wtorek, 11 listopada 2014

Nikołaj Kolada, czyli żywot konformisty (?)

Korzystając z pięknej pogody wybrałem się na spacer po okolicznym parku, ale na wszelki wypadek wziąłem ze sobą sobotnie wydanie "Gazety Wyborczej". Kiedy okazało się, że mimo święta znajdująca się na obrzeżach parku pizzeria była otwarta, wpadłem tam na lampkę czerwonego wina. I przy niej doczytałem do końca wywiad z prezydentem Izraela Reumenem Riwlinem (nie bardzo mnie przekonują użyte przezeń argumenty za utrzymaniem Palestyny w granicach państwa izraelskiego) oraz przeczytałem rozmowę z rosyjskim teatralnym człowiekiem-orkiestrą, bo dramaturgiem, reżyserem i dyrektorem własnego teatru Nikołajem Koladą, pracującym także ostatnio w Polsce.
Jego artystyczna kariera, prowincjonalnego dziennikarza i aktora, nabrała przyspieszenia w czasach pierestrojki, gdy opublikował pierwszą sztuk teatralną. Dziś ma ich w dorobku ponad 100, z których sam za wartościowe uważa trzy czy cztery. Zaczął wtedy wyjeżdżać za granicę, co uznawał za uśmiech losu, gdyż ze skromnych diet (jak szybko policzyłem, trzykrotnie niższych niż w owym czasie w Polsce) oraz wywożonego na handel kawioru lub wódki mógł przywozić do kraju tak cenne prezenty jak dżinsy czy zszywane z drobnych kawałków futra. Opowiada, jak w samolocie do Argentyny dostał puszkę coli, z którą potem odbył całą podróż, żeby móc po powrocie podarować ją koledze.



Twierdzi, że nie interesował się polityką i nawet nie zauważył, że nie ma Związku Radzieckiego. Dobrze zarabiał i to mu wystarczało. W Boga nie wierzy, ale krzyżyk nosi i się modli, bo mu to pomaga. Nawet w rodzinnej wsi z własnych pieniędzy opłacił odbudowę cerkwi. Teraz już różnicę między ZSRR i Rosja widzi, gdyż niemal każde wielkie miasto ze zbudowanymi w ostatnich latach drapaczami chmur przypomina Chicago, a ludzie wyjeżdżają na wakacje do Hiszpanii i na Bali. Chciałoby się dodać kto wyjeżdża, ten wyjeżdża. On, jako właściciel utworzonego w 2001 r. własnego teatru i ludzie z jego kręgu z pewnością jeżdżą.
Jako Ukrainiec z pochodzenia nie opowiada się w konflikcie na terenie ojczyzny przodków po żadnej ze stron, uważa, że propaganda obu państw nie pozwala mu stwierdzić, po  czyjej stronie jest racja. Wcześniej zaś został członkiem komitetu popierającego kandydaturę Putina na prezydenta Rosji. Pytany o ocenę swojej postawy odpowiada "Kto to wie? Moje zadanie to wystawiać spektakle, pisać sztuki i opowiadać o ludziach, o życiu. A nie pchać się gdzie nie trzeba". Czyli poparł na wszelki wypadek, żeby mu nie zamknięto teatru lub nie podniesiono czynszu czy innych opłat, czyniącymi przedsięwzięcie trudnym w utrzymaniu.
Jednak w tytule wpisu dodałem w nawiasie znak zapytania. Bo nie znam na tyle realiów dzisiejszej Rosji, gdyż lata całe tam nie byłem, a z przekazów medialnych wiadomo, że w Rosji da się żyć, byle nie próbować angażować się politycznie, zwłaszcza w opozycji do władz. Czy to państwowych, czy lokalnych. Zbyt  wiele jest znanych historii rosyjskich artystów i dziennikarzy, którym zamknięto usta, uwięziono lub odebrano życie.A nie od każdego obdarzonego jakimś talentem człowieka należy oczekiwać niezłomnego oporu.
Asumpt do napisania o tym akurat dziś dał mi dzisiejszy tzw. Marsz Niepodległości, organizowany przez kiboli i inne nacjonalistyczne szumowiny.  Prezydent Komorowski wpadł na pomysł organizacji czegoś w rodzaju kontrmarszu, w którym biorą udział zwykli obywatele stolicy, ale też oficjalne władze, politycy partii lewicowych oraz centrowych, a także ludzie kultury i nauki. Jedna z tych osób, Krystyna Janda, ceniona powszechnie aktorka i dyrektorka prywatnego teatru "Polonia", wezwała na Facebooku do udziału w tym marszu. I choć nie te realia, nie taka jest droga życiowa  i dzisiejsze wybory wybitnej artystki, to jednak skojarzenie wydaje się oczywiste. Zaś los niektórych instytucji kulturalnych w stolicy pod rządami prezydent Gronkiewicz-Waltz oraz w innych miastach zarządzanych przez centro-prawicę (np.  Teatr Ósmego Dnia czy Festiwal Malta w Poznaniu, Teatr Polski we Wrocławiu) każe mieć obawy, że każdy przejaw niezależności może mieć swoje konsekwencje.

2 komentarze:

  1. > Zaś los niektórych instytucji kulturalnych w stolicy pod rządami prezydent
    > Gronkiewicz-Waltz oraz w innych miastach zarządzanych przez centro-prawicę
    > (np. Teatr Ósmego Dnia czy Festiwal Malta w Poznaniu, Teatr Polski we
    > Wrocławiu) każe mieć obawy, że każdy przejaw niezależności może mieć swoje
    > konsekwencje.
    Takim przejawem niezależności w Bibliotece Uniwersyteckiej była chęć podzielenia się "zajączkiem" z Bibliotekami zakładowymi". Dyrektorka poczuła się urażona tym przejawem niezależności grupy związkowej, która owego zajączka załatwiła. Konsekwencje tego były znane. Mobbowanie, szykany, upomnienia, nagany, zwolnienia ze stanowiska i z pracy.
    Pani Gronkiewicz-Waltz walcuje teraz w Warszawie z kamienicą, nasza dyrektorka przed laty walcowała z aparatem fotograficznym, który jako nagrodę dostał cały zespół, który zredagował i stworzył wyróżnioną stronę internetową Biblioteki. Zespół po opracowaniu strony się rozleciał, a nowa wersja strony nie ma tych wszystkich walorów jakie miała nagrodzona strona.
    Serdecznie pozdrawiam Pana Dyrektora,
    wspominając z łezka dawne czasy,
    kiedy bibliotekarka mogła spełniać się w pracy.

    OdpowiedzUsuń
  2. No cóż, widać komuś mój sposób kierowania biblioteką nie odpowiadał...

    OdpowiedzUsuń