niedziela, 27 lipca 2014

Tydzień w Krakowie

Pierwszą turę tegorocznych wakacji spędziliśmy z żoną w Krakowie. Nie tylko dlatego, że to piękne miejsce, lecz także przez sentyment. Tameśmy 45 lat temu się poznali. I odwiedziliśmy "Pigoniówkę" przy garbarskiej, gdzie we wrześniu 1969 roku  mieszkaliśmy jako praktykanci w dawnej Bibliotece Miejskiej, mieszczącej się przy dzisiejszym Pl. Franciszkańskim, wtedy Wiosny Ludów.
Nie mogliśmy wejść do środka, bo trzeba przejść przez bramę domu profesorskiego. Więc tylko sobie popatrzyliśmy.
Wpadliśmy tez do Jamy Jana Michalika, gdzie pierwszy raz poszliśmy we dwoje, nie wiedząc, że z perspektywy czasu można to uznać za pierwszą randkę.
A w ogóle przez te pięć dni spędzaliśmy czas głównie w miejscach ograniczonych Plantami. Tylko ów spacer na Garbarską, na Wawel i ostatniego dnia na Pl. Matejki stanowiło wyjątki od reguły. Żona jak na swoją jedną niesprawną nogę, a druga w trakcie rehabilitacji i tak przeszła w te dni chyba więcej niż od czasu zabiegu w lutym do tego wyjazdu. Poza znanymi nam miejscami zwiedziliśmy dom mieszczański naprzeciw Kościoła Mariackiego, z wnętrzami urządzonymi według zwyczajów z różnych okresów XIX wieku, od czasów empire'u po fin de siecle, z bogatymi zbiorami będącymi efektami pasji właścicieli. Imponowała zwłaszcza kolekcja zegarów i zegarków. W piwnicach tejże kamienicy zaś trwa czasowa wystawa "Jedziemy do wód", której towarzyszy gruntowanie opracowana broszura informacyjna. Ciekawe zwłaszcza wydały mi się różne elementy wyposażenia podróżnego: walizki, nesesery z przyborami toaletowymi, składanymi sztućcami oraz lekami w proszku. Oczywiście, jest mnóstwo fotografii, a także prezentacje multimedialne. Zajrzeliśmy do Kościoła św. Jacka, gdzie zaproponowano nam  zwiedzanie z informacją głosową nagraną na mp3 ze słuchawkami na dwie osoby. Dwunastominutowe nagranie pozwoliło poznać szczegóły, które bez tego nie zwróciłyby większej uwagi. Miły starszy pan poinformował, w których kościołach jeszcze jest możliwość takiego zwiedzania. Więc poszliśmy jeszcze do kościoła pijarów przy ul. Św. Jana. Okazało się, że program miał tego dnia swój debiut. Nic się za nie płaci, ale można wrzucić datek do skrzynki.



 Ja sam poszedłem sobie jeszcze na Kazimierz i dwa razy na Karmelicką, gdzie umówiłem się z moim byłym szefem i mistrzem prof. Marianem Huczkiem. Jak zwykle rozmowy z nim to duża przyjemność połączona z poczuciem sensu. Profesor wiele publikuje i jest na wysokiej intelektualnie fali. Więc  nie tylko wspominaliśmy wspólnie przepracowanych w Katowicach 10 lat, ale dyskutowali o tym, co dzieje się w bliskich nam naukach o bibliotekach i zarządzaniu, zastanawiali jak metodologicznie "ugryźć" rozmaite, narzucające się i nie zbadane lub dawno nie badane kwestie. Bo profesor ma niesłychaną zdolność problematyzowania i analizowania różnych zagadnień. Dzięki temu studenci mają możliwość realizowania pod jego kierunkiem frapujących tematów prac magisterskich, a doktoranci - rozpraw doktorskich.
Mieszkaliśmy rzez ten czas w bardzo dobrym miejscu, w hotelu "Wypiański" przy Plantach, mniej więcej w połowie drogi od Dworca PKP (i PKS) do Wawelu, a skąd najkrótsza droga wiodła do Kościoła Mariackiego, zajmująca ok. 5 minut. Hotel rozbrzmiewał różnymi językami, a w najmniejszym chyba stopniu polskim. Podobnie zresztą, jak całe centrum Krakowa i Kazimierz.
W pojedynkę wybrałem się do Nowej Huty, żeby zobaczyć zabytek architektury mieszkalno-usługowej okresu socrealizmu, który ktoś trafnie nazwał soc-barokiem. Rozczarowuje. To jest po prostu zmultiplifikowany do dużej skali warszawski MDM. Przez środek wiedzie szeroka Aleja Róż, z rabatami białych róż oraz kilkupiętrowymi domami mieszkalnymi oraz tu i ówdzie zlokalizowanymi na parterze sklepami. Inne aleje odbijają gwiażdziście od Placu Centralnego. Tylko u wlotu Alei Róż znajduje się restauracja, a przy innych ulicach z trudem znaleźć można małe bary w lokalach do tego byle jak przystosowanych. W godzinach przedpołudniowych wzdłuż tej alei na ławeczkach odpoczywali sobie ludzie w mocno podeszłym wieku. Wyobraziłem sobie, że to dawni budowniczowie  kombinatu i osiedla, w którym mieszkańcom poza jakimi takimi wygodami niczego innego nie zaproponowano. Wrażenia dość przygnębiające.
Pojechaliśmy autobusem, żeby uniknąć problemów (i wydatków) z parkowaniem. Podróż kosztuje mniej niż opłaty za przejazd autostradą. Z klimatyzacją i dostępem do wi-fi. Firma Polski Bus, z którą wracaliśmy, dodatkowo wiezie uroczą stewardessę, częstującą bułeczkami, herbatnikami oraz napojami.
Teraz czeka mnie niebawem trzy dni w rodzinnych stronach, a w drugiej połowie sierpnia, można rzec tradycyjnie od 44 lat spędzimy ok. 10 dni w Gdańsku.
Na Wawelu

Aleja Róż w Nowej Hucie w całej "krasie"


3 komentarze:

  1. Stefanie, w tym roku w Sopocie się nie spotkamy....

    OdpowiedzUsuń
  2. No, rozumiem. Niemniej jak przyjedziemy, będę dzwonił

    OdpowiedzUsuń
  3. W nowej hucia są ciekawe miejsca tylko trzeba poszukać np. przy ulicy kaczeńcowej jest piękny staw przy którym stoi dwór brata jana matejki a kawałek dalej jest dwór samego jana matejki jeszcze jest skarpa a z niej ładny widok na góry. sama aleja róż troche zaniedbana powinni wiecej tych róż posadzic to by był efekt lepszy.

    OdpowiedzUsuń