czwartek, 31 lipca 2014

Jerzy Stuhr tak sobie myśli - o życiu i raku

Pożyczyłem z myślą o żonie dziennik czasu choroby wybitnego aktora i reżysera Jerzego Stuhra. A że szybko się z nim uporała, więc i sam po książkę sięgnąłem. I ani się obejrzałem, kiedy doszedłem do wywiadu zamykającego ten ładnie wydany przez Wydawnictwo Literackie tom.
To już nie pierwszy znany mi przypadek, kiedy ktoś za sposób wspomagania leczenia uznaje pisanie. Pisałem niedawno o książce Mrożka "Baltazar". A ja pamiętam sprzed ćwierć wieku książkę Stuhra "Sercowa choroba".
Trzy lata temu media obiegła informacja o chorobie nowotworowej artysty. A że jest lubiany, miliony pamiętają go zwłaszcza jako Maksia z "Seksmisji", tysiące ze "Spotkań z balladą", "Wodzireja" czy "Amatora", a bywalcy teatru z wybitnych ról w Starym Teatrze, ostatnimi laty zaś z teatru "Polonia" w Warszawie, więc kibicowaliśmy mu w chorobie i jeśli nie z życzliwości, to przynajmniej z chęci zobaczenia go w następnych rolach i filmów, w których także stawał za kamerą jako reżyser.



Autor nie skupia się na swojej chorobie ani na leczeniu, choć momentami uskarża się na źle znoszone wlewy chemii. Raczej nasłuchuje wieści spoza szpitali, w których przychodzi mu być leczonym. Pomaga mu w tym telewizja, odwiedzający go członkowie rodziny (ach, jak ciepło pisze on o swojej - wciąż tej samej od ponad 40 lat - żonie, dzieciach i wnukach!), a czasem i samemu zdarza mu się w ramach przepustek  bywać wśród swoich lub w uroczystościach, np. jubileuszu urodzin.
Cały czas żyje teatrem i swoją pracą zawodową, komentuje ważniejsze wydarzenia artystyczne, których echa doń docierają, cieszą go sukcesy wychowanków krakowskiej uczelni teatralnej, której jest profesorem i był rektorem, widząc w nich jakąś cząstkę swoich zasług. Przy okazji wyraża własne credo artystyczne jako artysty bazującego na solidnym rzemiośle aktorskim i reżyserskim, traktującego teatr jako miejsce uprawiania i przeżywania sztuki z obu stron rampy, czemu ma służyć cały arsenał teatru oraz budowania nastroju i emocji przez reżysera, scenografa i aktorów, podczas gdy - jego zdaniem - teatr staje się miejscem manifestacji politycznych, a głównym instrumentem aktorów - deklamacja i krzyk. Tym sposobem wziął poniekąd udział w dyskusji nad tym, w jakim kierunku poszedł Stary Teatr kierowany przez Jana Klatę (wspomina, że zanim ogłoszono konkurs na to stanowisko min. Zdrojewski zaoferował to stanowisko jemu, ale ze względu na chorobę nie mógł z tej możliwości skorzystać, choć między wierszami wyczytałem, że nie chciał),. a czołowymi dramaturgami stał się duet Monika Strzępka i Paweł Niemirski, których sztuki zbytnio nie poważa. Dlatego bliski stał mu się teatr "Polonia" Krystyny Jandy, w którym chętnie grał przed popadnięciem w chorobę i nadzieja pracy w nim wspomagała chęć wyzdrowienia.
Ciekawe są jego rozważania o byciu inteligentem, sprowadzające się nie tylko do uprawiania zawodu artysty, naukowca czy innego twórcy, ale i sposobu bycia, polegającego na powściągliwości, umiarze (w modzie inteligent idzie o dwie fale bycia en vogue w tyle) oraz staranności. Tu często wspomina ojca, który kazał mu pamiętać o konieczności zapięcia kamizelki na wszystkie guziki.
Rozczulające są zaś nie tylko opisy oczekiwania na wieść o urodzeniu się i możliwość zobaczenia i wzięcia na ręce wnuczki, ale także rozważania o sposobie bycia wśród chorych - jak znaleźć równowagę między zachowaniem osoby ogólnie znanej (określenie "gwiazda" pozostawia piosenkarzom znanym z jednej nagranej piosenki oraz epizodystom w serialach) i zarazem nie mogącej pozwolić sobie na oczekiwanie na specjalne przywileje. Więc na wizyty lekarskie ubierał się w garnitur (skoro lekarz przychodzi do niego w garniturze..., co prawda z narzuconym kitlem na wierzch), ale do posiłków ustawiał się w kolejkę jak i inni chorzy i jak inni odnosił talerze w wyznaczone miejsce i nie narzekał na to, co do jedzenia podawano. Za to ostatnie szczególnie go podziwiam, wspominając własne szpitalne doświadczenia. No i zastanawiam się, gdzie on przechowywał garnitur. Moja odzież została przecież zdeponowana w magazynie.
Po tej książce, podobnie jak po "sercowej chorobie" stwierdzam, że miło byłoby mieć kogoś takiego jako sąsiada, z którym można by czasem porozmawiać, wspólnie się nad czymś zadumać, popijając czerwone wino, które jemu, podobnie jak mnie lekarze polecają. Co prawda, jemu lampkę dziennie, a mi - ile wątroba wytrzyma. Naprawdę, lekarki własne słowa!
okładka

1 komentarz: