show w liczącym ok. 1000 miejsc teatrze zostałem wywołany na scenę, gdzie się przedstawiłem i wraz ze skąpo odzianą girlsą wystąpiłem w roli asystenta iluzjonisty w jednym z tricków. O ile przynajmniej 90 procent pasażerów stanowili biali, to z kolei ok. 80 % liczącej tysiąc osób załogi stanowili kolorowi., w tym niemal wszyscy kelnerzy, pokojowi  i sprzątający. Głównie z Dalekiego Wschodu i Oceanii.Nasz stolik w restauracji obsługiwał sympatyczny i wiecznie uśmiechnięty Indonezyjczyk Musaki, mający asystenta w osobie swego rodaka. Pod koniec rejsu znał już kilka polskich słów, z których z lubością powtarzał "dobre, dobre".
Spośród dziesiątek sposobów na wolny czas (m.in. kasyno, nauka tańca, różne rodzaje sportów, kąpiele, zabiegi kosmetyczne, koncerty i recitale w kawiarenkach i salkach koncertowych) wybieraliśmy najprostsze: spacery po pokładzie, pogaduszki przy kawie lub drinkach lub czytanie - na balkonie lub w jednej z licznych kawiarenek przy kawie lub drinku.. A wieczorami, ubrani w wersji "elegant", chadzaliśmy na rewie do teatru.
Po nich jeszcze późna herbatka, czasem z ciasteczkiem, czasem z sałatką owocową.
Były też pewne rzeczy budzące wątpliwości. Jedna to nieskrywana komercja. Wszystko na sprzedaż, aczkolwiek obliczone niekoniecznie na najbogatszą klientelę. Ale i nie na tę liczącą każdy grosz. Do codziennego biuletynu, podrzucanego wieczorem do kabin dołączona była ulotka z informacjami, gdzie można wydać pieniądze. No, ale z tym należało się liczyć. Doskwierał też brak wolnego czasu podczas wycieczek. na ogół z trudem wydzielano pól godziny, które nie pozwalały ani na spokojny spacer własnymi ścieżkami, ani na zakup pamiątek, ani na odpoczynek w okolicznej kawiarence czy pubie. No i skandalicznie droga łączność ze światem.Za godzinę dostępu do internetu na własnym sprzęcie 17 €, a w kawiarence internetowej - 24 €. Wytknęliśmy to w ankietce, o której wypełnienie proszeni byliśmy pod koniec rejsu.
Osobny rozdział to Genua, gdzie rejs się skończył. Zamieszkaliśmy w hoteliku przy pryncypalnej ulicy XX Settembre, skąd tylko krok do centralnego placu Ferrari, słynnej katedry San Lorenzo i w ogóle wspaniałej architektury od romańskiej po secesyjną. Chodziliśmy też wąskimi uliczkami, pełnymi sklepików, barów i kawiarenek i zachwycaliśmy się zarówno urodą, jak i klimatem tego pięknego i mniej sławnego, niż na to zasługuje miasta. Zdziwiło nas tylko, że w tych licznych barach nie bardzo jest co zjeść. Dominują ciasta i kanapki. Zdesperowani wpadliśmy do jednego z takich barów, żeby bez żadnej kulinarnej satysfakcji zjeść ledwo ciepły i byle jak podany makaron z jakimiś ziołami. W zjedzeniu do końca pomogło niezłe czerwone wino. Za to kawa w małej knajpce w pobliżu hotelu była znakomita. A po zmierzchu nawet pryncypalna ulica zamiera. Zatęskniliśmy za Wrocławiem, nie zasypiającym nigdy, gdzie wiadomo, w którym miejscu można dobrze zjeść, choć wśród bardziej surowej architektury i iw takimże klimacie. O czym przekonaliśmy się następnego dnia, gdy w kilka godzin po kawie pod parasolami w słonecznej Genui wylądowaliśmy w deszczowym i chłodnym Wrocławiu.
 Nasz hotel w Genui

 MSC Poesia widziana z centrum Lizbony

 Ulubiona nasza kawiarenka w Genui



5 komentarzy:

  1. Takiemu to dobrze :) Pozdrawiam z Opola

    OdpowiedzUsuń
  2. Lizbona, Barcelona, a poprzedni wpis - Ostrołęka. Litości, co za przeskok! Nie spałem cała noc ( nie spałem metaforycznie rzecz jasna).
    P.S. Zawsze wiedziałem ,że te wielkie statki obsługują bibliotekarzy - emerytów. I patrz - sprawdziło się.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czemu przeskok? Cały czas w granicach UE! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze optymista.Tylko ludzie w wieku takim jak my potrafią zobaczyć dobrą stronę zagadnienia. Pesymistami mogą być tylko młokosy.Taka dialektyka.

      Usuń
    2. Mam optymizm od urodzenia. I dobrze mi z takim usposobieniem

      Usuń